Info
Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.Suma podjazdów to 190219 metrów.
Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2019, Styczeń1 - 7
- 2018, Październik1 - 1
- 2018, Wrzesień1 - 2
- 2018, Sierpień1 - 0
- 2018, Lipiec4 - 0
- 2018, Czerwiec9 - 0
- 2018, Maj8 - 1
- 2018, Kwiecień17 - 14
- 2018, Marzec16 - 9
- 2018, Luty11 - 10
- 2018, Styczeń10 - 22
- 2017, Grudzień8 - 0
- 2017, Listopad7 - 2
- 2017, Październik15 - 14
- 2017, Wrzesień16 - 4
- 2017, Sierpień15 - 22
- 2017, Lipiec26 - 19
- 2017, Czerwiec13 - 9
- 2017, Maj30 - 12
- 2017, Kwiecień13 - 2
- 2017, Marzec15 - 3
- 2017, Luty14 - 4
- 2017, Styczeń16 - 3
- 2016, Grudzień11 - 4
- 2016, Listopad17 - 2
- 2016, Październik15 - 10
- 2016, Wrzesień22 - 7
- 2016, Sierpień20 - 16
- 2016, Lipiec21 - 20
- 2016, Czerwiec14 - 21
- 2016, Maj25 - 18
- 2016, Kwiecień22 - 25
- 2016, Marzec22 - 8
- 2016, Luty22 - 2
- 2016, Styczeń12 - 10
- 2015, Grudzień10 - 3
- 2015, Listopad20 - 11
- 2015, Październik20 - 25
- 2015, Wrzesień27 - 28
- 2015, Sierpień31 - 15
- 2015, Lipiec2 - 2
- 2015, Czerwiec9 - 11
- 2015, Maj21 - 52
- 2015, Kwiecień16 - 14
- 2015, Marzec20 - 26
- 2015, Luty6 - 6
- 2015, Styczeń6 - 18
- 2014, Grudzień1 - 0
- 2014, Listopad3 - 1
- 2014, Październik6 - 1
- 2014, Wrzesień10 - 5
- 2014, Sierpień5 - 6
- 2014, Lipiec14 - 6
- 2014, Czerwiec10 - 6
- 2014, Maj13 - 4
- 2014, Kwiecień7 - 8
- 2014, Marzec14 - 3
- 2014, Luty5 - 2
- 2014, Styczeń4 - 4
- 2013, Grudzień1 - 0
- 2013, Listopad5 - 0
- 2013, Październik14 - 0
- 2013, Wrzesień12 - 4
- 2013, Sierpień12 - 0
- 2013, Lipiec15 - 0
- 2013, Czerwiec14 - 1
- 2013, Maj8 - 0
- 2013, Kwiecień7 - 0
- 2012, Wrzesień2 - 0
- 2012, Sierpień3 - 0
- 2012, Lipiec11 - 0
- 2012, Czerwiec1 - 0
- 2012, Maj3 - 0
Wrzesień, 2017
Dystans całkowity: | 1024.00 km (w terenie 242.50 km; 23.68%) |
Czas w ruchu: | 46:37 |
Średnia prędkość: | 21.97 km/h |
Maksymalna prędkość: | 49.00 km/h |
Suma podjazdów: | 5377 m |
Suma kalorii: | 25834 kcal |
Liczba aktywności: | 16 |
Średnio na aktywność: | 64.00 km i 2h 54m |
Więcej statystyk |
- DST 111.20km
- Teren 69.00km
- Czas 06:26
- VAVG 17.28km/h
- VMAX 39.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- Kalorie 3567kcal
- Podjazdy 968m
- Sprzęt Zethos
- Aktywność Jazda na rowerze
Puszcza Notecka cz. 2
Piątek, 29 września 2017 · dodano: 30.09.2017 | Komentarze 0
Początek - wspólnie ze Szczepanem. Zielonym szlakiem rowerowym do Krucza (tak w ogóle to tego dnia, gdziekolwiek się nie ruszę, widzę ten zielony szlak rowerowy… coś wydaje się jakimś ponurym żartem), a więc najpierw kilka km asfaltu. Zza drzew przebija się słońce i gdy trafiamy na jego promienie robi się jeszcze w miarę, ale zacienione i lekko zamglone miejsca odstraszają chłodem poranka. Wjeżdżamy do Krucza, na terenowy trakt, którym jeździliśmy tydzień wcześniej. Tu Szczepan skręca na swój szlak i tym sposobem zobaczymy się dopiero wieczorem, na Orlenie we Wronkach. Mijam Hamrzysko, wyjeżdżam kawałek za wieś i odhaczam pierwszą tego dnia trasę jako „zrobioną”.
