Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

ultra

Dystans całkowity:5908.17 km (w terenie 1.50 km; 0.03%)
Czas w ruchu:240:34
Średnia prędkość:24.56 km/h
Maksymalna prędkość:62.00 km/h
Suma podjazdów:38425 m
Suma kalorii:130976 kcal
Liczba aktywności:11
Średnio na aktywność:537.11 km i 21h 52m
Więcej statystyk
  • DST 550.98km
  • Czas 20:54
  • VAVG 26.36km/h
  • VMAX 50.00km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Kalorie 11569kcal
  • Podjazdy 3706m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Podróżnika 2018

Sobota, 9 czerwca 2018 · dodano: 03.10.2018 | Komentarze 0

Maraton Podróżnika. Piąty z kolei, tym razem w zupełnie innych rejonach, niźli to drzewiej bywało. Bo - surprise-surprise - zamiast w góry pojechaliśmy nad morze. No, ale jak "podróżnik" to "podróżnik". Trza się cieszyć z nowych terenów. I gmin... choć za sprawą Tour de Pomorze z ub. roku trochę już tamtych zaliczeń miałem. No, ale nie uprzedzajmy...

W bazie lądujemy w piątek, ani wczesnym, ani późnym popołudniem. Trochę znajomych już jest, co chwila dojeżdżają nowe osoby. Na rozmowach czas ucieka błyskawicznie, zaczyna się robić ciemno, a tu jeszcze rower trza uszykować, a tu jeszcze to i tamto. Skutkiem tego niezwykle przyjemnego popołudnia i wieczoru kładę się spać późno. Znacznie za późno, tym bardziej, że rano i tak nie dośpię. Taka... tradycja.

Faktycznie, zrywam się wcześnie, reszta ekipy też nie śpi od dawna. Maszerujemy na śniadanie... i tu zonk! trzeba poczekać, bośmy przyleźli zbyt szybko. Ech... może taki będzie cały ten maraton? Wszystko zrobimy szybciej niż zakładamy? Oby...

W końcu stawiamy się na start, chwilę czekamy, aż wyjadą pierwsi i w końcu w drogę. To lubię najbardziej. Gdy wreszcie człowiek zaczyna kręcić od razu robi się jakoś tak lżej na duszy. Tylko ja, rower i 550 km do przejechania. Mkniemy więc sobie ekipą chyba najlepiej dobraną z dotychczasowych maratonów: Faja, z którym jeżdżę od lat "Podróżniki", Grzesiek, który wkręcił się w maratony, a z którym jeździmy od miesięcy wspólnie wokół komina. Marcin z KBR i Sławek, stary kumpel ze szkoły. Agnieszka, z którą też nieraz kręciliśmy km. I Anita: mijałem się z nią rok wcześniej na MP w Karkonoszach. Słowem - sami znajomi. Ruszamy ostrym tempem i pierwszych zawodników z grupy poprzedzającej łykamy jeszcze przed 20 km. Jedzie się znakomicie, jest ciepło, ale nie upalnie, wieje też jakby nieodczuwalnie... drogi są przyzwoite lub prawie przyzwoite. Kilometry same uciekają, zwłaszcza, że od Połczyna Zdrój mamy zjazd nad morze. W Połczynie też rozstajemy się z Agnieszką, która postanawia jednak przejechać trasę dla "trzysetek". My po krótkim odpoczynku pod sklepem, napełnieniu bidonów (bo jednak robi się gorąco) ruszamy w stronę Mielna. Docieramy tam, w międzyczasie gubiąc Sławka (któremu... skończyła się woda w bidonach, więc chyba jest - by tak rzec - ciepło) a potem gdzieś zawierusza się Marcin. Zjechaniu ekipy nie pomaga nawet krótka sesja zdjęciowa nad morzem... co prawda ekipa nie korzysta, ale ja robię, jak zapowiedziałem: wmaszeruję do morza za nic sobie mając upływający czas. To może i maraton, ale Maraton Podróżnika. Nazwa zobowiązuje, a czas... czas jest zawsze przejściowy, jak mawiał poeta. Zamoczenie nóg jest więc obowiązkowe. Następnym razem biorę ręcznik i idę się wykąpać. A co!

Za Sianowem zaczynają się pagórki... prędkość przelotowa zauważalnie spada, ale dzięki zalesionym terenom trochę mniej jakby praży. Jedziemy tak aż do Sępolna, to połowa trasy i słońce zaczyna już zachodzić. Gdzieś tam w jakiejś wiosce, bodajże w Wołczy w końcu przystajemy, zakładamy cieplejsze ciuchy i zaczyna się nocna jazda do Szczecinka. Z rozpiski Anity wiemy, że nie ma po drodze żadnej stacji, sklepy po wioskach już pozamykano, więc mkniemy przez ten zapomniany świat jak wataha (hehe, ciekawe, jak tam idzie Watasze) duchów. Docieramy do Szczecinka po północy, miast więc kanapki w Maku, wjeżdżamy na pobliską stację benzynową. Nie jesteśmy jedynymi klientami - wstawiona gorączką sobotniej nocy młodzież patrzy na nas z politowaniem. Nie pozostajemy im dłużni...

Do Wałcza... niewiele pamiętam. Jedziemy jak jedziemy, marzy nam się kawa i coś do jedzenia, ale w Wałczu wjeżdżamy na Orlen, który jest takim fałszywym Orlenem... wobec braku czegokolwiek postanawiamy jechać dalej (bo tam ma być BP) i... ostatecznie nie stajemy nigdzie. Dopiero przed Kaliszem Pomorskim znajdujemy stację, na której rozsiadamy się jak trzej królowie i królewna :) Zamawiamy konkretne jedzenie i w pogardzie mając upływające minuty spędzamy tam prawie godzinę. W międzyczasie widać, jak mijają nas pojedyncze osoby z wyścigu... cóż, będzie kogo gonić. 

Faktycznie, zjeżdżamy się w kilka osób, ale ta jazda peletonem nie trwa zbyt długo. Mnie już się nie chce dłużej jechać, a i Grzesiek stwierdza, że czas kończyć tę wycieczkę. Ładnie więc, na zmiany grzejemy do przodu, za Reczem, na pagórkach urywamy zresztą część ekipy, ale... nie nie, żadnego samolubstwa. Skoro tyle czasu jechaliśmy razem... to i na metę wjedziemy wspólnie. Czekam na ekipę na wysokości zalanej jezdni... będzie dokument, jak to nas chlebem i ... wodą przyjęto na Pomorzu Zachodnim. Na metę wjeżdżamy pełną ekipą, po niespełna 27 godzinach jazdy brutto. Ale kto by tam na ten czas patrzył...


 

Maraton Podróżnika 2018 from KBR Kórnik on Vimeo.


Kategoria ultra


  • DST 509.10km
  • Teren 1.50km
  • Czas 20:17
  • VAVG 25.10km/h
  • VMAX 62.00km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Kalorie 10014kcal
  • Podjazdy 4021m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kaszubska W(y)prawka 2.0

Sobota, 21 kwietnia 2018 · dodano: 23.04.2018 | Komentarze 3

Cóż, kolejny... choć nie, bo WOŚP to jednak nie był ultra (mimo warunków); zatem pierwszy ultramaraton w 2018 roku zrobiony. Kaszubska W(y)prawka 2.0. Czemu taka nazwa? Ano, bo trzy lata temu, gdy zaczynałem swoją przygodę z długimi dystansami, miałem za sobą jedną ponad trzystukilometrową trasę (I Maratonu Podróżnika, edycji 2014... ależ ten czas leci) i przygotowywałem się do tej niezwykle trudnej (dla mnie) trasy po górach, czyli II Maratonu Podróżnika. Pierwszym i głównym etapem sprawdzającym miała być trasa po Kaszubach, nazwana wprawką albo wyprawką (jak kto woli, względem mnie obie nazwy pasowały, jechałem sobie wtedy crossem, z lustrzanką w sakwie i zamierzałem obalić dystans 500 km). Wówczas jednak skończyło się dość szybko, bo mniej więcej po stukilkudziesięciu kilometrach kaszubskie podjazdy uzupełnione moją kiepską kondycją i nieprzyjemnymi warunkami obrodziły skurczami w nodze na tyle silnymi, że zmuszony byłem skrócić ówczesną trasę do dystansu 334 km. Ta "porażka" pokazała mi wtedy, że na MP nie jestem jeszcze gotowy... i miało się to potwierdzić w słynnym locie z Makowskiej. No, ale to już zupełnie inna historia.

Zatem: na Kaszuby musiałem się wybrać choćby dla "policzenia się" z tamtym rejonem. No i z paru innych względów, ale o nich za chwilę.

Wyjechaliśmy w pięciu: Raps, CRL, Oracz, Grzesiek i ja. Raps i CRL, wiadomo, inna liga, Oracz i Grzesiek z motywacją i planami, które właściwie przesądziły o tym starcie. Obaj chcieli zrobić kwalifikację do tegorocznego Bałtyk - Bieszczady Tour. Miał jeszcze z nami jechać Kuba, ale choroba skutecznie pokrzyżowała mu plany. Zatem: w pięciu, prawie w samo południe ruszamy z Kórnika. A że jakoś nikt specjalnie nie przemyślał drogi do Izbicy (gdzie mieściła się baza maratonu), to zawierzyliśmy nawigacji. I jechaliśmy... hm, no cóż, odrobinę za długo. I tak, wliczając zakupy i obiad... zameldowaliśmy się w bazie około 18. Część towarzystwa już była, m.in. Olo rozdający napoje energetyczne (smaczne) i numery startowe wyprodukowane przez Żarłoczną Nornicę (pytałem Ola, czy one psują rower, ale nie odpowiedział, tylko się złowieszczo uśmiechnął). Podpisaliśmy listę startową i oświadczenia i dalej, szykować rowery, bo ekipa już powoli kierowała się w stronę polanki ogniskowej.

Gdy tam zaszedłem, smażenie kiełbasek trwało już na całego. Mniej więcej w tym samym czasie przyjechał Maciek... najpierw zwrócił uwagę zebranych tym, że wjechał autem zupełnie bezgłośnie, po czym zaparkował tak, jakby zamierzał urwać sobie zderzak z przodu auta. Możecie sobie wyobrazić: dwudziestu faceta, gapiących się w jego kierunku, każdy z piwem w ręku... wymiana zdań nie nadaje się do rozpowszechniania ;) Koniec końców jednak Alois niczego nie urwał, ani nie przytarł (chyba) w tym swoim kosmicznym aucie, a po dłuższej chwili pojawił się wśród nas i w takim składzie siedzieliśmy długo do północy. A niektórzy i dłużej...
Pomny na to, że jednak rano trzeba wstać i spać się nie będzie przez całą kolejną noc... polazłem do wyrka i ja. Przyłożyłem głowę do poduszki i trochę się pomęczyłem, zanim zasnąłem.

Rankiem obudził mnie Faja. Znaczy w sumie jego budzik. Gdy zobaczyłem, że to nieludzko wczesna pora (wg mojego planu miałem jeszcze pół godziny leżakowania) postanowiłem jeszcze nie wyłazić spod kołdry. Brak zasięgu w telefonie skutecznie wykluczał surfowanie po internetach, ale oczy raz otwarte nie chciały się jednak zamknąć. Wychynąłem w końcu, wyszedłem na zewnątrz i... od razu dotarło do mnie, że decyzja o schowaniu się pod pierzyną była zdecydowanie słuszna. Ktoś... znowu zepsuł pogodę. W piątkowy wieczór było przyjemnie, ciepło i prawie bezwietrznie, w sobotę nad ranem wiało już jak diabli, było zimno i brakowało tylko deszczu. Albo nawet śniegu... Wszystkie czynności organizacyjne wykonały się w tym zimnie niezwykle szybko, nawet herbata wystygła mi na odcinku 50 metrów, więc gdy Olo ogłosił odprawę... już czekałem w gotowości. Ale Panu Organizatoru też chyba było zimno, bo zwołał nas na 7.30, a po dziesięciu minutach kazał się rozejść i znaleźć sobie zajęcie do ósmej. Nikt nie sarkał jednak, każdy pamiętał zdaje się, że ręka Ola sięga daleko i może Ci popsuć rower nawet na odległość...

Punkt "Ósma" na starcie byli już wszyscy. Gdy padło hasło start.. nie zdążyłem nawet Rapsowi krzyknąć "do rana"... gdy wyjechaliśmy z bazy, i skręciliśmy na asfaltową drogę wiodącą ze wsi do Główczyc... po koksach nie było ani śladu.

My jednak ruszamy spokojnie. Oracz, Grzesiek, Faja, Artur i Robert z TBT Poznań, no i ja. Mamy zamiar przejechać trasę wspólnie, plan jest dość konkretny i trzymanie się go spowoduje, że powinniśmy zameldować się na mecie po około 24h. Przed Główczycami niespodzianka - dochodzimy CRL-a. Krzyśkowi spadła lampka, koksy mu się urwały i ... postanawia dołączyć do nas. Super, mocny i potrafiący jeździć zawodnik zawsze w cenie. Niestety też, już na samym początku do ekipy dokleja się nam kilka dodatkowych osób i to trochę jednak psuje plany. Jedziemy jakoś tak chaotycznie przez 15 km, po czym delikatnie, acz stanowczo zwracam uwagę, że nie ma wożenia się. Jedziemy parami, wychodzimy na zmiany co kilometr i pilnujemy spokojnego tempa 30-32. Trochę to działa, ale nie za bardzo. Kiepsko niektórym idzie zrozumienie, jak robimy zmiany jadąc w parach, inni znowu wychodzą na zmianę i zwalniają do 25... W Lęborku zjeżdżamy na stację, licząc na to, że ktoś pojedzie dalej sam... niestety, cała ekipa staje z nami. Zdejmujemy długie rękawy (choć patrząc na moją opaleniznę dzień później... to był błąd) i wkrótce startujemy. Zaraz na lęborskim podjeździe widzimy grupkę kolarzy... jak nic to Olo, Turysta i Skrzysie.k, wiszą przed nami o jakieś 2 do 5 minut... ostatecznie do kolejnego przystanku na około setnym km nie dochodzimy ich, ale... stają pod sklepem jak i my. Jak ja im wtedy zazdrościłem, że za chwilę zrobią nawrotkę i pojadą jeszcze tylko 200 km do bazy. Ech...

Nasz postój pod sklepem wykorzystuje CRL, który i tak długo wytrzymał tę naszą lajtową jazdę. Rusza dalej, by (czego dowiem się za kolejne 100 km) dogonić Rapsa i dalej jechać z nim. W tym okrojonym składzie startujemy 2 minuty po trzysetkowiczach i dzięki temu zyskujemy szansę na kilka zdjęć, które w miejscu rozchodzenia się tras 300 i 500 km robi nam Skrzysiek. Dalej śmigamy już sami. Stałe góra - dół, góra - dół, naprzemiennie po dobrych i niedobrych asfaltach, z wiatrem to w plecy, to w twarz... na dwusetnym km lądujemy z 15 minutowym zapasem względem planu. Tu jednak postój wydłuża się, bo Mikołaj zaczyna narzekać na ból w kolanie i kombinuje: a to mostek, a to siodło, a to bloki... a to ketonal. Nie jest dobrze.

Widzę to na punkcie obiadowym na 235 km. Restauracja... cóż, gdybym o niej nie wiedział od CRL-a, to bym tam nigdy nie stanął. Tak po prawdzie, to nawet wiedząc o niej, musiałem do Krzycha dzwonić, by potwierdzić miejsce. Ale... warto było. Jedzenie bardzo smaczne, tanie, świeże... choć ciut długo czekaliśmy na podanie. Przynajmniej Oracz mógł odpocząć, nasmarować się specyfikami i poprawić to, co chyba już się nie dało poprawić.