Poukładałem sobie te trasy tym razem na tyle dobrze, że koniec jednej jest zarazem początkiem drugiej. Wracam do Hamrzyska (co jest trochę bez sensu, gdyż poprzednia trasa kończy się pośrodku lasu, a obecna… tamże się zaczyna), wjeżdżam na gruntówkę i jadę w kierunku wsi Biała. Robię pętlę, która od południa omija miejsce startu trasy… będzie wg mnie tego odcinka brakowało na wyznaczonej mapie śladów… ale… ja tu jestem od jeżdżenia, a nie od myślenia. To jadę. Wioska… we wiosce w lewo i zaczyna się. Dobre 3 kilometry zrytego, piaszczystego traktu, w którym koło czasami zapada się do połowy szprych. Nie ma że boli, limit bikewalkingu wyczerpałem tydzień temu. W połowie szlaku przystanek i zmiana kierunku, bo schodzą się tu dwa szlaki. Jadę więc na miejsce startu trasy nr 3… oczywiście ona też została rozpisana tak, że zaczyna się w czarnej d… znaczy się w lesie. Jakby nie szło zrobić pętli ze wsi Biała do wsi Mężyk i potem kawałek przez las. Ale… nie ja tu jestem od wiadomo czego.
Oba szlaki kończę tam, gdzie zaczyna się moja pierwsza tego dnia, wroniecka trasa. Naprzemiennie jest albo fajnie (szutrowa lub co najmniej ubita droga) albo niefajnie (bo piachy i na dodatek jeszcze pod górkę). Odcinki łatwe przeplatają się z wymagającymi… co dla osób mniej zaawansowanych w jeździe na rowerze może być jednak sporym utrudnieniem. Wjeżdżam do Wronek, mam już 50 km za sobą, jest prawie jedenasta. Czas na kawę, tym bardziej że po drodze akurat mam naszego ulubionego dostawcę cateringu na ultramaratonach. Zatrzymuję rejestrowanie śladów, zjeżdżam, kupuję kawkę, ciacho, batonika i … podrażnię teraz kumpli, którzy dygają gdzieś swoje ślady po puszczy.
Dwadzieścia minut lenistwa szybko się kończy, ruszam dalej. Najpierw asfaltem przez Wronki, potem drogą po płytach betonowych i wreszcie lasem. Zbyt długo było łatwo… końcówka znowu daje mi popalić piachami, ale… żadnego prowadzenia. Nawet jakbym miał lasem jechać.
Na szczęście nie musiałem. Spaliłem tylko te batoniki, com je zeżarł na Orlenie i gdy wyjeżdżam na asfalt z radością odnotowuję możliwość przekąszenia bułki z serem. Dojeżdżam na ostatnią tego dnia trasę „kruczową”… dokończenie prostego traktu z Rzecina przez Klempicz. Większość przejechaliśmy ze Szczepanem tydzień temu. Okazuje się, że to była ta terenowa większość, bo mój szlak po dwóch kilometrach wychodzi na asfalt i taką drogą dojeżdżam do wsi Rzecin. Chwalącej się wszem i wobec, że jest najsłynniejszą w okolicy Wioską Grzybową. Tu też zaczynają się dwa moje kolejne ślady. Tzn. najpierw mam do przejechania krótszą trasę leśną (pieszą) a potem dłuższą, jak się wkrótce okaże - w znacznej części asfaltową. Ruszam na ślad, wjeżdżam w las i faktycznie… wioska zasługuje na swoją nazwę. Prawdziwki i podgrzybki można kosić nie zsiadając z roweru. Gdy dojeżdżam do Mokrzu, takiego małego przysiółka pośrodku lasu, mijam kilkunastu grzybiarzy objuczonych wręcz koszami i torbami pełnymi leśnych skarbów. O tak, zdecydowanie warto tu przyjechać na grzyby…
W Mokrzu jest stacja kolejowa (gdyby ktoś pytał, po co o niej wspominam). Jadę dalej, ku Warcie, gdzie mam się przeprawić na drugą stronę promem w Wartosławiu. Taaaa… nie doczytałem wcześniej, że prom pływa, ale od 14. Mam więc dobrą godzinę czasu. Łażę sobie nad rzeką, robię zdjęcia i zastanawiam się, czy jechać dookoła. Ostatecznie rozsądek (i lenistwo) przeważają, rozkładam się na ciepłym podjeździe z betonowych płyt i zajmuję się nic-nie-robieniem.