Od tego momentu trasa lekko wypłaszczyła się. Niestety... odwrócił się też wiatr i praktycznie miał nam teraz aż do końca dmuchać w twarz. Dalej próbujemy naszej koślawej jazdy na zmiany, w końcu za którymś razem rezygnuję i zwalniam zamierzając zostawić tę niezdyscyplinowaną grupę. Nic to nie daje, czekają na mnie i do kolejnego punktu jedziemy wspólnie. Na Orlenie w Egiertowie Oracz podejmuje decyzję, że jedzie dalej, więc proponuję uczestnikom wycieczki, by jechali dalej nie oglądając się na nas. Nie chcą tego robić, nawet najmocniejszy w grupie (nie kojarzę ksywy, ale to u mnie normalka, prawda?) jakoś nie potrafi się od nas oderwać. W Egiertowie spotykamy też Aloisa.. aż jestem zaskoczony, bo myślałem, że Maciek jest dużo dalej. Chwilę gadamy, w końcu trzeba ruszać. Jest zimno jak cholera: mam na sobie już wszystkie rzeczy, które zabrałem na maraton, dodatkowo wtykam sobie pomiędzy koszulkę a bluzę duży materiałowy worek, w którym miałem wcześniej rzeczy na noc. Nie pomaga za bardzo. Na ręce (zapomniałem zabrać zimowych!!) zakładam kupione na stacji rękawiczki ogrodowe, a na nie rowerowe żelówki. I dobrze, ręce przestają marznąć. Ruszamy... ale po kilku km orientuję się, że TBT nam znikło. Zostali na stacji i ... potem okaże się, że już do końca pojadą sami. My jedziemy dość asekuracyjnie: Oracz to mówi, że jest ok, to narzeka na kolano... grupa jednak trzyma się razem. W końcu docieramy do Wejherowa... z przyjemnością zaliczam zjazd, na którym wydawało mi się, że trzy lata temu obaj z Rapsem zmordowaliśmy się niemiłosiernie. To wręcz inna epoka. Ciekawe, że Paweł, naparzając do mety spojrzał na tę kłodę drzewa, która dalej tam leży, w połowie podjazdu, a na której zalegaliśmy ledwo zipiąc... Wydawało mi się, bo po analizie trasy wyszło, że jednak wjeżdżaliśmy do Wejherowa inaczej niż poprzednio z niego wyjeżdżaliśmy. Podobne te górki jak dwie krople..

W Wejherowie... tak, dobrze myślicie. Kolejna przerwa. Faja upiera się, że zna do stacji BP drogę "techniczną". No znał. Dlatego mam w opisie maratonu ponad kilometr "terenem". By było ciekawiej... droga techniczna wiedzie wzdłuż torów, i ostatecznie... kończy się nam w czarnej d... no w ciemnym zaułku. bierzemy więc rowery na ramię, przechodzimy 3 metry po torach, wychodzimy z drugiej strony stróżówki, z której, z wysokości łypie na nas dość zaskoczony dróżnik... jest asfalt. Jest stacja. I jest żałosny okrzyk naszego grupowego kamerzysty: "piiiiip...szkoda, że tego nie nagrałem!!!". Rozgrzewamy się herbatą i kawą, każdy coś tam jeszcze wcina i po 20 min ruszamy dalej. Już raczej nie zdążymy zrobić trasy w 24h, zwłaszcza, że Oraczowi znowu odzywa się kolano, a ja, no cóż... zabrałem na maraton rower, w którym zepsułem śrubę do regulacji siodła. Więc gdy na jakiejś dziurze podskakuję i opadam na siodełko, ustawia się mi ono jak rampa startowa na brytyjskich lotniskowcach klasy Invincible. Nie mogę go poprawić i na skutek nie będzie trzeba długo czekać. Ostatnie 130 km przejadę praktycznie na stojąco... Co ja mówiłem o psuciu rowerów na odległość?
Odcinek do Pucka to przejazd malowniczymi ścieżkami Puszczy Darżlubskiej. Tzn. byłyby one malownicze, gdyby nie to, że jedziemy przez puszczę w nocy. Poza światłem lampek rowerowych nic specjalnego zatem nie widać, jedynie tu i ówdzie pojawiają się przycupnięte kształty rzeźb rzucając między drzewa jeszcze bardziej dziwaczne cienie. Ma to oczywiście swój urok, jednak najważniejsza zaleta całej tej trasy to... las. Las zasłaniający nas od wiatru. Gdy z niego wyjeżdżamy... ślad kieruje nam na wschód, do Pucka, a co za tym idzie mkniemy ostro, czując podmuchy wichru na plecach.

Puck to miał być ostatni przystanek, ale... decyduję nie stawać. Jedzenie i picie na ostatnie 100 km mamy, nie ma co marnować czasu. Jak będzie trzeba odpocząć, to się stanie, póki co - jedziemy. I tu też, zaraz za Puckiem ostatecznie rozpada się grupa. Najpierw znika kolega - kamerzysta, na mecie okaże się, że będzie ostatnim, który zmieścił się poniżej 24h. Potem znika Faja. Byłem przekonany, że zjechał na stację, ale on... też nam odjechał. A potem, znikają pojedynczo lub parami kolejni uczestnicy, aż w końcu zostaje tylko KBR. Jeszcze u stóp Żarnowca zjeżdżamy się z kilkoma osobami, ale gdy zaczyna się podjazd, ekipa nam odjeżdża. Powoli, bez ryzyka kontuzji gramolę się na górę (co mnie podkusiło, by jechać na ten maraton z moją kasetą "na Wielkopolskę"?). Szkoda, że muszę robić go na stojąco, bo trochę wypala mi to mięśnie. Siedzieć na tej mojej skoczni się jednak nie da - po zaliczeniu górki zjeżdżam do Gniewina i tam czekam na Oracza i Grześka. Którzy pojawiają się po dłuższej chwili.

Od tego momentu trasa przypomina jazdę na raty. To jedziemy jakoś normalnie (czyt. 23-25 km/h), to zwalniamy do 20. Są odcinki, że wiszę przed chłopakami kilkaset metrów. Na około 50 km przed metą przystajemy na moment, by coś zjeść, a potem jeszcze raz... oszukać mózg, bo w końcu łapię zamulacza i muszę się choć na pięć minut położyć na ławeczce. Odpływam i zrywam się po... 3 minutach - jak zwykle pomogło. Kilometry ubywają, ale nie tak, jakbym tego chciał. Chłopaki jednak dzielnie walczą i tak jedziemy sobie aż do Główczyc. Napisałbym, że nudno, ale... nie napiszę. Zwłaszcza za Pobłociem. Nawierzchnia tamtejszej drogi to koszmar. Wspominałem, że jadę na stojąco od kilkudziesięciu km? Teraz dodatkowo od tych dziur w jezdni zaczynają drętwieć mi dłonie.
Przypominam sobie Hipka, jak klął w trakcie MRDP na kaszubskie trasy i muszę mu to oddać: miał rację! Gdy więc wreszcie docieram do Główczyc, to za miejscowością, tam gdzie z drogi otwiera się ładna panorama na miasteczko (zwłaszcza na neogotycki kościółek Puttkamerów) przystaję, by dać odpocząć rękom, no i czekam na chłopaków, by zrobić im kilka pamiątkowych fotek. Tym samym tracę szansę na dogonienie Aloisa, który - jak się okaże na mecie - dotrze na miejsce 2 minuty przede mną. Zjeżdżamy się i zaraz ruszam do Izbicy, by wjechać na metę przed chłopakami i uwiecznić ich sukces na pamiątkowej fotce.

Czas brutto 24h 50 min. Trochę powyżej zakładanego, ale jak tę ilość przewyższeń - całkiem znośnie. W nocy zmarzłem niemiłosiernie na tej trasie, za dnia w sobotę lekko przypaliłem sobie rączki. Sił nie brakowało ani przez moment, rower spisał się znakomicie, a siodło, cóż... na kolejny maraton zabieram sprawdzone siodełko, na którym jechałem wszystkie ultra od czasu BBT. Po co zmieniać coś, co dotąd działało? Poza tym - lampka nowa - miodzio. Cała noc świecenia na środkowej opcji i półtorej diody jeszcze w zapasie. Powerbank 20kmAh też się sprawdził - 25h ładowania i zostały dwie kreski z czterech, a podładowywałem też główny telefon o 20%.

Dobry maraton. Czy tam wrócę? Raczej nie na trasę 500 km... a dla towarzystwa :)


Kategoria KBR, ultra


  • DST 252.00km
  • Czas 10:50
  • VAVG 23.26km/h
  • VMAX 43.00km/h
  • Temperatura -10.0°C
  • Kalorie 4343kcal
  • Podjazdy 974m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tour de WOŚP

Niedziela, 14 stycznia 2018 · dodano: 16.01.2018 | Komentarze 4

Dokładniej zaś I Charytatywny Ultramaraton Tour de WOŚP. Impreza, którą zorganizowaliśmy przy okazji 26 Finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. "-Śmy", czyli KBR i Sanatorium. Jak? Po kolei...

From The Beginning.

Na pomysł wyjazdu (bo wtedy to był jeszcze "wyjazd") wpadł Hipek, gdzieś tak pod koniec października ub. roku. Zapytał, czy przy okazji kolejnego finału Orkiestry będziemy kręcić kilometry, wzorem 25 Finału. Owszem, zamierzaliśmy. Skoro tak - rzekł - to my do was, do Kórnika, przyjedziemy. Rowerami. Trochę się zapaliłem do pomysłu i zaraz sprzedałem ów pomysł swojej ekipie z KBR, a tam już zwierze medialne, czyli Fanky natychmiast wymyślił lepszą formułę. Przecież jak jechać - rzekł - to do Warszawy. Na Finał. Do studia TVN. No a potem już samo poszło. Decyzja, by robić z tego imprezę publiczną z wpisowym przeznaczonym na szczytny cel. Dopinanie szczegółów i gryzienie pazurów przy oglądaniu prognozy pogody. Im bliżej styczniowej niedzieli, tym bardziej niespokojnie. 

Saturday Day Fever.

W sobotę przed maratonem nagle okazało się, że zamówione na następny dzień auto zaliczyło dzwona. Już jechaliśmy je odebrać, już byliśmy w ogródku, już witaliśmy się z gąską i ... bęc. Skasowane. Dobrze, że normalnie mam wysokie ciśnienie, bo przynajmniej nie zauważyłem, że mi skoczyło. Fanky jest jednak cudotwórcą - w mig załatwił kolejne. Jeszcze lepsze. Potem nerwowe oczekiwanie na kamizelki odblaskowe, które były niby gotowe, ale oszuści zamierzali je do nas wysłać w poniedziałek lub nigdy... Ostatecznie doszły zdaje się tak późno w sobotę, że Hipek musiał wyleźć z wyrka i zaprzestać buszowania po internetach...

Sunday Morning.

W nocy spałem słabo. Zaczęło się od bólu zęba córki. Potem... najpierw jeden kot stwierdził, że musi wyjść z domu. A potem drugi. A potem ten pierwszy stwierdził, że wraca. A potem kolega z KBR wpadł na pomysł telekonferencji o pierwszej w nocy. Zatem... właściwie nie zauważyłem, że spałem, bo gdy budzik zadzwonił, to czułem się, jakbym się dopiero co położył. Dobrze, że TdWOŚP nie miał trwać tyle co normalny ultra - o północy mieliśmy być już dojechani, zajechani i zapakowani na powrót. Ale, cytując Jarka - nie uprzedzajmy faktów. 

Pod kórnicką Oazę, miejsce startu dojeżdżam w niedzielę rano o 5:35. Maratończycy już są, pakiety startowe porozdawane, krótką odprawę robi Hipek. Powoli zbliża się czas startu, grupy wyczytywane ustawiają się do wyjazdu. Wreszcie szósta punkt, Fanky daje sygnał swoją nową zabaweczką i ... team Alpha, z Kosmą na czele poszedł w trasę. Czas na Bravo. O 6:05... pojechali i gdy na placu boju została tylko grupa Charlie... padło hasło, że pakujemy się do samochodów technicznych. W końcu kto normalny jeździ zimą takie dystanse?

Nikt jednak nie odpuścił i równiutko o 6:10 wyjąca syrena puszcza nas na trasę. Jest -6, odczuwalnie około -10, ale sucho, nie pada, nawierzchnie dróg są tego dnia naszym sprzymierzeńcem. Początek: spod OAZY na rynek, przemykamy obok ratusza i wyjeżdżamy na DK11 w kierunku Środy Wlkp. Na ślimaku dojazdowym wywraca się Basia... jadę jako pierwszy, nikt tego nie sygnalizuje i odjeżdżamy w noc zostawiając ją samą z mężem. O samym problemie dowiaduję się... kilka godzin później, wrrrr... trzeba popracować na przyszłość nad komunikacją pomiędzy grupami, a autami technicznymi. Koniec końców do Środy Wlkp. wjeżdżamy uszczupleni o dwójkę zawodników. Sama grupa jest słabo zorganizowana. Nie wszyscy kwapią się do zmian, praktycznie trzeba je wymuszać. Nie ma też Rapsika, który miał być naszym "koniem" nadającym tempo. Trza sobie radzić. Jedziemy zatem na Miłosław, Rafi, Norbi, Kuba, chłopaki z TBT oczywiście plus ja dajemy zmiany po około kilometrze, bo łatwo nie jest. Wieje paskudnie prosto w twarz, kiepsko idzie jechać z prędkością 24 km/h. Z założonej średniej 25 już od początku nic nie pozostaje, będzie dobrze, jak wykręcimy z jazdy powyżej 23. 

Gdzieś za Szlachcinem pojawia się wreszcie Raps i wychodzi na zmianę. Potem Łukasz... ale ten luksus nie trwa zbyt długo. Rafi zaczyna narzekać na przyczep, Kuba odpuszcza zmiany i tak zostajemy w czołówce z połową składu grupy. Jedziemy dość ostrożnie z tego względu, ale i tak przed Borzykowem udaje nam się dojść grupę Bravo. Tzn. prawie dojść, bo wiszą przed nami jakiś kilometr i na punkcie w Pyzdrach zjeżdżamy się praktycznie w jednym momencie. Ciacho, kawa, herbata... i niby nie marnujemy czasu, ale gdy ruszamy, po ekipie Hipków nie ma już śladu. Ech, ten ichni legendarny reżim postojowy daje o sobie znać. Mimo, iż Norbi odpala mocną zmianę, potem podobnie nie odpuszcza Łukasz czy TBT... Bravo znikło na horyzoncie i tyleśmy ich widzieli. 

Wind won't howl.

Najpierw ze zmian spadają Rapsik i Łukasz. Potem zaraz Kuba. Rafi wisi za nami, zostajemy we czwórkę w sumie. Chłopaki z TBT: Artur i Robert oraz drugi Artur. Walka z wiatrem jest tak paskudna, że nawet nie wiem kiedy znika reszta zespołu. Zostajemy we wspomnianej ekipie i jakoś trzeba sobie radzić. Do Turku zostało nam około 40 km, łatwo nie będzie. Ciągniemy, zmieniając się co jakiś czas... chwilami Robert odskakuje nam na nawet kilkadziesiąt metrów. Taka jazda we trzech wyczerpuje dodatkowo i przed Tuliszkowem gubimy drugiego Artura. Czekamy na niego w mieście, gdy dojeżdża okazuje się, że to już koniec jego możliwości. Dojedzie na punkt, a potem kończy maraton. W czwórkę (która jest trójką w sumie) lecimy do Turku i gdy wpadamy na Orlen będący kolejnym punktem żywieniowym jestem już dokumentnie wyrąbany. Na tyle mocno, że zastanawiam się, czy dalsza jazda ma sens. Na szczęście na punkcie czekają "bravosy". 

Wcinam obiad, dopycham się plackami. Tomek z auta technicznego uzupełnia mi bidon, a ja szybko zmieniam ogrzewacze w butach (te założone rano już od ponad godziny nie działają i czuję, że stopy mam lodowate) i w międzyczasie ustalamy taktykę z Hipkiem. Nie ma już grupy Charlie. Missing in Action. W dalszą drogę ruszymy (ja i dwójka chłopaków z TBT Poznań) już jako bravo. I to jest najlepsza decyzja tego dnia.

The Start of Something Beautiful.

Zapomniałem. Na Orlenie w Turku pojawia się Vuki. Ma w nogach 150 km solowej jazdy pod wiatr z domu do nas. Predator. Ruszamy. Gdy tylko pada to hasło, nagle wszyscy robią się niezwykle nerwowi. Hipcia krąży jak... no dobra, nie powiem jak. Sekunduje jej Ricardo, a i zwykle będący oazą spokoju Hipek ma jakieś takie zmarszczone czoło. TBT wreszcie wychodzi i naprawdę RUSZAMY. Parami, w kierunku Łodzi. To będzie najtrudniejszy odcinek, bo cała trasa bez żadnych odstępstw prowadzi po wzmagający się wiatr. Dalej jest -6, termometry pokazują odczuwalne -11. Wio!

Jazda parami, z zawiadowcą Hipkiem jest po prostu jak bajka. Jedziemy jak orkiestra z dyrygentem, a km same się połykają. Na wyjeździe z Turku widzę drogowskaz "Uniejów 18". Jedziemy. Gadamy. Wychodzimy na zmianę. Gadamy. Jedziemy. Zmiana... Uniejów... do diabła. Nawet nie zauważyłem, kiedyśmy dotarli. Zespół pracuje naprawdę wzorowo, mocniejsi dają dłuższe zmiany, słabsi krótsze, ale nikt się nie opierdala. Poddębice. Aleksandrów. Pojawiają się ścieżki rowerowe. Gdzieś po drodze spotykamy czekających na nas rowerzystów. Można dołączyć? Oczywiście. Jedziemy... i wreszcie Łódź. Na jednym z pierwszych skrzyżowań czeka Gavek...

Like A Hurricane.

Gavek... prowadź do Manufaktury - mówię. Ok - rzuca krótko nasz łódzki przewodnik i... anim się obejrzał, jak cała ekipa (a, bo w tym miejscu zjechali się już wszyscy, wliczając też tych, co korzystali z podwózki autem) wali w poprzek, przez sześć pasów tej wielopasmówki. O matko, mruczę pod nosem... Chciałeś, to masz. Zobacz, jak jeżdżą kurierzy rowerowi...

Gdy docieramy do Manufaktury - mamy 30 min opóźnienia względem planu. Zanim przebijemy się przez tłumy ludzi, zostawimy rowery, dotrzemy na miejsce posiłku - mijają kolejne minuty. Bezcenne minuty. Gdy więc rozsiadamy się przy obiedzie, pierwszą rzeczą, jaką robimy jest ustalenie planów na resztę dnia. Dojechanie do Warszawy w tych warunkach to nie problem. Problemem jest... czas, który ucieka. Mamy za sobą 190 km, do przejechania zostaje około 140. A musimy być w Warszawie na 21.30. Bo o 22.00 wejście do studia TVN. No nie da się. Tzn... może i by się dało, ale nie możemy iść do studia prosto z trasy. Szybko formułujemy plan B. Rowerami do Łowicza, a stamtąd pociągiem i samochodami technicznymi do Warszawy. Tylko tak zdążymy. Dzwonię do Wilka, z którym umówiłem się na spotkanie w Sochaczewie, by tam nie jechał, bo nas tam nie będzie. Łapię go Warszawie w ostatniej chwili. Uff...

When The Levee Breaks.

Zmiana planów powoduje, że mieszają się wszystkie grupy i ruszamy z Manufaktury jedną ekipą. Tzn. wszyscy ruszają, poza mną. Zostaję, bo... w miejscu postoju stoją dwa rowery. Bez właścicieli. I dobrze, że poczekałem, bo gdy pojawiają się zagubieni... to okazuje się, że nie mają nawigacji, a na dodatek jest ich nie dwoje, a czworo. Wrrr... wyjazd z Łodzi to mordęga. Dziury, zupełnie niezgrane światła, spory ruch... gdy więc w końcu opuszczamy to miasto oddycham z ulgą. Kilka km dalej jest reszta ekipy - czekają na nas na stacji i gdy widzą tylko nasze światełka, zaraz ruszają w tan.

Mkniemy przez noc. Coś mi nie pasuje, ale nie bardzo wiem co. Kilkukrotnie podjeżdżam do czołówki z pytaniem, dlaczego tak lecimy. Bo lecimy. Nie, nie lecimy. Zapierdalamy. Licznik pokazuje prędkości między 32 a 37 km/h. Wieje mniej? Niemożliwe. A może jednak? Moje apele pozostają bez odpowiedzi. Ba, nawet ktoś w ekipie zauważa, że "chyba zostałeś zlekceważony". Gdzieś za Strykowem czuję ssanie w żołądku. Przecież dopiero jadłem!! A to zawrotne tempo wyrąbuje mnie dokumentnie z sił. Zaczynam szukać żelu i ... gdy grupa nie zwalnia po prostu gubię koło. Krzyczę w noc do Norbiego "NARA!" i odpuszczam gonienie. Natychmiast dopada mnie ten cholerny wiatr, ale nie ma bata. Do auta nie wsiądę. Do Łowicza zostało jakieś 30 km, jestem w stanie jechać je spokojnie 24-25 km/h, więc metodycznie zaczynam połykać ostatnie kilometry. 

Fear of the Dark.

Gdzieś w międzyczasie dogania mnie Trupiarka nr 2, czyli Rapsik i Tomek w aucie technicznym. Pytają, czy coś potrzebuję. Owszem. Ciepłe picie zamiast sorbetu do termobidonu. Dostawa z Warsa czeka na mnie kilka minut później. Wraz z komunikatem, że "grupa jest ze 3 kilometry ZA tobą". HAHAHAHA, śmieję się z żartu chłopaków (pamiętacie - ekipa odjechała mi jakiś czas temu) a oni patrzą na mnie jak na idiotę, któremu mróz zaszkodził. Wkrótce okaże się, że nie bezpodstawnie. 

Te ostatnie kilometry trasy jedzie się całkiem przyjemnie. Już nawet wiatr nie irytuje, pewnie to wynik tego, już wkrótce, już za momencik będzie koniec jazdy. Nie ma nerwówki, że nie zdążymy. Jedyna rzecz, która nie napawa optymizmem zdarza się tuż przed samym Łowiczem. Mija mnie w pędzie duży tir, z którego naczepy, kilkadziesiąt metrów dalej lecą na asfalt i pobocze, po którym jadę... wielkie kawały lodu. Huk jest taki, jakby mi pękła opona, a same kawałki mają rozmiar mojej... głowy. Strach myśleć, co by było, gdyby spadły wcześniej...

Łowicz. Na wjeździe czeka na mnie Trupiarka nr 2, która podprowadza mnie pod dworzec. Hm... nikogo tam nie ma. Konsternacja... po czym jedziemy pod Łowicz - Główny (bo to była stacja "Przedmieście"). Widzę z daleka, że Hipcia i jeszcze ktoś maszerują do sklepu. Reszta rowerzystów rozłożyła się na dworcu. Ogarniam nawigację, szukam Hipka... nie ma go. A do sklepu z Agatą nie szedł. Co jest?!!

Wszystko wyjaśnia się chwilę później. Pod dworzec podjeżdża druga, znacznie większa ekipa, z Hipkiem na czele. Więc jednak załoga Trupiarki nie kłamała, że ktoś jedzie za mną. No patrzcie, a myślałem, że jestem ostatni.

Lost Highway.

My jedziemy Trupiarkami, większość ekipy pociągiem. W Warszawie wszyscy meldują się o 21. Już po Światełku do Nieba, więc plac pod Pekinem pustoszeje. Jest czas na wręczenie medali, zmianę strojów, nawet na przekąski. Zbliża się 22, ruszamy do studia. A tam... zonk. Wejście w tv będzie o 23.40. Kurr...de! Mogliśmy jechać na kołach! Zdążylibyśmy bez problemu. Ech. Trochę jednak żal...

Jak było? Bardzo ciężko. Walnąłem życiówkę zimą (dotąd w styczniu miałem przejechane na raz 140 km), a tyle godzin w mrozie, z przeciwnym wiatrem to była naprawdę ostra walka. Nie wiem, jakby się to skończyło, gdybym miał jechać solo - zakładam, że padłbym znacznie wcześniej. Na szczęście nie zmarzłem, a nowa kurtka zimowa sprawiła się znakomicie. Ogrzewacze do stóp też spełniły pokładane w nich nadzieje. Co do samej organizacji maratonu mam sporo wniosków, ale te pozostawię dla siebie. 

Dzięki wszystkim, którzy tego dnia nam kibicowali. To wcale nie było aż takie wyzwanie. Pomyślcie sobie, że mijaliśmy w miastach, miasteczkach i wioskach całe mnóstwo wolontariuszy, w tym małe dzieciaczki. Stali pod kościołami, na rynkach i przy sklepach. Zmarznięci, ale uśmiechnięci. Naprawdę, serce rosło, jak się widziało tylu pozytywnie nastawionych do całej tej akcji ludzi. 

Zdjęć nie ma. Tzn. są, ale na profilu KBR. Kto chce, ten sobie je znajdzie. I trasa na koniec:



Kategoria KBR, ultra


  • DST 122.20km
  • Czas 04:36
  • VAVG 26.57km/h
  • VMAX 51.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 2825kcal
  • Podjazdy 977m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

eMeRDePe... w pigułce...

Niedziela, 27 sierpnia 2017 · dodano: 31.08.2017 | Komentarze 5

Maraton Rowerowy Dookoła Polski, zwany w skrócie MRDP to mordercza impreza kolarska organizowana raz na cztery lata przez Daniela Śmieję. W 2013 roku, podczas poprzedniej edycji śledząc zmagających się z dystansem zawodników (gdyby ktoś wykazał się taką niewiedzą, to przypominam: 3140 km wzdłuż granic Polski, które trzeba przejechać w limicie 10 dni) wpadliśmy ze znajomymi na pomysł zorganizowania Maratonu Podróżnika. Imprezy, która miała być dla ludzi, zaczynających swoją przygodę z ultramaratonami takim wprowadzeniem. I była, ale tylko w swojej pierwszej edycji. Potem... Maraton Podróżnika zrobił się konkretnym wyzwaniem kolarskim, a rolę imprezy wprowadzającej w świat ultra przejął KMT. Ale... to opowieść na inną okazję. W każdym razie od 2013 roku sporo ludzi zaczęło sobie ostrzyć zęby na MRDP. Ostrzyć... w sensie ostro trenować, bo ponad trzy tysiące km, z czego 1/3 ponad po górach to nie jakieś tam fiu - bździu. 

Na starcie w Rozewiu stanęło w tym roku ponad 60 zawodniczek i zawodników. Niektórzy po raz kolejny, a inni jako debiutanci. Hipek i Hipcia, jeżdżący ultra w sposób kosmiczny (bo jak skomentować 15 min postoje na 500 km?), metodycznie i szybko jeżdżący Kosma, czy Rapsik, nasz KaBeeRowy wymiatacz z Kórnika, który do tego maratonu zapalił się zaraz, jak tylko o nim usłyszał. Jechał rzecz jasna zwycięzca poprzedniej edycji, czyli Wilk, jechał Robert1973 (niesamowite, że udało mu się wystartować pomimo ciężkiego wypadku, jaki miał na rowerze w tym roku), Czarek, z którym startowaliśmy wspólnie kilka tygodni temu w Tour de POMORZE. I oczywiście znajomych jechało tam znacznie więcej, wymieniam tu tylko tych, z którymi... spotkałem się na trasie. No właśnie: spotkałem. Nie uprzedzajmy jednak faktów.

Analizując pozycje poszczególnych zawodników (korzystali na maratonie z tych samych lokalizatorów, co my na III KMT) doszliśmy w gronie KBR w sobotę do wniosku, że dołączymy do Rapsika na trasie MRDP. Na niewielkim w sumie odcinku (jakieś 40-60 km). Ale zawsze. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Plan nasz zaczął nabierać kształtów w piątkowy wieczór, gdy zawodnicy jeszcze jechali po górach, a w sobotę po południu został dość mocno zweryfikowany za sprawą nagłej zmiany pozycji. Zamiast jechać pociągiem do Zielonej Góry i grzać potem na kołach do Brodowa (na PK32), by dalej towarzyszyć zawodnikom na trasie musieliśmy jechać w kierunku Szczecina i stamtąd zawrócić na południe, licząc, że kogoś po drodze zgarniemy.

Ruszamy w niedzielę rano o 5. Jedziemy we trójkę, już w aucie, na bieżąco monitorując zawodników postanawiamy jechać do Gryfina, skąd wyjedziemy ekipie naprzeciw. Liczę, że uda nam się złapać kilku znajomych, zanim dopadniemy Rapsika, więc wszystko wygląda na rzeczowy plan. I tak też jest. Do Gryfina wjeżdżamy akurat w momencie, gdy pojawia się tam Arkadiusz Dąbek... jest dobrze - myślę sobie, bo wiem, kto przyjedzie następny. Szybko wypakowujemy rowery, błyskawicznie jestem uszykowany i czekam na resztę chłopaków... i prawie przegapiam Hipcię, tnącą przez Gryfino w zwykły sobie sposób. Naiwnie krzyczę za nią, jakbym się spodziewał, że może jechać bez muzyki w słuchawkach. I ruszam ostro, licząc że może jednak uda mi się ją dogonić. W międzyczasie zmieniają się światła, zapala mi się czerwone, ale nie zwalniam i gdy dojeżdżam do skrzyżowania bogowie ultrasów kiwają w moją stronę łaskawą ręką, pojawia się zielone, więc przelatuję przez krzyżówkę i... z radością widzę, że Agata zjeżdża na stację Orlen. Uff.. 

Chwilę rozmawiamy, widać, że jeszcze się dobrze nie rozbudziła po nocy, toteż nie zamierzam jej przeszkadzać. Kupuje energetyka i rusza w drogę, a ja zawracam do chłopaków i dalej jedziemy już w stronę Rapsa. Oczywiście mając w planach wspólną jazdę z kolejnymi maratończykami. 

Pierwszy z nich pojawia się jakieś 10 km później. Wilk. Miał się wycofać, ale jednak jedzie dalej. Kiwamy sobie, zawracam, dojeżdżam do niego i jedziemy kilka km wspólnie, omawiając maraton. W zasadzie to ja tam coś pytam, a on opowiada. Nie widać po nim tej kontuzji, to jednak doświadczony zawodnik i raczej wie, na co może sobie pozwolić, a na co nie. W końcu jednak musimy się rozstać, bo nie dogonię swojej ekipy. Rozstajemy się przed Gryfinem, zawracam znowu i dojeżdżamy do Kuby i Norbiego, czekających na stacji za Widuchową, tej samej, na której miesiąc niespełna temu sam stawałem nad ranem, by uzupełnić sobie bidony podczas TdePOM.

Tniemy dalej. Kolejni zawodnicy pojawiają się na wjeździe do Krajnika Dolnego, więc wkrótce powinien się pojawić Robert1973. I jest... ale zauważam go, a właściwie jego niebieski rower pod sklepem, gdy przelatujemy obok idąc ostro na podjazd. No trudno. Za chwilę będzie Hipek... i faktycznie, wkrótce jest. W słuchawkach. Rozmawiamy ze sobą kilka minut, pytam, gdzie jest, ale oczywiście nie wie... w końcu rozłączamy się, bo zaczynają się dziury za Krajnikiem Górnym. Ruch jak w Paryżu na wsi, auta, autobusy... ludzie, jest niedziela rano, nie moglibyście siedzieć w domach? W końcu, tuż za Doliną Miłości (hehe) zza wzgórza wyłania się Witek. Jedzie w kategorii Total Extreme, co oznacza, że nie wolno mu udzielać żadnego wsparcia. Myślę o przygotowaniu zasadzki: położę banana na jezdni i zobaczę, czy się skusi... ale zanim cokolwiek uczynię, macha czapeczką na powitanie i znika za pagórem. Zawracam więc, gonię go chwilę i po chwili jedziemy razem do Krajnika, pod ten sam sklep, gdzie widziałem rower Roberta. Jego już jednak tam nie ma. Rozmawiamy o planach, o drogach, o telefonach do kilku wójtów czy wojewodów w sprawie dramatycznej jakości nawierzchni dróg, po których przyszło mu jechać. Mam też okazję prześledzić słynny "hipkowy reżim postojowy". Całość, z zatrzymaniem, zakupami w sklepie, zjedzeniem banana, zapakowaniem zakupów i przybiciem piątki nie zajmuje mu więcej niż 5 minut. No cóż, jak mawia Transatlantyk: można z Hipkami jechać, tylko to zazwyczaj krótko trwa.

Z Krajnika Hipek rusza dalej, a ja zawracam znowu w kierunku Cedyni. Teraz już czas na Rapsa. Moje harpagany pewnie już do niego dojechały, więc nie ociągam się, tylko zasuwam ile wlezie. Tzn. tak, żeby się nie zabić na tych dziurach. Okazuje się, że ekipa stoi. Norbi jadąc wypatrzył prawdziwka (on tak ma, jak nie rżnie minimum 35 km/h), więc zatrzymali się, wpadli w las i nazbierali ze 20 sztuk dorodnych okazów. Gdy dojeżdżam ruszamy dalej i chwilę potem pojawia się auto techniczne Pawła. A na zjeździe do Lubiechowa Dolnego łapiemy samego Rapsa. Cel został osiągnięty, zaskoczenie jest pełne.  

Zawracamy. Chwilę mi zajmuje, zanim dopadam do ekipy (bo wlatywałem do Lubiechowa pierwszy, na sporej prędkości, a po nawrotce czeka mnie mały podjazd). Nic dziwnego, jadą powyżej 30 km/h. Dopiero po kilku km Raps zwalnia, bo dociera do niego, że się zarżnie, jak pojedzie tak ostro. Adrenalina po spotkaniu zrobiła swoje. Potem jednak jedziemy zdecydowanie wolniej, do wyjazdu na krajówkę przyjemnie się gada, bo ruch znowu zrobił się niewielki. Gdy wyjeżdżamy na DK 31 dogania nas i mija Czarek Urzyczyn... zostawiam więc moich towarzyszy i tnę za nim, by zamienić choć parę słów. Musi być zmęczony, bo udaje mi się go wkrótce dojść (czego nie byłem w stanie zrobić na Tour de Pomorze), rozmawiamy o wrażeniach z trasy itd. Wygląda naprawdę dobrze, i nic dziwnego, że dojedzie do mety w czasie poniżej 9 dni. Będzie jedną z nielicznych osób, które ostatnie 500 km przejadą w czasie poniżej 24h. Zostawiam go, zwalniam i czekam, aż dogoni mnie Raps. Jedziemy dalej razem i chwilę przed Widuchową widzę, że Paweł zjeżdża niebezpiecznie w kierunku pobocza, a potem potrząsa głową... dojeżdżam obok i wymuszam rozmowę, bo widać, że przysypia. Na zmianę rozmawiamy z nim cały czas do Gryfina, po czym zjeżdżamy na parking przy kościele by zapakować się na powrót. 