Pan Promownik pojawia się punktualnie. Prom co prawda stoi po drugiej stronie, ale szybko ogarnięty operator przeprawia się po mnie i tuż przed przybiciem nakazuje mi się ładować na pokład. Zaraz też ruszamy z powrotem, po chwili zjeżdżam z promu, by drałować szutrową dróżką ku wsi. Ładnie z daleka prezentuje się tamtejszy kościół, robię więc szybkie fotki i jadę dalej, z żalem konstatując sympatycznie i zachęcająco wyglądającą restaurację we wsi. Poprawka: hotel i restaurację w starej szkole. Super to wygląda, aż szkoda, że kwitłem tyle czasu nie po tej stronie co trzeba. Gdyby więc ktoś z was planował jazdę przez ten prom, to lepiej spędzać czas na południowym brzegu Warty, niż na północnym. Za Wartosławiem zjeżdzam na gruntówkę, którą dojadę do końca szlaku, w miejscowości Biezdrowo. Tam chwila przerwy pod kościołem (całkiem ładnym), potem wbijam ślad i jadę do Wronek, zgadując się jednocześnie z Rafim co do obiadu. Po drodze jeszcze zauważam ładny pałacyk… niestety prywatny, więc nie da się go sfocić ani obejrzeć. Trudno. Docieram do Wronek, gdzie wcinamy pysznego, świeżutkiego kebaba. Ogromniasta kanapka trochę mnie przytłacza, ale wtranżalam ją do końca, bo bułki już zjedzone, a do zrobienia jeszcze 3 trasy. Jedziemy wspólnie Rafim na początek szlaków pieszych, które okazują się być… biegowymi. Widziałem ich oznaczenia podczas porannego wjazdu do Wronek (moja pierwsza trasa, pamiętacie?), a teraz mam okazję się niektórymi z nich przejechać. To jedźmy…
Pierwszy szlak, prawie 15 km jest baaardzo wymagający. Sporo piachów, zwłaszcza na stromych podjazdach (kwintesencja to kilka ostrych, takich pod 15 % pagórków, zaczynających się od ostrego zakrętu, oczywiście w całości zapiaszczonego). Jest co robić. Przydałaby się taka trasa u nas, w najbliższej okolicy. Podprowadzam raz… na podjeździe koło wymyka mi się w lewo podbite korzeniem i zanim zdążę się podeprzeć, lecę w piach. No cóż… Poza tymi utrudnieniami jest prawie idealnie. Prawie, bo nawigator oczywiście wytyczył szlak inaczej, niż jego terenowe oznaczenia. Szlak to szlak, jadę wg śladu, ignorując znaki i skutek tego jest oczywisty. Zwalone drzewa tarasują przejazd, droga znika zupełnie i… trzeba zawrócić. Wracam, resetuję zapis śladu i jadę wg oznaczeń na drzewach… objeżdżając feralne miejsce lekkim łukiem. I tak to powinno biec. Dojeżdżam do końca, zmieniam ustawienia nawigacji na kolejną trasę i jazda na szlak. Tym razem idzie bez żadnego problemu.
Ostatni odcinek to dróżka dydaktyczna. Ciut ponad trzy kilometry, więc zostawiłem ją sobie na koniec. Co też tu może być takiego trudnego? Aha, no właśnie. Wbijam na trasę tuż za parkingiem leśnym (helloł, jak już robicie ścieżkę dydaktyczną, to warto postawić też tablicę informacyjną NA WJEŹDZIE, ale nie tylko tabliczki na samym szlaku), jadę kawałek utwardzoną leśną dróżką i… ładuję się centralnie w błocko. Wytyczony ślad biegnie groblą między stawami, a to miejsce jest tak nasączone wodą, iż praktycznie nie daje się jechać. Tzn. daje się, ale… gdy wreszcie dokańczam trasę dzwonię do chłopaków i umawiamy się na Orlenie, bo tam powinna być myjka. I na szczęście jest. Dawno się tak nie schlastałem błotem. Już widzę, jak panie nauczycielki wraz z uczniami maszerują tamtą ścieżką dydaktyczną, podziwiając otaczające ich widoki. Hehehehe…
Na Orlenie zjeżdżam się ze Szczepanem, który dojechał ze swoich kruczańskich szlaków, po chwili zjawia się Rafi i Norbi. Pakujemy rowery i wracamy do domu. Kolejne nadleśnictwo załatwione.
Odrobina zdjęć.
i mapka:
- DST 55.70km
- Czas 01:50
- VAVG 30.38km/h
- VMAX 40.00km/h
- Temperatura 17.0°C
- Kalorie 1123kcal
- Podjazdy 172m
- Sprzęt Rossi
- Aktywność Jazda na rowerze
Popołudniówka. Prawie za dnia...
Czwartek, 28 września 2017 · dodano: 30.09.2017 | Komentarze 0
... bo tuż przed powrotem zaszło słońce. Jesień w końcu...