Zmęczony Raps idzie się położyć, a my wymieniamy mu koło w rowerze. Jego rozcentrowane kółko zabieram ja, a on dostaje moje, też z kasetą 32. Norbi, jak to Norbi... swoimi magicznymi rękoma doprowadza rower Pawła do stanu prawie idealnego: zamiast zgrzytów i trzasków przerzutki po kilku minutach regulacji chodzą jak szwajcarski zegarek. Pakujemy się do auta, zostawiamy Pawła i wracamy do domu. I do ślęczenia przed ekranem...

Ot, i całe nasze emerdepe w pigułce. 


Kategoria KBR, ultra


  • DST 528.80km
  • Czas 19:25
  • VAVG 27.23km/h
  • VMAX 51.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Kalorie 10471kcal
  • Podjazdy 2108m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

III Kórnicki Maraton Turystyczny

Sobota, 5 sierpnia 2017 · dodano: 07.08.2017 | Komentarze 5

Tak jakby wstęp.

 Weekend sierpniowy. Cieplutki, przyjemny, letni. Wypadałoby schłodzić frizzante, zaopatrzyć się w kilka rodzajów sera, jakieś kawałki arbuza czy melona, wyciągnąć nogi na leżaku na tarasie i poprosić, by Nino Rota zagrał La dolce vitaMoże i by wypadało, ale cóż z tego?


Ano nic, tym bardziej, że pierwszy weekend sierpnia to nasza KBR-owa impreza flagowa. Święto szosy, rowerowe zwiedzanie Wielkopolski, zaliczanie gmin i po prostu dobra zabawa. Kórnicki Maraton Turystyczny. Jakby koksowanie i jakby nie bardzo. Po prostu KMT. Jedyna taka impreza w kraju.

Mniej więcej tak, jak napisałem powyżej, wygląda jego idea. Nie ma u nas ścigania (acz zawsze się znajdą tacy, co to się spieszą na obiad / kolację / śniadanie... co tam kto woli), nie ma pomiarów czasu, nie ma zwycięzców i przegranych... wróć... zwycięzcą jest każdy, kto pokona dystans maratonowy. Gdybyśmy ustawiali podium, to miałoby ono wyłącznie pozycję nr 1. Taką na sto osób (mniej więcej). Sto pucharów... no dobra, musi wystarczyć sto medali. Nie szalejmy może zanadto, co?


No dobrze, tyle tytułem wstępu, a teraz kilka słów o przygotowaniach… czyli ciut sentymentalizmu za sprawą Duke’a Ellingtona i Johna Coltrane’a.


Taki jest KMT. Tworzą go ludzie lubiący jeździć na rowerach. Śmigający po szosach ultramaratonów w Polsce i w świecie, którzy do Kórnika zjeżdżają dla przyjemności. Żeby się przejechać. Staramy się, by ta idea uzupełniana była corocznie nową trasą. Taką, na której osoby zaczynające swoją przygodę z ultra będą mogły sprawdzić swoją odporność na zmęczenie. Bo przecież 500 km na raz też potrafi zmęczyć. Jak pojedziemy ostro, tak w 16-18 godzin - nie będzie lekko. Jak zwolnimy, by jechać na spokojnie, obyczajnie spędzając sobie czas na rowerze w miłym towarzystwie, to na pięćsetce zastanie nas noc, a nawet poranek. Owo zaś oznacza, iż niejednemu oczka zaczną się kleić przed wschodem słońca. Tak czy siak jest to więc swoiste wyzwanie. Dzięki któremu dowiemy się, czy stać nas na start w maratonach ultra zahaczających o sól kolarstwa. Co to sól kolarstwa? O tym innym razem…

Tegoroczny, trzeci z kolei KMT był inny pod wieloma względami. Przede wszystkim najpierw okazało się, że zapisy skończyły się błyskawicznie. Miło. Po drugie zmieniliśmy lokalizację bazy maratonu. Zamiast OSiR-u w Kórniku (tego nad jeziorem) zainstalowaliśmy się w świetlicy sołeckiej w Robakowie. Z perspektywy organizatora był to znakomity ruch. Kameralnie (tylko my - maratończycy, żadnych kręcących się przypadkowych osób), na monitorowanym terenie, do tego dobre zaplecze kuchenne i sanitarne. Miejsce na namioty i świetlica do spania. Harcerskie wsparcie w postaci materacy. Po trzecie - monitoring gps. Nie, nie po to, by liczyć czas komukolwiek, ale po to, by znajomi, rodziny czy wreszcie obsługa bazy mogła oglądać, jak idzie maratończykom. I koniec końców być gotowym na ich przyjęcie obiadem po powrocie.


Piątkowe ognisko ze Stanem Getzem i Astrud Gilberto. Prawie jak Moonlight in Vermont.


Poza tymi nowinkami reszta jak zwykle. Znowuż trasa obu dystansów zbieżna częściowo (tak, by jeśli ktoś nie będzie miał sił, może po obiedzie zdecydować się na skrócenie trasy / lub przeciwnie - może sobie wydłużyć przejazd z 300 na 500 jeśli wola), ponownież ognisko piątkowe będące oficjalnym otwarciem imprezy. Fajnie jest spotkać tylu pozytywnie zakręconych ludzi, choć … przyznaję, że zdecydowawszy się na jazdę pięćsetki trochę zaniedbałem obowiązki gospodarza i dość szybko ewakuowałem się spać. Koniec końców następną nockę miałem spędzić na rowerze (i to nauczka na następne lata - kolejne KMT mogę jechać tylko na dystansie 300). Gdy więc krótko przed 22 znikam z bazy, zazdroszczę trochę ludziom tej przyjemnej integracji. Jest ciepła, gwieździsta noc, a ja zamiast przy ognisku wykonuję w domu jakieś szybkie poprawki względem zabieranych rzeczy i spadam spać. Rano, ze względu na monitoring gps muszę być w bazie o 7.00.


Siódma rano, baza w Robakowie. Piękną pogodę zapewnia „Nuvole Bianche” Paola Fresu i Ludovica Einaudiego…


Dzięki Emesowi nadajniki gps czekają na nas w sobotę rano uruchomione. Ich instalowanie / rozdawanie uczestnikom mogłoby być sprawniejsze, gdybyśmy numery startowe mieli zgodne z nr nadajników. Nie mamy, więc cóż… nauczka na kolejny raz. Mimo wszystko jednak udaje się nam wyrobić z czasem i o 7.40 całą grupą, w asyście Straży Pożarnej z Kórnika ruszamy na miejsce startu ostrego (jakkolwiek to by nie brzmiało). Czyli na kórnicki rynek zwany oficjalnie Placem Niepodległości (to tak gwoli wyjaśnienia, gdyż Kórnik rynku nie ma, bo tenże jest, ale w Bninie). Zanim jednak wszyscy dojadą, okazuje się, że mija godzina 8.00, czyli... pierwsza grupa startuje z małą, 3 minutową obsuwą. Ojtam, ojtam... wszak nikt tu nikomu czasu nie liczy :)

Jako że sam jadę w grupie ostatniej, pełnię obowiązku startera. Wypuszczam na trasę kolejne zespoły i ani się obejrzę, jak nadchodzi 8.40. Czyli czas na moich. Nr 9… ruszamy!!


8:40. Start. Poprosimy trio Vince Guaraldiego, by zagrali nam Manhã de Carnaval


Tniemy. Większość składu, czyli KBR, TBT z Poznania, Sławek i Faja pojedzie tak wspólnie do samego końca. Lekko się co prawda tasując, ale jednak prawie idealnie dobraliśmy ekipę. Z tej drużyny tylko Faja i ja przejechaliśmy dotąd podobne dystanse, reszta ekipy jedzie zrobić swoje życiówki. Plan oczywiście jest ambitny, by złamać 24h od razu, toteż jedziemy starając się go trzymać w miarę dokładnie.

Już od wyjazdu z Bnina czujemy, że warunki pogodowe są po prostu idealne. Wieje w plecy, nie jest ani za ciepło, ani za zimno, nie pada... zanim się obejrzałem, na liczniku pojawia się 35-37 km/h. OSTROOOOO!!! Wkrótce jednak przychodzi podwójne otrzeźwienie: jedziemy ekipą, a w tak się składa, że w tej drużynie mamy na rowerze osobę z tempomatem. Fanky zakłada jazdę max 31 km/h, więc chcąc nie chcąc, mimo, iż świetnie się łyka kolejnych maratończyków, z ciężkim sercem… zwalniamy. Przed Młodzikowem dochodzimy Watahę z Lubina, chwilę później połykamy Rowerowy Lublin. Nie ma tylko Rado, ale okazuje się, że Pan Prezes zaprzyjaźnionego stowarzyszenia postanowił tego dnia przykoksić i dojedzie na metę w bardzo dobrym czasie. Ani się oglądamy, jak dojeżdżamy na prom. Prosto w sam środek Pierwszej Wojny Promowej…


Nie może nie być ciekawie, czyli… jak to u mnie w życiu. Bill Frisell nieprzypadkowo przygrywa w tle beatlesowskie „In my life”


Oczywiście nie podejrzewam nikogo o jej celowe rozpętanie (acz odpływający właśnie promem Wąski perwersyjnie się uśmiecha), jednakowoż zauważalnie dochodzi do spięć na linii "cykliści vs. kierowcy & pasażerowie aut". Niepotrzebne emocje potęgują się wraz z kolejnymi zjeżdżającymi na przystań ekipami. Dowiadujemy się z podniesionych głosów, że gdybyśmy pracowali fizycznie, to byśmy nie mieli ochoty na takie fanaberie, jak jazda na rowerze. I jeszcze parę innych, dość niecenzuralnych rzeczy się w pyskówce pojawia. Pewnikiem byłoby spokojniej, gdyby nie fatalny zbieg okoliczności: akurat w momencie najbardziej nasilonego ruchu Panu Promiarzowi wypada... przerwa kawowa. Gdy jednak widzi co się dzieje, w końcu bierze wszystkich rowerzystów na prom, przeprawia nas i ... wreszcie możemy jechać. Uff...

Żerkowsko - Czeszewski Park Krajobrazowy. Jeden z piękniejszych regionów Wielkopolski. Położony nad Wartą, leciutko pofałdowany teren wita nas podjazdem pod górkę w Brzostkowie. Uciekam mojej ekipie, wjeżdżam na górkę i korzystam z okazji, by uwiecznić kamerą zmagania rowerzystów. A że jest ich spora grupka, to moja ekipa odjeżdża mi na fest. Wiecie, tyle razy się powtarzało słowa koksów ("jak mocny, to dogoni, jak słaby, to nie warto czekać"), że gdy ruszam wreszcie po ostatnim zawodniku, to... nikogo nie widać na horyzoncie. Przyciskam jednak na zjeździe do Żerkowa i powoli zaczynam odrabiać straty. Te 10 km z prędkościami około 40 km/h jednak dadzą mi w kość. Doganiam w końcu dzików z KBR-u i odtąd pojedziemy dłuuuugo, bardzo długo razem.


Minuano Pata Metheny. Czyli wiatr we włosach a siła w korbie.


Pierwszy postój miał wypaść na 100 km, robimy go na 115. Raz, że mieliśmy dłuższy odpoczynek na promie, dwa, że właśnie tam, w Rychwale jest nasz ulubiony dostawca cateringu na maratonach. Czyli stacja benzynowa pewnej ogólnopolskiej sieci. Kaweczka, kawusia, ciacho... i zjeżdżają się kolejni rowerzyści. Ruszymy stąd po 15 min planowej przerwy w większej, ponadnormatywnej ekipie, toteż wkrótce hamuję swoich i pozwalamy odjechać cyklistom. Zwłaszcza, że to dobrzy zawodnicy, choć jadący trzysetkę. Odpuszczamy im, bo jadą jednak niezbyt równo... początkowo odjeżdżają nam z kilometr lub nawet dwa, ale potem nie wiadomo dlaczego zwalniają, więc dochodzimy ich i wyprzedzamy. Będziemy się tak tasować jeszcze nieraz, aż do pierwszego punktu żywieniowego w Powierciu.

Na punkt docieramy 35 min przed planem!! WOW!! Mimo, że Fanky ustawił ten tempomat i zjadł przycisk pozwalający na jego dezaktywację udaje nam się wykręcić całkiem dobry czas. Na punkcie spotykamy sporo osób, wkrótce też dojeżdżają kolejni. Obsługa uwija się jak w ukropie, jemy pyszny obiad, popijamy kompotem. I wcinamy arbuzy, które okazują się być - jak zwykle na maratonach - strzałem w dziesiątkę. No dobra, ile można siedzieć? Zbieram w końcu ekipę, narażając się na krytykę ze strony Wojtka. Faja bowiem, z właściwym sobie spokojem stwierdza, iż… „taki trochę faszystowski przymus stosujesz”. Kiwam potwierdzająco głową, wołam „rokendroll” i ruszamy. Na wschód. Do Kutna. Mekki wszystkich rowerzystów.


Kutno. 18:05. 230 km. Festyn szlachecki na rynku. Trefnisie na monopodach i panny szlacheckie w pięknych sukniach. W słuchawkach „My Foolish Heart” Bill Evans Trio. I ochota, by rzucić się w wir niezwykle przyjemnego, niemęczącego popołudnia…


Na szczęście otrzeźwienie przychodzi niezwłocznie. Szybka fota i nawracamy. Kutno to docelowy cel wszystkich celów tego maratonu. Najdalej na wschód wysunięty punkt trasy. Teraz czeka nas powrót. Najpierw jednak trzeba się przebić przez lokalne, niezwykle dziurawe drogi województwa łódzkiego. Oj, dają nam one popalić, dają…

Zanim wjedziemy ponownie do Wielkopolski, spada nam prędkość przelotowa. Niektórzy czują już zmęczenie, a na punkt żywieniowy jeszcze ze dwie godziny jazdy. Planowałem tam być w czasie poniżej 12h brutto, życie (rzyć) weryfikuje nam zamiary i ostatecznie zjeżdżamy na drugi obiad, będący w sumie kolacją 25 minut po czasie. Akurat, gdy Wąski & consortes wybywają z punktu. Jedzenie to wypas. Pyszna gulaszowa (albo żurek), do tego szneka z glancem, kawa, herbata. Wypijam pół piwa, na spółę z Kubą… jakaż to cudowna odmiana smakowa po tych wszystkich energetykach. Nie jeżdżę (bo nie mogę jeździć) na wodzie, muszę pijać więc to świństwo, które po pewnym czasie nie daje się już wciskać do gardła. Na punkcie więc pakuję do bidonu herbatę, będzie jak znalazł na noc. Właśnie, noc. Uzbrajamy rowery w lampki, zakładamy ciuchy i wio. 22.20 startujemy z punktu. Trochę zmarudziliśmy, no, ale… jako się rzekło. Nikt tu czasu nie mierzy…


Mkniemy w noc. Ton nadaje Pat Metheny Group i jego „The Truth Will Always Be”. Aż chce się żyć…


Kilometry uciekają. 320.. 325.. na 357 km w Licheniu zbaczamy z trasy i wjeżdżamy na stację. ZAMKNIĘTA!! Tylko okienko czynne. Wrrr… szkoda, tym bardziej, że właśnie zaczyna padać. Stoimy 20 minut, trochę niezdecydowani, czy ubierać kurtki przeciwdeszczowe, czy też nie. Ostatecznie zakładają wszyscy, poza Fają, który okazuje się mieć rację. Wyjeżdżamy w kierunku Ślesina, a deszcz, a właściwie deszczyk coraz bardziej słabnie i zanika.. Stajemy więc by się rozebrać… co znowu jest złą decyzją. Bo od Ślesina już pada. Więc znowu trza się ubrać. Tym razem już wszyscy i na dłużej. Praktycznie na dobre 3 godziny. Bo nawet jak przestaje padać, to wody na jezdni jest tyle, że lepiej nie próbować jechać bez kurtki.

Jedziemy w noc błyskając lampkami. Grupa coraz bardziej zwalnia, jest problem z utrzymaniem prędkości na poziomie 21-22 km/h. Niedobrze. Szybko konwersuję na messengerze z Tomkiem Nowakiem w bazie. Szukamy stacji. Mieliśmy mieć przerwę na 400 km, ale wg Tomka do 427 km nie ma żadnej dużej stacji, która byłaby otwarta. Decyduję więc zrobić na tym 400 km przerwę na krótko, a potem ruszyć dalej w noc, by dojechać na ten całodobowy Orlen. Niestety po 415 km rozpada się grupa. Mimo, że jadę 24-25 km/h, to najpierw odpadają dwie osoby z Bractwa, potem kolejne dwie… Mają nawigację, więc… decyduję się jechać z resztą ekipy, poczekamy na nich na stacji. Po drodze pojawia się mrugająca lampka. Powoli ją dochodzimy… Mija 427 km… stacji nie ma. Na horyzoncie majaczy świt i… kominy Trzemeszna. Cholera, jak Trzemeszno, to ono wypada na 438 km. Nic nie mówię ekipie, tylko dociskam i w końcu wpadamy o brzasku do miasteczka, które jak to w niedziele bywa śpi zmęczone po sobotnim lenistwie. Trasa wiedzie jakoś dziwnie, ale znam akurat ten odcinek, więc jedziemy ciut ponad ślad i nawracamy na wyczekiwany Orlen.


5:05. Poranek w rytmie „Samby Orfeusza” Luiza Bonfry. Ruszamy na ostatnie 90 km…


Zanim jednak wyruszymy, znika mi moja ekipa. Dojechali, zjedli, popili i … ich nie ma. W końcu odnajduję ich… śpią! Dogadujemy się. Zostają się we czwórkę, by trochę dospać, a my w piątkę ruszamy dalej. Faja, Sławek, Artur, Robert i ja. No to wio.


Do Gniezna. Graj Antonio…


Niebo zachmurzone, raczej nie napawa nadzieją na ładną pogodę. Na dodatek pojawia się silny, przeciwny wiatr. Jedziemy początkowo na zmiany, potem właściwie już bez jakiegoś rytmu. Kto może, ten ciągnie. Przejeżdżamy Gniezno, na chwilkę dosłownie przystając na ichniejszym rynku, a potem zjeżdżamy do Łubowa i dalej wzdłuż eski do Pobiedzisk. Po drodze łykamy kolejne grupki rowerzystów, nie doganiamy jedynie ekipy Janka Doroszkiewicza, który z każdego punktu nam odjeżdża z uśmiechem i hasłem: „nie no, nie możemy dać się wyprzedzić Kórnikowi”. Przed Pobiedziskami jednak i mnie w końcu dopada znużenie. Ciut po tym, jak połykamy Wąskiego i Eryka, jadących w parze. Na podorędziu został mi jeden żel, kończy mi się herbata, ale na energetyku mógłbym ciągnąć. Niestety, zamykają się oczy, a i reszta ekipy nie bardzo kwapi się, by ciąć dalej. Gdy zatem na wyjeździe z Pobiedzisk pojawia się czynny Orlen, nie waham się ani przez chwilę. Mimo, iż Wąski odjeżdża, a Eryk krzyczy „Orlen Twój Wróg”… zjeżdżamy na stację. Zamawiam podwójne espresso, wcinam dwa muffiny i WOW! To jest to. Ten strzał w żyły. Mógłbym już ruszać, ale Faja najpierw wypala fajeczkę, a potem, widząc espresso w mojej ręce wędruje do kasy i za chwile pojawia się ze swoim kubeczkiem, z namaszczeniem komentując wyborne walory smakowe pitej kawy. Tego nam obu było trzeba.


Pagórki Promna i finisz… czyli co może zrobić dobra kawa, ciacho a także szalone gitary Johna McLaughlina, Ala di Meoli i Paco de Lucia. W ponadczasowym „Mediterranean Sundace / Rio Ancho”


Gdy startujemy z Pobiedzisk, przed nami są wszystkie grupki minięte po drodze z Trzemeszna. A na początku Wąski i Eryk. Mimo wiatru jednak jedzie nam się po prostu znakomicie. Wychodzę na zmianę, która… właściwie potrwa już do mety. Tniemy średnio 30 km/h, co chwilę oglądam się, czy chłopaki są… są! Kolejny zjazd… co jest ze mną… nie mogę na zjeździe dokręcić do 50 km/h? I dopiero wchodząc na podjazd zauważam, że zjeżdżając na Orlen zrzuciłem przednią przerzutkę. Ejno, bez przesady. Te podjazdy w Promnie nie są takie duże, by kręcił małą tarczą. Zmieniam przełożenia i od razu jedzie mi się lepiej. Mijamy kolejno trzy grupki, przejeżdżamy nad S5 w Kleszczewie i do mety zostaje nam niespełna 11 km. Wąskiego nie widać. Ale nie może być daleko. Lekko dociskam prędkość, ekipa trzyma się koła, lecimy 30-31 km/h. Komorniki, Szczytniki… 33 km/h… i w chwili, gdy wjeżdżamy za Szczytnikami na pagórek, widzę jakieś 900 metrów przed nami ściganych. Już chcę docisnąć, by ich dojść, ale oglądam się za siebie… jestem sam. Jechaliśmy ekipą, to dojedziemy ekipą. Czekam, zjeżdżamy się do grupy i wpadamy na metę z czasem 24h 7 minut. Chłopaki z TBT, Sławek robią swoje życiówki: pierwszy raz 500 km na rowerze i od razu poniżej 24h. Pięknie.


Panie Webster… poproszę o odwiezienie mnie do domu. Somewhere over the rainbow…


Pamiątkowe zdjęcia, gratulacje. Niezwykle miłe powitanie w bazie. Dziewczyny, Jędrzej, Tomek… ogromną robotę wykonali za nas. Ja się po prostu przejechałem, ale bez ekipy na miejscu maraton by się nie udał. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Umawiam się, że wrócę, a póki co spadam do domu przespać się z godzinkę.


Błogosławieństwo poduszki, czyli Letter From Home Pata Metheny. Akurat na podsumowanie dnia…


Poszalałem. Wstaję po godzinie i 20 minutach. Szybko wcinam bułkę z makrelą, wskakuję do auta i dojeżdżam do bazy akurat na powrót Jasia. Osoby, co do której nikt chyba, poza nim samym i mną nie wierzył, że ukończy dystans 300 km. To jest mega wyczyn.

A potem dyskusje, rozmowy, kolejni przyjeżdżający. I koniec. Przed 17 zamykamy bazę, rowerzyści wracają do domów, a my mamy następny rok na to, by ich znowu czymś zaskoczyć.


Kamila. Iwona. Anka. Agata. Jędrzej. Tomek. OGROMNIE DZIĘKUJĘ. Zrobiliście mega robotę. Chapeau bas!


(małym druczkiem... to był maraton na jazzowo. Już zapomniałem przez te wszystkie baroki, renesanse i romantyzmy, jak pięknie śpiewa ta muzyka. Ale nie musicie klikać w linki...)


Kategoria KBR, ultra


  • DST 725.00km
  • Czas 26:36
  • VAVG 27.26km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Temperatura 31.0°C
  • Kalorie 14400kcal
  • Podjazdy 3740m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tour de PoMorze 2017

Sobota, 29 lipca 2017 · dodano: 01.08.2017 | Komentarze 9


Zamiast wstępu. Hasło na drogę: "...ktoś musi jechać, żeby ktoś mógł kibicować. Każdy ma swoją, przypisaną rolę."


Dwa lata temu, gdy po raz pierwszy organizowano wyścig Tour de PoMorze, na dystans 700 km byłem nieprzygotowany. Pierwotnie planowałem go co prawda wtenczas przejechać, ale... plan pozostał jedynie planem skutkiem pewnego nagłego wytracenia prędkości na rowerze. Półtora miesiąca niejeżdżenia, dodatkowo brak testu na trasie 500 km (miałem to zrobić albo na KMT, albo na PTJ) i tyle. Pierwszej edycji TdPOM trza było rzec "adieu!". 



Gdy zatem okazało się, że w tym roku będzie kolejne, drugie rozdanie maratonu dookoła Pomorza Zachodniego, nie zastanawiałem się długo. Dystans może i robił wrażenie, ale już nie takie, jak w 2015 roku. Wysokościowo to nie jest jakaś tam trudna trasa, ot coś w sam raz dla takiego człowieka nizin, jak ja, więc... zapisałem się - razem z Pawłem. I pojechaliśmy. Wieczorem w piątek na miejscu, nocleg w Bryzie (wychodzi na to, że to była jedna z ostatnich takich okazji, bo ponoć hotel idzie pod młotek), odprawa, szykowanko, a rano start. Bez specjalnej spiny, z zamiarem przejechania poniżej 35h. Na spokojnie, minimalizując postoje. Właściwie to to drugie było docelowym celem wszystkich celów.  

Start: 8:15. Hasło na drogę: "Pamiętajcie: start na maxa, a potem systematycznie przyspieszać. "

Zatem.. sobota rano - start. Ruszamy o 8:45. Pff, szumnie powiedziane! Ruszamy... pierwszy zjeżdża z promu "Bielik" Czarek Urzyczym, po nim reszta ekipy, a na końcu ja. Jedziemy i ta właśnie "reszta" odpada od nas po 500 metrach! Matkoż, ale nam się zespół trafił. Nosz nie daj się... W każdym razie jedziemy dalej we dwójkę, ale do czasu. Aż Cezary nie położy się na lemondce. Czyli gdzieś tak do ... 6-7 km. Jak się złożył, tak zaraz prędkość wzrosła powyżej 40 km/h i wtedy rozsądek kazał mi odpuścić. Jadę sam, obserwując coraz bardziej oddalającego się ode mnie grupowicza, a z tyłu nikogusieńko. W sumie nie szkodzi, solo jest całkiem dobrze. Tak dobrze, że gdy nagle rozbrzmiewa chóralne "cześć" prawie podskakuję na siodełku. Na 15 km dogania nas ekipa z kolejnej grupy. Tzn. najpierw dogania mnie i od razu z nimi ruszam, a potem zgarniamy Czarka. Trzymamy się jakiś czas z tyłu, wymieniamy uśmiechy i spostrzeżenia ("taaaak, to można jechać...") i grzejemy. Średnio 35-37 km/h. Co kilometr zmiany, więc nikt się nie opierdala, każdy grzecznie pracuje. Fajnie. Doganiamy kolejne grupki, łykamy prowadzącego stawkę Memorka, jakichś solistów. Miodzio. Zaraz... minąłem Memorka? Czad! Ale nic dziwnego, w końcu pierwsze 62 km przejeżdżam prawie całe w grupie, w czasie poniżej 2h. Nie czuję się wypompowany, ani jakoś specjalnie zmęczony, więc gdy ekipa zrywa się dalej do jazdy, zaraz ruszam z nimi. Coś tam jeszcze się tasujemy na początku, ale potem przeważa rozsądek współpracy i ... idzie jak po maśle. WOW, myślę sobie. Tak, to mogę z nimi jechać aż do pierwszych większych zmarszczek przed Polanowem. To będzie gdzieś około 200 km, więc nie wyżyłuję się specjalnie z sił, a bilans szybkiej jazdy z pewnością będzie miał wpływ na wynik końcowy. Niestety wszystko weryfikuje się bardzo szybko. W Trzebiatowie, gdzieś na 85 km. Czegoś takiego się nie spodziewałem. Nie przypuszczałem, że można tak niebezpiecznie jechać grupą. Wyjeżdżać "na czerwonym", blokować przeciwległy pas ruchu po to tylko, żeby auta wpuściły nas na naszą część jedni. Przy pierwszym takim numerze jeszcze byłem w stanie dogonić grupę. Przy drugim - już nie. Zostałem na skrzyżowaniu, a oni pojechali. Wiadomo, "jak mocny, to dogoni, jak słaby to nie warto czekać...". 

Trzebiatów: 85 km - hasło na drogę: "W końcu widać, co się dzieje, gdy Wielkopolskiego Koksa nie wypuszcza się w góry"

No i od tego momentu do 375 km jechałem sam. Swoją prędkością, tak, by nie wyżyłować się z mocy, krótko na postojach. Może nie tak jak ekipa Sanatorium, ale jednak znacznie krócej zatrzymywałem się, niż dotychczas. I żadnych przerw poza punktami. 
Na wspomniany 300 km docieram po jedenastu godzinach z minutami. Świetny wynik jak na mnie, mam kilkadziesiąt minut na odpoczynek, ale jem tylko obiad, zbieram co trzeba i ruszam dalej.

Szczecinek: 300 km. Hasło na drogę: "Wiadukty? Krzysztof łyka wiadukty jak Zuzia i Hultaj makaron..."

I wtedy bajka się kończy. Najadłem się tego makaronu i między Szczecinkiem a Mirosławcem dopada mnie to, czego jeszcze na maratonach nie doświadczyłem. Nie mogę jeść, ani pić, zbiera mi się na wymioty i generalnie jest słabo. Cholera, niby uważałem, co jem, a mimo wszystko czymś się strułem. Szlag! W Sośnicy staję więc na poboczu, kładę się na trawie... i praktycznie natychmiast pojawia auto, z którego wysiada kierowca i pyta czy coś mi jest. Uspokajająco przeczę więc odjeżdża, ale po chwili z bramy obok wychodzi mieszkaniec. Chwilkę rozmawiamy (widział zawodników jadących wcześniej) i gdy w końcu mówię, co mi jest... rusza do domu po krople, a potem do koleżanki na po tabletki ("bo wiesz pan, te krople to troszku nieswieże są już"... dodaje z zaśpiewem). Przyjmuję specyfik, łykam, zbieram się i po kilku km poprawia mi się. Na tyle dobrze, że w końcu udaje mi się doczłapać do Mirosławca. Tam biorę drugą tabletkę ("nie bierz pan dwóch od razu, najpierw jedną, a pół godziny później kolejną, i zapij czymś je"), a po jakimś czasie jestem w stanie zjeść pół bułki z masłem i popić herbatą. I w tym momencie ujawniają się negatywne skutki "zapomnienia" o bidonach. Do plastikowej butelki po izotoniku nie da się wlać ciepłej herbaty. Tzn. da się, ale butelka wypada z koszyczka. Więc nici z zabraniem herbaty na drogę. Odpoczywam więc, trochę sobie konwersuję (miło, że ktoś w ogóle obserwuje te moje zmagania) społecznościowo (jakaś wymówka musi być). Ten postój jest daleki od założonej minimalizacji. 

Mirosławiec: 375 km. Hasło na drogę: "Chcesz wymiotować, opij się wody"


W międzyczasie na punkt dociera spora grupa kolarzy. Gdy więc ruszają... zabieram się z nimi. Myślę sobie, że może w ekipie jakoś odżyję, polenię się na ogonie i wrócę do formy. Akurat. Już po paru km okazuje się, że chętnych do pracy w tej grupie jest mniej niż połowa. Reszta się tylko wiezie. No fajnie. Ale mi się trafiło. Bułka z kieszonki zostaje wmuszona na siłę, popita wodą. I do pracy. Pomagam jak mogę i w tej współpracy osiągamy całkiem dobry wynik. Do Myśliborza jedziemy wspólnie, 500 km pęka w ciut ponad 22h, co poprawia mój wynik osobisty w BBT o ponad 1h. Ale na punkcie niestety znowu stoimy za długo. Podejmuję decyzję, by jechać w ekipie, więc skoro oni odpoczywają, kąpią się i takie tam, to kładę się na 15 min. Wstaję po 10, pakuję się, jem tylko pomidorową, co od razu kończy się toaletą... kolejna tableta i w końcu jedziemy. 

Myślibórz, 495 km. Hasło na drogę: "Rusz wreszcie dupę z tego punktu, po co tam siedzisz?"

Dziwne. Kiepskie samopoczucie mija, gdy siadam na siodle. Powolutku rozkręcam się, narzucam tempo i jest nieźle. Niestety zaraz okazuje się, że jedziemy za szybko, więc... trochę niegrzecznie (w końcu oni mnie przygarnęli wcześniej), ale rozrywam ekipę. Kilka osób zostaje, a reszta rusza ze mną. Ale nie ma bata, nikt mi się tu nie powiezie. Rzucam głośne: zmiany co 1 km i jedziemy. Jest jeszcze szansa na złamanie 30h.

Docieramy na kolejny punkt, po chwili dojeżdża pozostawiona czwórka z Gryfusa i znów jesteśmy w komplecie. Chcę jechać, ale reszta mnie stopuje... "jedźmy razem..." no dobra, to czekam. Dopingujące wiadomości pojawiają się natychmiast: "rusz wreszcie dupę z tego punktu, po co tam siedzisz?"... Toż w końcu startujemy. Zostało 160 km, jest z wiatrem, jak pojedziemy bez specjalnego opierdalania się, będzie dobrze.

Moryń, 550 km - hasło na drogę: "Za chwilę zaczną się górki..."