- DST 52.60km
- Czas 01:42
- VAVG 30.94km/h
- VMAX 41.00km/h
- Temperatura 18.0°C
- Kalorie 1107kcal
- Podjazdy 167m
- Sprzęt Rossi
- Aktywność Jazda na rowerze
Pierwsze szosy jesieni
Wtorek, 26 września 2017 · dodano: 28.09.2017 | Komentarze 0
... czyli popołudnie wokół komina bez spiny. I dwa "zderzenia". Najpierw, na przed przejściem dla pieszych, na którym auta mnie przepuściły (przechodziłem, nie przejeżdżałem, żeby nie było) stuknęło się dwóch debili. I to nie przy pasach, ale 5 i 6 auto chyba. Ech ludzie, co z wami?
A potem na Zwoli dostałem w kask ptakiem. Albo nietoperzem lecącym w słuchawkach. Nie wiem, bo już ciemnawo było...
- DST 33.00km
- Teren 2.00km
- Czas 02:22
- VAVG 13.94km/h
- VMAX 40.00km/h
- Temperatura 18.0°C
- Kalorie 520kcal
- Podjazdy 198m
- Sprzęt Zethos
- Aktywność Jazda na rowerze
Rajd do Rogalina
Niedziela, 24 września 2017 · dodano: 25.09.2017 | Komentarze 0
... organizowany przez KBR. Ostatnia nasza impreza w tym roku, połączona ze zwiedzaniem Pałacu, poczęstunkiem itp. Wypadło chyba nieźle, zresztą można to sobie obejrzeć na tych zdjęciach.
Córuś się świetnie bawiła, a to najważniejsze...
- DST 118.00km
- Teren 89.50km
- Czas 06:28
- VAVG 18.25km/h
- VMAX 45.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- Kalorie 3777kcal
- Podjazdy 1201m
- Sprzęt Zethos
- Aktywność Jazda na rowerze
Puszcza Notecka cz. 1
Środa, 20 września 2017 · dodano: 25.09.2017 | Komentarze 0
Jakiś czas temu okazało się, że jest szansa pojeździć po lasach nadnoteckich. I to na zlecenie, za pieniądze. Tak mniej więcej pośrodku, pomiędzy Notecią a Wartą, raczej w terenie niż po asfalcie. Słowem… fajno. Rzut oka na pogodę potwierdził, że środa to będzie idealny czas, zgadaliśmy się ze Szczepanem i … hajda.
Na miejscu, w Piotrowie lądujemy przed dziewiątą. Niestety autostrada A2 na wysokości Poznania jest już za wąska dla ruchu samochodów - praktycznie nie ma dnia, żeby na obwodnicy nie tworzyły się korki. Załapujemy się na takowy również i my. Niby nie za długo, niby się przesuwa… a jednak… czas leci. Gdy więc wypakujemy się z auta pod piotrowską remizą, uzbroimy rowery i w końcu ruszymy na szlak… jest dziewiąta. Trochę późno. Przy następnym wyjeździe trzeba będzie znacznie wcześniej wstać…
Początek trasy każdy z nas, tzn. Szczepan i ja jedziemy osobno. Wytyczono nam (a, bo sprawdzamy drogi rowerowe i piesze na życzenie tamtejszego nadleśnictwa) ślady mniej więcej podobnej długości. Dwadzieścia parę kilometrów, nie licząc dojazdu. W sumie niecałe trzydzieści. Co prawda Szczepana trasa oznaczona jest jako „rowerowa”, a moja jest „piesza”… ale bez przesady, co to niby zmienia? Hehe, naiwniaku… W każdym razie umawiamy się, że kto pierwszy dojedzie, ten zaiwania pod zamek (konkretnie: Goraj - Zamek, k. Czarnkowa), a potem się zobaczy. Umówieni? Umówieni. To w drogę.
Ruszam. Pierwsze dziesięć km idzie jak z płatka. Do Klempicza docieram świetnymi, szutrowymi dróżkami, kawałkiem asfaltu i całkiem przyzwoitą gruntówką. Skręcam w las i zaraz po skręcie mała niespodziewanka. Wytyczona trasa odbija delikatnie w lewo, a zielony szlak, którym jechałem praktycznie cały czas dotąd (porządnie oznaczony na drzewach) minimalnie odchyla się na wschód, czyli w prawo. Oczywiście, jak to zwykle bywa… moja wytyczona trasa ma gorszą nawierzchnię. Co zrobić… ślad to ślad, trzeba jechać. Co czynię po chwili wahania (nie, żeby mnie nie kusiła jazda po „zielonym”). Zaraz na początek wpadam w piachy, potem… przyjemność obcowania z naturą zakłócają wyjące piły drwali, którzy prowadzą wycinkę. Gdy ich wreszcie mijam, to drogi w lesie… jak to w lesie, nagle schodzą się. I mój wytyczony ślad znowu się robi „zielonym szlakiem”. Hm…
Kontempluję jeszcze bezsensowność całej tej, dopiero co zakończonej operacji pt. „rozgałęziony szlak”, gdy fantazja nawigatora objawia się po raz kolejny. Zielony szlak skręca w prawo, a moja trasa… niknie w zaroślach. Właściwie to nie, nie niknie, tylko perfidnie, złowieszczo wręcz kończy się, jakby ją nożem ktoś odciął. I posadził w tym miejscu las. Paskudnie gęsty las. Taką, by tak rzec, puszczę jakby. Miotam się więc po tych zaroślach, szukam możliwie blisko wytyczonej kreski miejsc, przez które mógłbym choćby przepchnąć lub przenieść rower (pamiętacie - to szlak pieszy ponoć)… w końcu zawracam, ruszam szerokiem objazdem pobliskiego wzgórza i położonych u jego stop moczarów… aż w końcu moja droga okazuje się być tą, która biegnie wg widzimisię Wielkiego Kreślarza. Wjeżdżam na wytyczoną linię, przekraczam płynącą pośrodku lasu rzeczkę (którą, patrząc na realny jej kierunek, miałem częściowo się poruszać… kurde, to szlak pieszy, a nie kajakowy, helloł??!!) i … znowu trasa się rozjeżdża. Patrzę na mapę OSM… owszem, widać jakąś ścieżynę po której idzie ślad, ale nie… ja już się na to nie dam nabrać. Jadę „zielonym szlakiem” mając wytyczony odcinek tuż obok i w końcu ponownie, jak to miało miejsce na opisywanym wcześniej odcinku za Klempiczem obie drogi się schodzą. I jak już się zeszły, to razem doprowadzą mnie do Lubasza. Na 17 km. Zostało sześć…
W Lubaszu wcinam drożdżówkę „na bogato” (dokładnie taka nazwa widnieje przy niej w cukierni), po czym wyjeżdżam z „miasta” wg planu. Aha. Wg planu oznacza, że fantazja nawigatora wiedzie mnie najpierw na cmentarz… se myślę - ooookeeeej, co kraj, to obyczaj, a potem via ogródki działkowe („Brama zamykana jest o godzinie 18.00, wstęp tylko dla działkowców”) mam zjechać do jeziora. Serio?! Zawracam do miasta, znajduję skrót ku nadjeziornej ścieżce i puszczam zapis śladu w ten sposób. Nie wiem, co chce nadleśnictwo osiągnąć poprzez taką fantasmagorię, ale zakładam, że nikt ważny na tym cmentarzu nie leży, więc mało kto chciałby tam zaglądać.
Dróżka nad Jeziorem Dużym (nooo, taka mało oryginalna nazwa) jest opracowana przyzwoicie. Miejsca postojowe, porządne tablice informacyjne, niezła nawierzchnia. Jedzie się fajnie, ale po chwili szlak odbija na północ. Znaczy się - wytyczony szlak. I… w tym momencie dzwoni Szczepan, obwieszczając radosne: „dojechałem”. Ok, mówię, jedź pod zamek, ja mam jeszcze sześć kilometrów. Będę za jakieś półgodziny. Aha…
Gdy Szczepan ponownie dzwoni po godzinie, to tak się składa, że… jestem właściwie w tym samym miejscu. Wszystkie odjazdowe drogi znad jeziora sprawdziłem, nie da się nimi jechać. Droga wytyczonego śladu kończy się za skarpą i przegrodzona jest płotem, oddzielającym młodnik od reszty lasu. Objechać się tego nie da, bo z jednej strony płynie strumień, a z drugiej… ciemnieje klasyczny ols, przez który nie prowadzą nawet ścieżki dzikich zwierząt. Całą godzinę tracę na próby znalezienia przejazdu możliwie blisko wytyczonej trasy, ostatecznie poddaję się, odjeżdżam od jeziora zgodnie ze szlakiem i w końcu wyjeżdżam na pole. Milusio zaorane pole, które na szczęście ma dla mnie jedną, dość porządnie utwardzoną drogę. Dobra nasza, jadę nią, aż wyjeżdżam w jakimś przysiółku, gdzie… psy zadbały, bym przyspieszył. Wyjazdu z przysiółka w kierunku śladu nie ma, toteż jadę aż do miejscowości Dębe, skąd zawracam w kierunku Lubasza, by wreszcie ulicą „Na Wiatrak” wjechać na ślad. I tak zaczyna się przygoda dnia. Dotąd… było nudno.