Serio. I serio zapytałem - jakie górki? Co to się z człowiekiem porobiło przez te lata... Ale faktycznie te podjazdy, które pojawiają się po drodze są specjalnie niewymagające. Owszem, płasko nie jest, ale do górek to im jednak daleko. Albo się tak rozwydrzyłem, albo faktycznie przebywanie z koksami rujnuje człowiekowi psyche ;) W każdym razie na drugim czy trzecim podjeździe odjeżdżam od grupy. Gdy widzę, że zostają, macham na pożegnanie ręką i jadę dalej sam. Dogania mnie po jakimś czasie chłopak w koszulce BBT i spodenkach GMRDP. Z naszej ekipy. Też postanowił pognać szybciej. Tuż przed Widuchową dochodzi mnie jeszcze czwórka kolarzy z zostawionej ekipy. "Stęskniliśmy się za tobą..." - brzmi to równie niedorzecznie, co fałszywie, bo nagle okazuje się, że gdy muszę zjechać po picie na stację (czas postoju 3 min) to oni już nie czekają. Wieźli się w grupie 200 km, a potem nie poczekali 3 minut. Bez komentarza. 

Szczecin, 610 km - hasło na drogę: "Solidaryzuje się z Tobą i jadę trochę się podsmażyć w słońcu!"

Faktycznie. Niedziela ma być upalna i taka jest. Żłopię picie jak wściekły, przechodząc co jakiś czas z fazy pitnej to fazy wymiotnej. Żołądek nie doszedł jeszcze do siebie, ani myśli mi odpuścić. Gdy więc docieram na punkt w Szczecinie, opijam się colą. A co tam, będzie co będzie. Ona zawsze działa na mnie antywymiotnie i tu ponownie sprawdza się ta zasada. Wlewam do butli pełen zapas, kupuję drugą (błąd, ale o tym zaraz) i startuję. Została stówka. Nie zdążę już złamać 30h, ale 30:30 też ładnie wygląda. Wio!

Stępnica, 665 km - hasło na drogę: "jakby tu zabić jakiegoś rowerzystę..."

Punkt w Stępnicy to porażka. Szkoda gadać. odbijam kartę i ruszam, nawet nie biorąc niczego na drogę. Musi wystarczyć co mam. Picie mam, ale kupione ze dwie godziny wcześniej, więc jest już jak zupa. Ciepłe i paskudne. Znowu żałuję, że nie zabrałem bidonów. No, ale zostało niecałe 50 km, weź się chłopie w garść, bo to już blisko. Zanim dojadę jednak czeka mnie przeprawa na drodze nr 111. Bardzo nierówna, dziurawa lub pozapadana nawierzchnia, spory ruch samochodów i tak na oko, z 50 rowerzystów na trasie. Nie, nie maratończyków. Tylko sakwiarzy, szoszonów, lokalsów. Pierwsza sytuacja dzieje się na moich oczach. Doganiam dwójkę sakwiarzy, gdy mija mnie w pędzie stalowa Mazda. Koleś leci jak wariat, wyprzedza pierwszego rowerzystę i ... widząc z przeciwka auto uznaje, że nie da rady wyminąć kolejnego. Piski, dym z opon, huk i Mazda leci do rowu. Między jednym rowerzystą, a drugim. Dojeżdżam... poduszki nie wywaliły, kobieta na siedzeniu pasażera jest biała jak kreda, a facet za kierownicą siedzi i patrzy przed siebie wielkimi oczami. Zwalniam i pytam: "dotarło, że właśnie cudem nie zabiłeś człowieka? Po co tak lecisz na tej drodze?" . Z tyłu auta płacze dziecko. Ale ze strachu. Welcome to the real world, jak mawiał Morfeusz. Ruszam i kilka km dalej idiota, wyprzedzający jadącą z przeciwka grupę szoszonów spycha mnie z jezdni. Kurwa ludzie, gdzie wam się tak spieszy?



Wolin: 690 km - hasło na drogę: "Dacie wiarę? Na 701 km zerwać łańcuch?"

Najpierw na wjeździe do Wolina staję i robię fotkę. Świetnie prezentuje się wjazd do miasta, ten stary spichlerz i kościół. A potem ruszam. Wjeżdżam na trasę zgodnie ze śladem, zastanawiając się, czy nie będzie zakazu. Bo na DK3 w przeciwną stronę był zakaz jazdy rowerem. Wjeżdżam... oczywiście, że tu też jest zakaz. Kto tyczył tę trasę?!! Jadę, chrzanić to. Widzę przede mną rowerzystę z wyścigu... no to gońmy go! Aha, zmieniam gwałtownie przełożenia, naciskam za mocno pedały i... wrrrrr... zrywam łańcuch. No jasna cholera. 15 km przed metą?!!



Nie mogę poradzić sobie z naprawą, dzwonię więc do Sędziego, żeby poinformować, że to koniec... ale na poboczu zatrzymuje się auto. Wspólnymi siłami rozpinamy ogniwo, skracamy łańcuch i ... ha! mogę jechać! NO TO DZIDA!! Tnę, doganiam tego, co mi uciekł wcześniej i wjeżdżam na metę z czasem 31h 25 min. Lepiej od założeń, gorzej od możliwości. Ale mimo wszystko to mój najlepszy start. 35 miejsce w kategorii OPEN, 108 startujących w niej, a 50 miejsce w generalce (na 132 sklasyfikowanych) to naprawdę ładny wynik. 

Odrobina wniosków.

Obawiałem się trochę jazdy krajówkami, bo wiadomo, nad morzem albo znad morza ludzie jadą jak wariaci. Okazało się jednak, że to nie krajówki, a DW 111 była mordęgą. Nawet nie chce mi się myśleć, co by było, gdyby padało, a ja wracałbym później, o zmroku, z wolniejszą częścią stawki. Koszmar. 

Osobne przemyślenia mam względem ludzi, którzy mając parcie na wynik w maratonie myślenie zostawili w domach. Właśnie w taki sposób pracują rowerzyści na nienawiść ze strony kierowców. 

Na maraton zabrałem wszystko, co konieczne. Nie przydała się jedynie przeciwdeszczówka oraz ochraniacze, ale to dlatego, że jadąc szybko uciekaliśmy cały czas przed deszczem. Niczego nie oddałem na przepak, nie jechałem jakoś specjalnie obładowany. Nie miałem ze sobą tylko zapasowej opony, a chyba powinienem był ją zabrać, bo w wielu miejscach nawierzchnia to był koszmar. Zwłaszcza ta zatrważająca ilość bruków i ścieżek rowerowych, na których walało się szkło. Ostatecznie po nocy jechałem tylko drogami, omijałem ścieżki, pomny doświadczeń z Pięknego Wschodu z ub. roku. I to była dobra decyzja. 

I to chyba tyle. Jeśli ktoś dotarł do tego miejsca, dziękuję. Długo się jechało i wiele się o tym napisało. 


Kategoria ultra


  • DST 501.00km
  • Czas 23:30
  • VAVG 21.32km/h
  • VMAX 56.60km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Kalorie 11289kcal
  • Podjazdy 6931m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Podróżnika 2017

Sobota, 3 czerwca 2017 · dodano: 07.06.2017 | Komentarze 4

„-Dzień dobry, są drożdżówki?
- Dzień dobry, nie ma. Pierwsza grupa na rowerach zjadła wszystkie.
- A banany?
- A banany zeżarli kolejni…”

Czwarty (jak ten czas leci) Maraton Podróżnika. Impreza, która wzięła się w sumie z niczego, a kto raz wsiąkł w jej otoczkę, ten pewnie niezbyt szybko się z niej uwolni. Jak co roku w innym miejscu, jak co roku na dwóch dystansach: 300 i 500 km. Jak co roku jakieś wyzwanie dla każdego. Ale… po kolei.

Nie szykowałem się jakoś specjalnie na ten maraton. Jedyna zmiana w rowerze to kaseta z zębatką 34, tak, aby nie zajechać sobie achillesów jak rok temu. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale byłem też przekonany, że z trasą bez problemu sobie poradzę. Nie mam parcia na wynik, nie ciśnie mnie przejeżdżanie maratonów w najkrótszym czasie - przeciwnie, każdy taki wyjazd traktuję jako możliwość zobaczenia fascynujących miejsc, zapamiętania i - o ile to możliwe - sfotografowania różnych, zasługujących na to ciekawostek, które człowiekowi uciekają sprzed oczu (albo w ogóle ich nie widzimy) podczas jazdy samochodem. Rower to zupełnie inny środek transportu: widać z siodełka to, co w tym naszym pędzie życiowym często się zatraca.

Toteż, jako się rzekło, nie szykowałem się na MP 2017 jakoś specjalnie. Zmiana w rowerze miała posłużyć wiadomemu celowi: aby na trasie, na czekających mnie podjazdach było jak najmniej bikewalkingu. Bo, że takowy będzie, było oczywiste. Jestem słaby, więc mogę podjechać podjazdy tak do 16%. Potem… spacerek. A na trasie były dwie takie, jak mówił organizator, sztajfy. Ale… nie uprzedzajmy faktów, jak mawia Bogusław Wołoszański.

Zasadnicza zaleta związana z maratonem po Karkonoszach była taka, że dla nas, wielkopolskich koksów było wreszcie blisko (bo co to jest 2,5-3h jazdy?). Dodatkowo okazało się, że nie muszę prowadzić (choć summa summarum byłem chyba bardziej zestresowany, niż gdybym sam jechał), toteż czas mogłem poświęcić na dokumentowanie, surfowanie po necie i takie tam pierdoły. Gdy dotarliśmy około dziewiętnastej w piątek do bazy, to trafiliśmy na koniec imprezy parasolowej, a po powitaniu, rozpakowaniu się i wyjęciu piwa od razu można było przemieścić się na imprezę ogniskową. Byli tacy, co zabijali stres milczeniem, byli tacy, co pałaszowali jedzenie przypominające wszystko, tylko nie pożywną strawę, byli wreszcie i wodzireje, których jeszcze do nocy słyszało się na polu biwakowym. Z zapadającym zmierzchem ludkowie jakby chyłkiem zaczęli znikać w swoich przybytkach snu i ani się obejrzelim, jak na placu zostało jedynie dogasające ognisko. I nawet biedny emes mógł w końcu iść spać, jak na gospodarza przystało.

Ranek, jak to ranek. Rześki, słoneczny i naznaczony krzątaniną przedmaratonową. Grupy startują od 8.00, moja jako czwarta kwadrans po godzinie zero. Ustawiamy się niespiesznie, jakieś fotki, podziwianie koszulek MPP (co to się nagle porobiło, że BBT’ourowe nie robią wrażenia?), wymienianie złośliwości, kto, kogo i kiedy przegoni. No i start. W ekipie mam Faję, Rapsika, Skauta i Wąskiego, a także Jarka i Karola. Z Fają jechaliśmy niejeden wspólny maraton, umawiamy się więc na luzacką jazdę, a reszta… niech jedzie jak nogi pozwolą. Ruszamy spokojnie, jedynie Raps tradycyjnie wyrywa do przodu i już po kilku kilometrach nie widzimy go przed sobą. Potem odjeżdżają kolejni, ale do Rędzińskiej pojedziemy dość zwartą ekipą. Przed pagórkami mija nas tylko jeden zawodnik z grupy późniejszej: Obis. Dziwimy się lekko takiemu podejściu, ale może jest taki mocny? Koksy z rodzaju tych niepokojących, błyskających wilczymi zębami czy hipopotamią wręcz metodycznością mijają nas na górze pierwszego podjazdu. Nie pamiętam jakiego - specjalnie nie starałem się zagłębiać w nazwy, żeby nie stresować swoich wielkopolskich łyd. W każdym razie rowerowe teżewe przemyka w końcu obok nas i już można tylko jechać. Bez stresu.

Rędzińską w znacznym stopniu podjeżdżamy wspólnie z jakimś lokalsem. Trochę tam gaworzymy o urokach tej ścianki (i innych podobnego rodzaju, czyt. Karkonoskiej czy Okraj), ale gdy w końcu milknę dysząc jak lokomotywa Tuwima, miejscowy sprinter odjeżdża, krzycząc na pożegnanie: „do zobaczenia na górze”. Aha, czyżby zamierzał tam się przespać? Jadę dość spokojnie, dopóki nachylenie jest znośne, ale gdy przekracza 15%, zsiadam i prowadzę kilkaset metrów, widząc nadjeżdżających z przeciwka trzysetkowiczów. Nie myślałem, że to będzie tak fajnie, iż będziemy się mijać w takim miejscu. Oni śmigają na dół, ja sobie bikewalkinguję i patrząc na to, jak zasuwają w dół po krętej, zawalonej kamykami, piachem i gałęziami drodze po cichu modlę się, by mój zjazd był w lepszym stanie. Koniec końców lekko się wypłaszcza (znaczy się dalej jest pod górę, ale jakby mniej) więc wsiadam i wjeżdżam na przełęcz tak szybko, że Jelona nie zdąży uruchomić aparatu. Każe mi zawrócić… i gdyby nie spotkani na szczycie chłopaki z KBR może i bym się poważył na ustawkę zdjęciową. Na szczęście Fanky et Consortes (w sumie to nie wiem, który robił fotki, bo pot zalewał mi oczy i słyszałem jedynie okrzyki dopingu przeplatane śmiechem) zadbali, bym miał swoją chwilę uwiecznioną dla potomnych, toteż mogłem się oddać na przełęczy temu, co na maratonach lubię najbardziej. Odrobinie zabawy w fotografa. W międzyczasie na górkę wczołguje się reszta ekipy. Faja oddaje się swojej pasji, czyli jak on to mówi „fajeczka”, a Wąski od razu zawija się na dół. Dogonimy go dopiero na punkcie żywieniowym, taki z niego koks.

Ruszamy, nieopatrznie niczego nie jedząc i po kilkunastu km zaczynam odczuwać, jak bardzo błędna była to decyzja. Faja zresztą też ma takie spostrzeżenia, więc stajemy na moment, dojadamy się co kto ma i po chwili - można jechać. To był ostatni moment. I pomyśleć, że zwracałem chłopakom z KBR uwagę, by się pilnowali, a sam wyjeżdżam się energetycznie jak taki świeżak. Wrr. Kolejne podjazdy, piękne widoki, zabytki Doliny Pałaców i Ogrodów, a my jedziemy, bo to, co najtrudniejsze jeszcze przed nami. Karkonoska. Zanim na nią wjedziemy, stajemy w Podgórzynie i to właśnie tam ma miejsce ten dialog, który czytaliście na wstępie niniejszego opisu. Jemy więc jakieś słodycze, popijamy colą i chcąc, nie chcąc, ruszamy na podjazd. Na szczęście jest on zupełnie inny, niż ubiegłoroczny Odrzykoń. Jadę ten kawałek do szlabanu, potem zsiadam i czekam na Faję. Ruszamy powoli dalej i gdy robi się zbyt stromo - bez namysłu zabieram się za prowadzenie roweru. Co jakiś czas podjeżdżam, jednak od tego miejsca, gdzie droga pod ostrym kątem zawija pod górkę (przy tej drewnianej wiacie) już nawet nie staram się kombinować, tylko maszeruję stałym tempem na przełęcz. Przede mną wjeżdża na mtb jakiś młodzieniec, dzielnie walcząc z nachyleniem terenu. Podziwiam go, ale do czasu, aż nudzi mi się iść za nim i w końcu mijam go na piechotę. Gdy się wypłaszcza, zanim wsiądę na rower oglądam się na niego - został w tyle jakieś 100 metrów, ale jedzie. Wsiadam i na szczyt góry wjeżdżam pełen ulgi, że to już koniec z prowadzeniem roweru na tym maratonie. Uff…

Ja ne mam dla was czas, teraz”

Na szczycie spotkam Bartka, który wjechał (i wszedł) przede mną, chcąc kupić coś do jedzenia dla żony. To poznaniacy, którzy po raz pierwszy jadą Maraton Podróżnika. Bartek informuje mnie, że nic w knajpie nie kupię, ale piwo bezalkoholowe jest całkiem smaczne. Idę więc nabyć dwa, dla siebie i Wojtka, ale kelner po chamsku zbywa mnie takim tekstem jak wyżej. Rzadko mi się to zdarza, ale… zaniemówiłem z wrażenia. Nie wykłócam się z … [ocenzurowano], wypakowuję kurtkę, zjadam batona i czekam, aż Faja spali papierosa. Po czym ruszamy w dół, kilkunastokilometrowym zjazdem do Vrchlabi. Zjazdy, jak pewnie niektórzy pamiętają, nie są moją specjalnością, toteż jadę dość zachowawczo. Mimo to mijamy czwórkę maratończyków i docieramy w końcu do miasteczka, gdzie planujemy zjeść coś konkretnego przed dalszą trasę. W trakcie zastanawiania się, czy wystarczy nam Lidl czy Kaufland zauważam pizzerię, ooo, to stajemy!! Faja chwilę negocjuje możliwość wstawienia rowerów do środka, jak i czas przygotowania posiłku… i wkrótce pałaszujemy ogromną, przepyszną pizzę. Jest tak duża, że ostatnie niedojedzone kawałki zawijam w serwetkę i zabieram w kieszeń. Pozor! To se jeszcze przida mne! Wyjazd z Vrchlabi prowadzi drogą nr 14; obok której biegnie ścieżka rowerowa. Mimo, iż jedziemy po jezdni, nikt na nas nie trąbi, ostatecznie, widząc, że DDR jest całkiem przyzwoicie zaprojektowany, zbudowany i utrzymany - zjeżdżamy na nią i jedziemy do samego końca. Potem zaczyna się mozolna wspinaczka na przełęcz, ale najedzeni jedziemy sobie spokojnie, w promieniach zachodzącego słońca. Na górze tradycyjnie ubieramy kaftany, bo zjazd będzie znowu - szybki i zimny. W górskich dolinach czai się chłód nocy. Póki co jednak mkniemy do Trutnova, podziwiając te słynne czeskie znaki zakazu z pustym miejscem… nie ma tam roweru, więc można jechać. Z Trutnova znowu pod górę i tak raz w dół, raz w górę w końcu wjeżdżamy do Polski. W międzyczasie mijamy kilku kolegów z maratonu, stojący na poboczu - chyba Giovanni - narzeka na ból pleców. Jedziemy na punkt, na który docieramy grubo po 22.