„Na Wiatrak” nazywa się tak nieprzypadkowo. Po prawej, na wzgórzu widać bowiem pięknie odnowiony wiatrak. Jestem z lekka spóźniony (Szczepan - pamiętacie, od godziny już czeka), więc jadę zgodnie z wytyczoną trasą, coraz bardziej zbliżając się do finału. Aha, finału!! Przejeżdżam przez kolejny przysiółek, w którym droga wiedzie pomiędzy domami. Prawie, jakbym komuś przejeżdżał przez posesję. Wszelkiego rodzaju domowe ptactwo, przemykające się między nimi dzieciaki i psy… tak tak, aż nie do wiary. Siedząca na werandzie jednego z domów gospodyni odpowiada na moje wypowiedziane najmilej jak potrafię „dzień dobry”… ale ta odpowiedź z jej strony nie jest ani miła, ani życząca „dobroci”… brzmi, jakby to w ogóle nie był dzień. Dobra - myślę - jedź, więcej cię tu nie będzie. Zjeżdżam w dół, w niewielką kotlinkę (coś mi tu nie gra, ale jeszcze nie wiem co) i … nagle droga się kończy. Na wprost, gdzie mam jechać płynie sobie leniwie mała rzeczka, tak na oko z 1,5 metra szerokości (w końcu mamy ładne, deszczowe lato, prawda?). A mostka ani widu. Jedyne co widać w pobliżu, to leżące na łące opodal krowy. Gapią się na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, żują trawę i mam wrażenie, jakby czekały na przedstawienie „zobacz tego idiotę z rowerem, jak próbuje się przeprawić przez naszą rzeczkę”. Rzucam kilka bardzo nieprzyjemnych słów pod adresem nawigatora, zawracam i … jeszcze próbuję znaleźć objazd. Odchodząca od szlaku (tego wytyczonego) droga kończy się dwukrotnie: najpierw przejazd zagradza mi rozciągnięty w poprzek trasy krowi pastuch, a gdy nie poddaję się i jadę dalej, to w końcu droga znowu kończy się olszynowym bagniskiem. Kurrrr….de!!
Jak niepyszny zawracam więc do wsi, w której przed chwilą pozdrawiałem naburmuszoną panią. Mój wjazd nie pozostaje niezauważonym. Pierwsze rozwrzaskują się gęsi… nic to, myślę, ale w tym samym momencie skądś wypada mały, kudłaty burek. I huzia na józia. Znaczy się na mnie. A to do nogi, a to za kostkę… a to pod koło… jadę tak chwilę, naprawdę już wnerwiony, burek szczeka, skacze i ujada, i gdy jestem już zdesperowany na tyle, że zamierzam kejtra potraktować czule moim butem… zza węgła pobliskiego domostwa wychodzi pies. Czarny pies Baskerwilów. Wychodzi i siada na wprost mnie, centralnie na drodze, którą jadę. Siada. I patrzy. A jego wzrok mówi jedno: no, dalej, nooo, kopnij tego małego…
Wszystko to trwa oczywiście sekundy, ale czuję się jak Vuko Drakkainen, któremu ktoś wyłączył cyfrala. Czas biegnie, oddech, okręcam pedałami, oddech, skręcam kierownicą, oddech, omijam potwora, oddech, głowa psa powoli obraca się śledząc mój ruch, oddech, okręcam pedałami i przejeżdżam obok, oddech, pies zostaje za mną, oddech, ten mały kejter dalej ujada, ale jakby mniej… uciekam spod kostuchy i chyba tylko wydaje mi się, że gospodyni na ganku uśmiecha się złowrogo…
Gdy wyjeżdżam (ponownie) na DW 182 mam już szczerze dość tej trasy. Spoglądam za siebie - nie goni mnie ani ten mały burek, ani jego olbrzymi kolega, ani ponura właścicielka z hacjendy, która - to musiało mi się zdawać - trzymała w ręku siekierę. Brrr… otrząsam się z niemiłego wspomnienia, nadal w myślach powtarzając złą mantrę na rzecz nawigatora i ruszam (ponownie) do wsi Dębe. Zjeżdżam w kierunku szlaku, a potem asfaltem, szutrem, polną drogą docieram do skraju lasu, gdzie czeka na mnie ostatnia niespodzianka. Ostry zjazd do kotlinki, którą dalej biegnie trasa. Zjazd jest dość nietypowy, bo… jadę drogą poprzegradzaną co jakiś czas drewnianymi belkami, zabezpieczającymi środek ścieżki przed osunięciem z powodu opadów. Takie odcinki często spotyka się na pieszych szlakach (helloł, pamiętacie, to szlak pieszy!?) w górach. No, okazuje się, że można taką dróżkę zaliczyć na rowerze w Puszczy Noteckiej. Ostatecznie udaje mi się nie zabić na tym odcinku, zjeżdżam do kotliny, którą docieram już bez większych przeszkód do końca wytyczonego śladu. A potem szybko wjeżdżam (a tak, bo Goraj - Zamek położony jest na niezłej górce) na wzniesienie i wreszcie spotykamy się ze Szczepanem. Półtorej godziny spóźnienia. Zamiast 23 km przejechane i przepchane 42. Ech…
Zamek (w którym mieści się szkoła) prezentuje się całkiem ładnie, szkoda jedynie, że zastawiono dziedziniec autami. Kto się jednak tam wybierze w weekend, powinien być zadowolony. Robię kilka pamiątkowych fot, szybko dojadam bułkę i ruszamy dalej. Jedziemy do Krucza, gdzie mamy wytyczone jeszcze kilka szlaków. Niby nie tak długich, ale… same się nie przejadą. W Kruczu (taka wioska pośrodku niczego, na dobrą sprawę nie byłoby tam nawet gdzie pozostawić auta) mamy do zrobienia trzy ścieżki dydaktyczne i kilka pojedynczych tras, której jakoś próbowałem spiąć do kupy planując wyjazd w domu. Dzielimy się nimi tak, że Szczepan bierze się za najdłuższą, a ja za najkrótszą. Ino, że ja mam do swojej najdalej. Umawiamy się znowu na telefon po „robocie” i wio.
Początek na ścieżkę oznaczoną jako krucz_8_dydakt wiedzie całkiem przyjemną szutrówką. Są nawet drogowskazy w lesie, na skrzyżowaniach… ani chybi jest tu leśniczówka w pobliżu. Gdy w końcu dojeżdżam w miejsce, skąd powinienem zacząć objazd trasy dydaktycznej okazuje się, że wszystkie moje urządzenia straciły zasięg. Mocuję się jakiś czas z nimi, zamykając i uruchamiając nawigację… i jednocześnie powolutku przejeżdżam obok położonego w środku lasu domostwa. Bardziej wystawić się chyba nie można. Dociera to do mnie natychmiast, gdy tylko słyszę pierwsze ujadanie z głębi podwórza. Zza bramy wypadają dwa psy, mniejszy oczywiście robi hałas, ale ten większy… wcale nie marnuje czasu na poszczekiwanie. Wbijam się w pedały i spieprzam stamtąd co sił konstatując, że wzdłuż drogi, którą jadę stoją jakieś tablice. Ha! To ta ścieżka dydaktyczna, alleluja. Psy odpuszczają, a ja mam czas by spojrzeć na nawigację - ha! ruszyła!… i wtedy dociera do mnie, że ruszyła nie w miejscu, gdzie ją uruchomiłem, ale podczas ucieczki przed psami. Bajka. Bo ja muszę domknąć ślad. Będę więc musiał obok tego domostwa przejechać jeszcze… dwa razy. Po raz drugi - zamykając pętlę, a po raz trzeci… wracając do Krucza. Dobrze, że chociaż drogi są w dobrym stanie.
Gdy zbliżam się do końca pętli ekipa burków nadleśnictwa (bo że to jest dom leśników zauważam przy drugiem przejeździe) czuwa. Tym razem gonią mnie skubani znacznie dłużej, niż za pierwszym razem, a potem… widzę w lusterku że ten mniejszy usiadł na środku drogi i filuje. Cudnie. Postanawiam więc jechać znowu dookoła i skorzystać z pierwszej możliwości, by skrócić drogę. Pierwsza możliwość to wjazd na bagna, gdzie moja obecność płoszy przyczajonego kota.. nie wiem, czy spał, czy tak się podniecił perspektywą złapania kaczki, że startuje mi biedak spod koła w ostatniej chwili (też go nie widziałem - nie wiem dlaczego) i pierwsze odbicie łap zalicza w kępie traw, która okazuje się być zanurzona w wodzie. Rozlega się głośny miauk i plusk, z wody wyskakuje dalej coś kotopodobne i mknie przez chaszcze w kierunku leśniczówki. Sorry stary, miej pretensje do burków z podwórka.