Obsługa, ilość jedzenia, a przede wszystkim organizacja przekracza moje najśmielsze wyobrażenia. O ile miałem gdzieś z tyłu głowy myśli, by zrezygnować z dokończenia trasy i jechać dalej wg śladu dla 300 km, o tyle po wizycie na punkcie, motywacyjnych tekstach Kota („pomyśl sobie, jak ja ci zazdroszczę, że możesz jechać”), wreszcie, po pożyczeniu koszulki (dodatkowej) od Wąskiego (właśnie, dogoniliśmy Wąskiego) pakujemy się i ruszamy dalej o 23.35. We dwójkę, ale w Kudowie, na stacji doganiamy jadących razem Skauta i Wąskiego, którzy znowu nam uciekają, bo chcemy z Fają wypić kawę. Niestety ekipa przed nami tak zabrudziła ekspres, że musielibyśmy czekać z godzinę. Nie ma co - musi wystarczyć wafelek i izotonik. Jedziemy i na rozpoczynającej właśnie Szosie Stu Zakrętów doganiamy ostatecznie uciekinierów, którzy zdążyli wyjechać kilka minut przed nami i odtąd już prawie do samego końca pojedziemy wspólnie. Skaut co prawda zostaje w tyle („szukam miejsca, by się kimnąć” - odpowiada, gdy go mijam) ale ostatecznie jednak dojeżdża do nas i wspólnie zjeżdżamy do Radkowa. Stamtąd do Wambierzyc prowadzi bardzo przyjemny i równy (jaka odmiana po dziurach Szosy Stu Zakrętów), asfaltowy DDR, na którym znowu łapie mnie znużenie. Udaje mi się jednak nie zabić, choć mam wrażenie, że jeszcze chwila i będzie niedobrze. Gdy docieramy do Polanicy, tamtejszy Orlen jest jak oaza. Kawowa oaza. Próbuję się zdrzemnąć, ale lokalna młodzież nie jest wyrozumiała. Nagle robi się bardzo towarzyska i te wszystkie „o kurde / ppaanofie / szzaaacunn” wcale nie pomagają. Jednak dzięki towarzystwiu mojej ekipy udaje mi się w końcu zamknąć na chwilę oczy. I jak ręką odjął znika znużenie i po kilku minutach stania jestem jak nowonarodzony świeżowyspany. Mogę jechać!

Już świta. Gdzieś między Sokołówką a Nowym Wielisławem wysiadają mi dwie rzeczy. Najpierw zauważam, że zawiesiła się nawigacja, więc restartuję telefon. A potem, na jakimś zjeździe czuję, że przednia przerzutka, zrzucona w pośpiechu gdzieś w Górach Stołowych nie zazębia się. Chwilę walczę, ale gdy okazuje się, że nic nie wymyślę, postanawiam jechać na małej tarczy z przodu, aż nie skończą się górki, a potem się zobaczy. W Bystrzycy wysyłamy sms-y z PK, a potem ruszamy na słynną Puchaczówkę. Tę trasę znam doskonale, do Sienny jeździmy z córcią na narty, ale rowerem będę ten podjazd jechał pierwszy raz. W Idzikowie doganiamy Giovanniego (nawet nie wiem, który raz się mijamy) akurat, jak się rozbiera (bo pod górkę i ciepło). Mijamy go, by na moście nad rzeką Biała Woda samemu stanąć i zdjąć z siebie wszystkie zbędne ciuchy poza koszulkami. I dalej. Ta kaseta 34 teraz przydaje się doskonale. Bez specjalnego zmęczenia jadę sobie na przełęcz, chłopaki zostają z tyłu, więc dwukrotnie staję na zdjęcia. Milutko szemrze potok obok drogi, słońce odbija się krystalicznej wodzie, ptaki śpiewają, grają świerszcze (wkurzony na Rogera Watersa za jego najnowsze, trzykrotnie wysłuchane dzieło, na które nie powinienem był tracić zupełnie czasu) jadę zupełnie nie czując, że mam w nogach prawie 400 km. No dobra, 350. Nie bądźmy drobiazgowi. Przystaję tam, gdzie zwykle autem nie ma czasu ani miejsca stanąć i chłonę te piękne okoliczności przyrody. Dojeżdżają chłopaki, więc na przełęcz docieramy wspólnie, ubieramy długie rękawy, bo wieje okropecznie i zjeżdżamy do Stronia Śląskiego tą dziurawą, pełną zasadzek na rowerzystów drogą. Tam znowu striptiz (znaczy rozbieramy się z długiego rękawa) i ruszamy do Lądka. Zaraz za Lądkiem czeka nas przedostatni podjazd na trasie. I na nim właśnie doganiamy Jarka. Okazuje się, że jego nawigacja kończy ślad właśnie w tym miejscu. Oczywiście nie zgrał sobie śladu od Turysty, tylko oparł się o plik gpx, który nie wczytał się w całości do garmina. Jest więc zmuszony jechać z nami… a więc ekipa powiększa się do 5 osób. Wdrapujemy się na przełęcz, zjeżdżamy w dół równiutkim asfaltem do Javrornika, gdzie wbrew obawom znajdujemy czynny sklep i zaopatrujemy się na dalszą trasę. Została stówka do mety. Ta łatwiejsza. Przynajmniej tak mi się wówczas wydawało.

Życie weryfikuje plany dotarcia w 3,5h godziny do mety. Praktycznie natychmiast, gdy wyjeżdżamy z Czech drogi psują się dokumentnie. Tak dziurawych czy połatanych asfaltów nie widziałem dawno. Zaczynam jechać zachowawczo, bo głupio byłoby rozwalić koło na jakimś megawyboju. Na dodatek im dalej w Polskę, tym bardziej zaczyna mi doskwierać bark. Ten od zrąbanego obojczyka. Przejechałem przecież tyle maratonów i nie było z tym problemu, a tu nagle ból robi się chwilami nie do zniesienia. Chłopaki zdaje się też mają dosyć, Wąski domaga się Red Bulla, więc jadę na zwiady przez wioski, licząc, że gdzieś w końcu znajdę otwarty sklep. W końcu jest, zmęczeni życiem lokalsi raczą się zimnym piwkiem, a my opijamy się colami i energetykami. Wciągam loda i ostatniego góralka z zapasów, popijam colą i resztę wlewam do bidonu. Jazda, nie ma co czekać. Na niebie jakby coś się zbierało, przypomina mi się, że Podjazdy wieszczył deszcze od 16. Ruszam i … właściwie zostaję sam. Na ostatni PK docieram samotnie, wysyłam SMS, czekam kilka minut, ale ekipa nie nadciąga, więc - mając w pamięci, że Fanky na mnie czeka (wtedy myślałem, że Raps już pojechał do domu) - grzeję do mety. Najwyżej mnie zwiozą. Lecę tak 32-34, widząc rosnącą w oczach Ślężę, koresponduję z Hipkiem na messengerze, żeby nie zasnąć i… nagle surprise! Mija mnie auto z którego wychylają się znajome twarze Hipopotamów! A to Ci niespodzianka. Staję, chwilę gadamy, i potem w drogę. Ja do mety, oni do domu. Taka sprawiedliwość za opierdalanie się na trasie.

Podjazd na Tąpadła zaczyna się właściwie z niczego. Jadę sobie na blacie… (a, zapomniałem wcześniej napisać, że naprawiłem rower)… kurde, jadę na blacie i zastanawiam się, co mi tak ciężko. Ej, chłopie, wiem, że możesz wjechać ten podjazd na twardo, ale po co Ci to?! Zluzuj. I rozsądek przeważa. Zrzucam… jakieś 300 metrów przed parkingiem i … to już koniec? Serio? No to w dół. Chęć puszczenia się w szalony zjazd natychmiast weryfikują wyłażący zewsząd piesi. Teraz doceniam fakt, że ci, co byli tu z rana nie musieli na wszędobylskich spacerowiczów uważać. W połowie zjazdu zaczyna kropić. Ohoho, myślę, ale mam szczęście. Ostatnie zakręty i jestem w bazie. Gdzie pod parasolami kwitnie na nowo impreza. Oczywiście siedzący tam wyglądają, jakby od piątku nic innego nie robili, tylko opalali się przy zimnym piwku. Medal, kąpiel, obiad i gdy jestem gotowy do wyjazdu, nadjeżdża reszta mojej ekipy.

Samej jazdy wyszło 23,5h, postojów 7h z minutami. Poza wprowadzaniem na Karkonoską maraton jechało się nieźle. Przyjemne widoczki, choć monotonia trasy wcale mi nie zaimponowała. Góra: rozbieranko. Dół: ubieranko. Na zjazdach dwukrotnie złapałem zamulający opad powiek, rzecz będąca dla mnie nowym doznaniem na takiej krótkiej trasie. Najważniejsze, że wbrew przewidywaniom nic sobie nie zrobiłem. Można więc rzec, że klątwa MP została wreszcie zdjęta. I niech tak zostanie. Wojtkowi, Arkowi, Krzyśkowi i Jarkowi - z którymi jechałem większość trasy - dziękuję za miłe i sympatyczne towarzystwo. Fajnie było się męczyć z wami przez te „dzieścia” godzin. Do następnego razu.

Na koniec krótki filmik, jak było... (zdjęcia będą zaś)

Maraton Podróżnika 2017 from KBR Kórnik on Vimeo.


Kategoria KBR, ultra


  • DST 1020.00km
  • Czas 43:45
  • VAVG 23.31km/h
  • VMAX 56.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 29173kcal
  • Podjazdy 4770m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bałtyk - Bieszczady 2016

Sobota, 20 sierpnia 2016 · dodano: 26.08.2016 | Komentarze 9

Jestem przekonany, że spora część moich znajomych (że o rodzinie nie wspomnę) bierze te moje starty w ultramaratonach na karb kryzysu wieku. Ot, skończył facet czterdziestkę i mu się wydaje. Wszak normalni ludzie jeżdżą na rowerze od czasu do czasu, wokół jeziora, albo na lody, ewentualnie z dziećmi i rodziną, w każdym razie tak, by się nie spocić. Niektórzy wykorzystują rower do przemieszczania się gdziekolwiek, ale jest to raczej wybór między przymusem, a wygodą. Ale kilkaset km? Albo tysiąc?



O maratonie Bałtyk - Bieszczady przeczytałem pierwszy raz gdzieś na początku 2013 roku. I od razu wiedziałem, że to jest dla mnie. Że chcę to przejechać. Najbliższy wtedy BBT miał się odbyć rok później, czyli w sierpniu 2014 r. a ja, naczytawszy się różnych opinii, porad, relacji i wskazówek wiedziałem, że na tamten wyścig nie dam rady się przygotować. Wszak dopiero jesienią 2013 roku przejechałem swoje pierwsze 200 km na rowerze na raz. Dwieście. A Bałtyk - Bieszczady to PIĘĆ RAZY WIĘCEJ! Jednak krok po kroku zaplanowałem sobie marsz (znaczy się jazdę) ku sierpniowemu weekendowi 2016 roku. I tak najpierw było wspomniane dwieście, potem pierwszy Maraton Podróżnika w 2014 r. i pierwsze 300 km. Potem jakoś nie było okazji na podbicie dystansu, trzeba było czekać do feralnego roku 2015. Feralnego, bo najpierw nadszedł II Maraton Podróżnika, który nasza brać rowerowa postanowiła zorganizować w górach. Jak zobaczyłem profil trasy, to cóż - jako człowiek nizin - znowu musiałem się zadowolić się dystansem 300 km, którego - po słynnej kraksie na Przełęczy Makowskiej o mało bym nie ukończył. Pewnie gdybym wiedział wtedy, że złamałem obojczyk, to nie przejechałbym w takim stanie kilkudziesięciu km. Dojechałem, ukończyłem, choć czas nie powalał. Natomiast skutki upadku i złamania były dość wymierne: musiałem zrezygnować ze startu w Pierścieniu Tysiąca Jezior na dystansie 610 (który miał był moją kwalifikacją do BBT), a potem również z jazdy w I Kórnickim Maratonie Turystycznym. Mimo to muszę przyznać, że zasadniczo sam wypadek na rowerze należy uznać za korzystny: zdrowotnie wszystko wróciło do normy, a dobre ubezpieczenie w pracy... sfinansowało mi zakup roweru szosowego. I tak ja, człowiek, który zarzekał się, że na szosę nie wsiądzie, bo po co, w sierpniu 2015 roku stał się właścicielem karbonowej szosówki. I od tego momentu przygotowania do IX edycji Bałtyk - Bieszczady Tour ruszyły pełnym koksem.



Kwalifikację do BBT zrobiłem w tym roku, na Pięknym Wschodzie. Bez problemu, ze sporym zapasem. Potem przyszła kolejna pięćsetka na rowerze - III Maraton Podróżnika, na którym naciągnąłem achillesa. Ech. Czasu było niewiele na leczenie, ale udało się i jeszcze na początku lipca wystartowałem w Pierścieniu Tysiąca Jezior, który zmasakrował mnie pogodowo i pokazał miejsce w szeregu. Organizator Pierścienia (i BBT) Robert Janik powiedział wtedy, że kto ukończył Pierścień, ten przejedzie i BBT. No, liczyłem na to wówczas, że się nie myli.



Po tych wszystkich maratonach tegorocznych przed samym BBTourem dokonałem jednej zmiany. Na tydzień przed podjąłem decyzję, by jechać na siodełku z mojego crossa. Miękkie, żelowe siodło nigdy nie sprawiało mi problemów, a szosowa "deseczka" po około 300 km zaczynała mocno uwierać w tyłek. Więc... taka ryzykowna decyzja musiała zapaść, choć... ustawienie siodełka poprawiałem do samego końca przygotowań (ostatnie poprawki zrobiłem w piątek w hotelu, dzień przed startem). I to była doskonała decyzja.



Na promie "Bielik", skąd w sobotę 20 sierpnia mieliśmy wyruszyć na trasę ultramaratonu zameldowaliśmy się z Pawłem około godziny ósmej. Uzbrajanie roweru, montaż nadajnika gps, ostatnie sprawdzenie sakw i... anim się obejrzał, jak nadeszła 9.10. Godzina startu.



Sygnał startowy padł i ruszyliśmy. Przez Świnoujście, potem szerokim poboczem wzdłuż drogi wyjazdowej. Jedziemy grupą, wieje w twarz, ale dzielnie wychodzimy na zmiany. Prawie wszyscy, bo dwie osoby z Leszna odpadają już na samym początku. Nie zamierzamy się zresztą oglądać. Formuje się pięcioosobowa grupka i tak pojedziemy przez kilkanaście kilometrów. Idzie płynnie, szybko, ładnie, gdy spoglądam na licznik widzę niezwykle dobre tempo. Sprawdzam pulsometr - jest doskonale.



Po jakichś 20 km dochodzimy grupkę startową z godz. 9.05 (tym samym Paweł odrabia stratę, bo czekał na mnie zaraz po starcie), a po kolejnych 10 km - grupkę z godz. 9.00. WOW! Zwalniamy na moment, a potem stajemy, gdy pojawia się deszcz. Ubieramy przeciwdeszczówki i hajda na Wołomontowicze. Znaczy się - Płoty.