Zawracam, dwieście metrów dalej znajduję kolejną drogę, która przeprowadza mnie w bezpiecznej odległości od moich psich fanatyków i tak wracam do wsi. Gdzie okazuje się, że mój towarzysz jeszcze nawet nie wjechał na ten najdłuższy ślad. Wywracam oczami, wybieram jego trasę, a on wskakuje na ostatnią ścieżkę dydaktyczną, której początek wspólnie odnajdujemy i w drogę. Ta trasa okazuje się być pozbawiona jakichkolwiek emocjonujących przeżyć, co przyjmuję z nieskrywaną satysfakcją. Wreszcie ktoś wytyczył ślad, po którym da się jechać „bez przygód”. Wracam do miejsca startu, próbuję dzwonić do kolegi… nic z tego. Żadnego zasięgu. Gdy w końcu jednak udaje nam się skontaktować, Szczepan też jest już „po robocie”. Ustalamy spotkanie, czekam cierpliwie, aż mój towarzysz nadjedzie, bo z miejsca gdzie jestem zaczniemy dwie kolejne i zarazem ostatnie trasy. Robi się już bowiem późne popołudnie, wolimy zatem nie ryzykować nocnego jeżdżenia po nieznanych lasach.
Nadjeżdża, chwilę czasu zajmuje nam ustalenie dalszego planu w końcu ruszamy. Najpierw asfaltówką w kierunku Wronek, a potem przez lasy do Klempicza. Jedzie się przyjemnie, droga jest naprawdę przyzwoita, a wzdłuż niej (pośrodku lasu) co jakiś czas obserwujemy dobrze przygotowane parkingi leśne. Najwyraźniej ktoś poszedł po rozum do głowy i zezwolił na wjazd do lasu autami, zabezpieczając jednocześnie miejsca, gdzie grzybiarze (których jest co niemiara) mogą pozostawić swoje samochody. Docieramy do Klempicza, a że jest jeszcze na tyle wcześniej, to możemy domknąć ten ślad. Rezygnujemy więc z bezpośredniego powrotu do Piotrowa i drałujemy w kierunku Boruszyna. No niestety, jakość dróg gwałtownie się pogarsza, ja na swoich 1,75 calowych oponach jakoś daję rade, ale Szczepan ma węższe koła. Kilka razy więc piachy pokonują go i jak to mawia dywizja leszczyńska „pchalim”…
Ostatecznie domykamy trasę, wracamy do Piotrowa (piękną, wręcz autostradową szutrówką), pakujemy się na rowery i … mamy 60% tras z tego nadleśnictwa zaliczone. Czas planować kolejny wypad, czyli ciąg dalszy nastąpi, o ile pogoda dopisze…
Trasa (prawie cała, bo brak na niej odcinka 9 km, który zapisał się osobno) wyglądała tak:
A zdjęcia są tu...
- DST 50.50km
- Czas 01:33
- VAVG 32.58km/h
- VMAX 45.00km/h
- Temperatura 11.0°C
- Kalorie 1198kcal
- Podjazdy 223m
- Sprzęt Rossi
- Aktywność Jazda na rowerze
Nocne naparzanie...
Poniedziałek, 18 września 2017 · dodano: 18.09.2017 | Komentarze 0
...czyli otwarcie sezonu nocnych jazd jesienno - zimowo - wiosennych. A tak było pięknie do niedawna...
- DST 52.10km
- Czas 01:35
- VAVG 32.91km/h
- VMAX 48.00km/h
- Temperatura 19.0°C
- Kalorie 1254kcal
- Podjazdy 156m
- Sprzęt Rossi
- Aktywność Jazda na rowerze
Lajtowo z KBR...
Niedziela, 17 września 2017 · dodano: 18.09.2017 | Komentarze 0
... miało być. Wyszło jak zwykle.
- DST 19.40km
- Teren 12.00km
- Czas 01:55
- VAVG 10.12km/h
- VMAX 27.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- Kalorie 495kcal
- Podjazdy 188m
- Sprzęt Zethos
- Aktywność Jazda na rowerze
Na grzyby...
Niedziela, 17 września 2017 · dodano: 18.09.2017 | Komentarze 0
... z córcią i żoną. Przyjemny czas. I koszyk grzybów na obiad.
- DST 71.10km
- Czas 02:10
- VAVG 32.82km/h
- VMAX 43.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- Kalorie 1592kcal
- Podjazdy 207m
- Sprzęt Rossi
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota KBR'owa..
Sobota, 16 września 2017 · dodano: 18.09.2017 | Komentarze 2
Z Mikołajem. Było ostro, choć remont na powiatówce zepsuł nam średnią :(
- DST 42.50km
- Czas 01:24
- VAVG 30.36km/h
- VMAX 42.00km/h
- Temperatura 18.0°C
- Kalorie 886kcal
- Podjazdy 147m
- Sprzęt Rossi
- Aktywność Jazda na rowerze
Krótko...
Piątek, 15 września 2017 · dodano: 15.09.2017 | Komentarze 0
... bo najpierw coś dla ciała (rower), potem coś dla żony (drewno do kominka, żeby ciepło było) i na koniec coś dla duszy... czyli koncert Ensemble Peregrina w kościele pw. Michała Archanioła w Dolsku. Ależ niesamowite zwieńczenie dnia.