Na pierwszym PK robi się już sucho i ciepło. Zdejmuję warstwę wierzchnią, pozostając tylko w koszulce i jest to zdecydowanie dobry pomysł. Woda do bidonu, banan i ruszamy. PK 2 nadchodzi szybko, ani się właściwie nie obejrzałem, a grupka nasza rozpada się na mniejszą, dołącza do nas Witek, z którym pojedziemy ładny kawałek trasy. W Drawsku wypijam kawę, zjadam ciacho, zabieram co trzeba i wio do Piły. Mkniemy, mimo wiatru w twarz cały czas powyżej 30 km/h i dopiero po skręcie z krajówki na lokalną drogę, asfalt zaczyna robić się jakby zwalniający a wiatr wieje paskudnie. Zmiany robimy częstsze, staram się nie szarpać mając w pamięci SMS od Transatlantyka ("Jedź równiej, niż na MP"). W jakiejś wiosce doganiamy traktor ze słomą. Wielki jak smok pogania z prędkością około 32 km/h - dochodzę go i chowam się w tunelu przyczepy. Przez moment mamy ochotę go minąć, ale... ruch samochodowy zupełnie to uniemożliwia. W końcu dogania nas jakiś lokalny szoszon i triumfalnie mija i nas, i traktor... a chwilę później widzimy, jak siedzi na przystanku zdychając po wysiłku. Klasyka.



No i w końcu Piła. Piłem w Pile będę mógł powiedzieć. Fakt, że kawę i izotonik, ale zawsze. Zjadamy obiad, po czym przejeżdżamy na drugą stronę ronda do McDonalda, by skorzystać z toalety, a nie z tojtoja. Gdy ruszamy... zaliczam glebę. Nie mam pojęcia dlaczego, dopóki nie zauważam, że to łańcuch zablokował się i w końcu spadł. Zanim więc pozbieram się, naprawę rower i wyczyszczę zdarte ręce i nogę - chłopaki odjeżdżają mi. Potem jednak czekają i ostatecznie z Piły wyjeżdżamy we trzech: Paweł, Witek i ja. Mkniemy na zmiany, wiatr wieje, jak wiał, a ja patrzę na licznik i nie wierzę: średnia po 230 km z jazdy to 31,2 km/h. Bosko.



Kolejne punkty kontrolne będą już po zmroku. Pierwszy Bydgoszczy, skąd ruszamy niezwłocznie jakimiś drogami lokalnymi wzdłuż ekspresówki. Jedzie nas spora ekipa, a że możemy spokojnie dawać zmiany, to bez problemu pod ten wiatr doganiamy jakiegoś "solistę". Ten zaś jedzie zupełnie bez sensu: szarpie i nas mija, po czym zwalnia i zajeżdża drogę. Idiota, czy co? Spory kawałek więc jazda przypomina ostrą tasowankę, a gdy w pewnym momencie podświetlam licznik, widzę średnio 36-37 km/h. O nie kochani, tyle, to ja nie pojadę. Do mety jeszcze z 700 km, nie mam ochoty się zajechać. Zwalniam, potem zwalnia Paweł, potem Daniel, potem ktoś jeszcze i tak dojedziemy na kolejny punkt, który jest w Toruniu, na 367 km. Tam żegnamy się z Witkiem, który podłącza się pod inną grupę. Za to do ekipy wraca Pająk na poziomce i w takim zestawie jedziemy aż do punktu w Dębie Polskim, na 450 km. Zanim do tego dojdzie wpadamy do Włocławka, gdzie w centrum z daleka widzę zakaz wjazdu gdzieś po trasie. Ale ja to miasto znam doskonale, więc wołam chłopaków, by jechali za mną, co okazuje się znakomitym pomysłem. Ludzie, którzy jechali pod zakaz mają problemy ze szkłem na jezdni: ktoś złapał gumę, ktoś w ogóle pociął oponę. My omijamy tę pułapkę bez problemów, a potem zjeżdżamy w dolinę Wisły i mkniemy na PK6, gdzie meldujemy się o 4.20. Obiad. Pycha. Rosół, schabowy i ... czas ruszać... nieeee. Paweł i Pająk chcą się położyć, a ja... mówię że jadę. Potem jednak im ulegam i niestety kładę się. Znowu robię ten sam błąd, co na P1000J. Ponad godzinę czasu marnuję leżąc i wiercąc się, koniec końców nic nie śpię i w końcu zrywam ekipę. Startujemy o 6, już jest jasno, robi się ciepło a my jedziemy do Gąbina. Zaraz na początku odjeżdża nam Pająk, więc w końcu do Gąbina docieramy we dwóch. Jem, piję, uzupełniam bidon, chcę jechać, a Paweł... znowu śpi! Wchodzę do namiotu i mówię, że ruszam powoli, że nie będę się śpieszył, więc jak wstanie - niech jedzie, a jak mnie nie dogoni, to poczekam w Żyrardowie. Chcę tam być przed 11. Startuję, pierwszy kawałek solo. Mogę sobie zrobić głośniej muzykę w słuchawkach i to od razu skutkuje pozytywnym przesłaniem. Anna Reynolds z towarzyszeniem Akademików od św. Marcina zaczyna śpiewać „Behold, a virgin shall conceive...O thou that tellest good tidings to Zion”, jest słonecznie, błękitne niebo, aż chce się jechać. Wjeżdżam do Sannik za Gąbinem i … widzę informacje o pałacu chopinowskim… nosz przecież nie mogę tego tak sobie minąć. Nikt nie mnie pogania, nikt nie będzie narzekał - zjeżdżam więc do starego parku, robię zdjęcia ślicznego pałacyku i wracam na trasę. Tak to ja mogę jechać!!


W Sochaczewie doganiam jakiegoś rowerzystę, ale zaraz przystaję by zrobić fotkę ruin zamku książąt mazowieckich. Ilekroć jechało się (w czasach przedautostradowych) do Warszawy, zawsze nie było okazji, by się zatrzymać. No to teraz staję i robię tę fotkę. Dobrze, bo dzięki takiej „turystycznej” jeździe w końcu na wyjeździe z Sochaczewa dogania mnie Paweł. Jedziemy kawałek razem, ale on musi zjechać na stację, więc ruszam w trasę sam. Do Żyrardowa zatem dojadę samotnie… nie… jakieś 10 km przed na poboczu drogi widzę… Werronę! WOW, co za powitanie. Jedziemy sobie dalej razem, konwersując mile, zupełnie, jakbym nie jechał jakiegoś nawiedzonego ultramaratonu. W końcu jest i PK nr 8, gdzie melduję się o 10:50. Dziesięć minut przed założonym czasem. Po chwili dołącza też Paweł.



Na punkcie robi się upalnie. Prawie południe, więc słońce grzeje niemiłosiernie, toteż gdy widzę, czym punkt kontrolny częstuje kolarzy - błyskawicznie odmawiam makaronu z sosem bolońskim. O nie, ja już wiem co to znaczy zjeść taki obiad wyprażony przez upał i słońce. Proszę o czysty makaron bez sosu, dopycham się słodyczami i lodem, popijam colą (wiem wybuchowa mieszanka), ale dzięki temu ominie mnie to, co spotkało kilkadziesiąt osób, które skusiły się na to jedzenie. Nie będę musiał walczyć z biegunką czy wymiotami, tudzież z ogólnym osłabieniem. Brawo ja! Na coś się to rzyganko 2 tygodnie wcześniej przydało.



Żegnamy się z Weroniką i ruszamy z Pawłem w drogę. Przed nami punkt techniczny w Grójcu, gdzie nie zamierzamy jechać, bo nie trzeba, a potem Białobrzegi i … gdzieś za Radomiem mamy nocleg w hotelu. Zanim jednak dotrzemy, to na wjeździe do Grójca łapię gumę. Szlag! Zmiana dętki chwilę zabiera, pompuję koło, a że PT jest niby za jakiś kilometr, to postanawiam tam podjechać i dobić powietrze w oponie. Głupi to był pomysł. Punktu technicznego nie ma. Żadnych oznaczeń, jakaś chora budowa, blachy, szkło, bez sensu. Zawracamy (i pewnie jesteśmy jedyni, co tam pojechali)… ruszamy na trasę i na wyjeździe z Grójca łapie nas deszcz. Szybka decyzja - ubieramy się, bo nie wygląda, by miało przestać padać. I nie przestanie. Jeszcze tego nie wiemy, ale będzie lało przez następne 400 km do mety. Ja pierniczę, myślałem, że Pierścień był ciężki, ale BBT przebił wszystko, co jechałem w tym roku. Najpierw 600 km pod wiatr, a potem ten deszcz. Choć trzeba przyznać, że od Białobrzegów wiatr się zmienił i zaczął wreszcie pomagać. WRESZCIE.



Ten odcinek trasy za Białobrzegami (zwłaszcza, gdy z dróg technicznych wyjeżdżamy na DK7) to porąbana trasa. Grzejemy poboczem, czasami jezdnią, a ruch samochodowy sprawia wrażenie, jakby to była godzina 17 w piątek po południu, a nie niedziela. Gdzie Ci wszyscy ludzie jadą tymi autami? Nie mogą siedzieć po domach i rozkoszować się nicnierobiebiem, tylko muszą zapier… po tych centrach handlowych? Naprawdę jazda po Radomiu to stan umysłu. Dla świętego spokoju nie będę opisywał „sytuacji”, bo jeszcze ktoś, kto nie powinien to przeczyta i się zdenerwuje niepotrzebnie. W każdym razie w Radomiu właśnie Paweł zalicza glebę i … skutek jest taki, iż do końca maratonu pojedzie już z krzywą kierownicą. Taka karma.



Około 18 docieramy do naszego hotelu. To około 20 km prze punktem w Iłży. Już dawno postanowiliśmy nie spać w Iłży, tylko właśnie gdzieś w hotelu, bo ja na punktach kontrolnych spać nie umiem, a na dodatek spodziewamy się, że może tam nie być miejsca. Kładziemy się spać na 1,5h (miało być 3, ale obudził mnie telefon od Wąskiego)… potem szybkie (o ile można to tak nazwać, bo kelnerka miała ruchy jak mucha w smole) kolacjo-śniadanie i… trochę się grzebiemy, by wreszcie, o 22 wystartować do Iłży. Oczywiście cały czas leje, a DK 9 jest zawalona tirami. Koszmar.

W Iłży sporo osób. Kot i.. Wilk, Starszapani, emes, michuss, ale my stajemy tylko po pieczątki. Zanim wyjedziemy, znika Wilk, potem Kot, nie ma też całej ekipy, która tkwiła na zewnątrz w chwili, gdy przyjechaliśmy. Ładuję batoniki do sakwy podręcznej i ruszamy. Gdzieś przez Ostrowcem doganiamy najpierw Marzenę, a chwilę później… to Michał. W locie składam mu gratulacje za TCR i jedziemy. Miejscowości mijają powoli, jest zimno, leje, a tiry zapierniczają ile wlezie. Jeśli mam podwyższony puls, to pewnie tylko dlatego. Do kolejnego punktu kontrolnego jest ponad 100 km, zanim tam dotrzemy znużenie da o sobie znać na tyle mocno, że mijany któryś z kolei murowany przystanek autobusowy zdaje się nam oazą szczęścia. Stajemy, kładziemy się na ławkach i zamykam oczy na 15 min. Pomaga. Budzi nas walący w blaszany dach deszcz, zmieniam baterię w lampce (półtorej nocy świecenia, pięknie wytrzymała), wcinam batonika i wypijam zabrany z Iłży izotonik. Ruszamy. Chyba wyspani, choć zmęczeni - nie wiem, co jest do końca prawdziwe. W każdym razie aż boję się odezwać do Pawła, gdy gdzieś za Opatowem, na którymś z kolejnych pagórków, z dochodzącej do DK 9 drogi lokalnej wyłaniają się dwie zakapturzone sylwetki rodem z „Mississippi Burning”. W końcu pytam… „Widziałeś to?”… a Raps potwierdza, tym samym upewniając mnie, że albo z nami wszystko ok, albo to była zbiorowa halucynacja. Mijamy Wisłę mostem, którym jechaliśmy już na rowerach (ale w jakże różnych warunkach) w tym roku i w końcu stajemy na chwilę na stacji benzynowej. Dogania nas tam grupka Emesa. Michał jedzie w krótkich spodniach (podziwiam, bo gdyby nie ochraniacze na kolana i spodnie przeciwdeszczowe, moje kolana dawno odmówiłyby posłuszeństwa). Chwilę stoimy, konwersując z kierowcami tirów, młodzieżą, która wychynęła z parkującego obok autobusu, by podziwiać wariatów na rowerach. „Skąd jedziecie?” - Ze Świnoujścia. SKĄD??!! Tak jak słyszałaś. „A dokąd?” W Bieszczady…

Jezuuuuu..

Koniec stania, zostało nam 200 km do mety. Ruszamy na punkt w Majdanie Królewskim. To 814 km trasy, dojeżdżamy tam już o świcie. Na obiad makaron z jakimś sosem - boję się go jeść, więc w sumie wygarniam sam makaron i kawałki mięsa, dopycham się ciastem i robię herbatę w bidon. Ruszamy. Paweł? Paweł?!! Śpi… Paweł - jedziemy. „Daj mi jeszcze 5 min”. Ok, czekam więc, po czym po 15 min budzę go ponownie. Wstaje, ubieramy się, bierzemy rowery i ruszamy. I mój kolega po prostu mi odjeżdża. To jeszcze samo w sobie mnie nie wkurza, bo wiem, że go dogonię, aż tak szybko wszak nie pojedzie. Rozkręcam się powoli i gdy już wszystko zaczyna iść sprawnie mijający mnie tir wali w moim kierunku ścianę wody. Dostaję taki strzał, że mało się nie przewracam, ale nie to jest najgorsze. Masa wody spadająca na rower zalewa mi nawigację. Komórka co prawda nie przestaje działać, ale… zaprzestaje doładowywania. Kurwa!!! Zjeżdżam na najbliższy przystanek, bo przecież cały czas leje i sprawdzam, co się stało. Podmieniam powerbanka, nic. Najwyraźniej nie działa gniazdo ładowania w komórce. Mam w niej 90%, ale na włączonym ekranie na pewno to nie wystarczy do mety. Ok, byle wystarczyło do Rzeszowa. To 860 km, zobaczę, czy da się tam wysuszyć komórkę. Ruszam, patrzę na zegarek - 40 min stania. Jasna cholera!

Gdy docieram do Rzeszowa, na punkt obsługiwany przez Rowerowy Lublin spotykam Rado. W biegu jem pyszny rosół i pierogi, a Radek niezwykle pomocny próbuje osuszyć mi telefon. Nic to nie daje niestety, ruszam, mając sporą stratę do Pawła. Nie poczekał na mnie - cóż, nauczka dla mnie, by nie stawać w miejscach, gdzie nie chce mi się spać i nie marnować czasu. W końcu - choć u chłopaków z Lublina chciałoby się posiedzieć - jadę dalej. Odpalam nawigację na drugiej komórce, podłączam ją do powerbanka, owijam workami foliowymi i chowam do kieszeni. I tak będzie tam mokro, ale nie mogę stracić drugiego telefonu. Wiem jak jechać aż do kolejnego punktu, a potem się zobaczy. W międzyczasie dzwoni Kamila i mówi, że mnie nie widać w systemie. Pewnie strzał spod tira załatwił nie tylko iphone’a ale i nadajnik gps z monitoringu. 158 km do mety. Jest 10.30. Spokojnie zdążę. Przeliczam sobie trasę i powinienem - jak przycisnę - wyrobić się w 55h. Byłoby pięknie.



Czasowe plany weryfikuje pierwsza górka przed Lutczą. Ale nie ten 6% podjazd, który robię bez wysiłku. Tylko ten 9% zjazd. Jak niektórzy pamiętają, od ubiegłorocznego MP zjazdy nie są moją mocną stroną, i ten właśnie odcinek mi o tym przypomina. Olo mówił mi kiedyś, że szosa szybciej zjeżdża, a gorzej hamuje, i cóż, miał rację. Mimo, iż hamuję cały czas praktycznie, to rower na jezdni zalanej wodą zaczyna mi dygotać i właściwie tylko cudem się nie wywracam na zjeździe. Ręce mi drżą od hamowania, więc staję na stacji, kupuję espresso i batonika, uzupełniam picie i… orientuję się, że mój bidon został na punkcie u Lubliniaków. Ech…

Gdy docieram do słynnego Brzozowa, to miłe powitanie ze strony opiekujących się punktem Pań jest tak niezwykłe, że wręcz odbiera mi mowę. Wzruszony, ocierając oczy  :) dopiero po krótkiej chwili dziękuję za przyjęcie, a miłe panie wręcz prześcigają się w pomaganiu. Jem kanapkę, wypijam herbatę (no ze dwa łyki) i w drogę. Samo się te 100 km nie przejedzie. Sprawdzam, jak jechać do Sanoka, odpalam endomondo, by żona mogła mnie śledzić (skoro monitoring BBT nie działa dla mnie) i ruszam. I do razu, na pierwszym rondzie mylę (zresztą nie jestem jedyny) drogę. Miałem jechać drogą nr 886, ale ta biegnie jakąś obwodnicą, gdzie jest zakaz dla rowerów. Zawracam, mija mnie (i pozdrawia) policja, więc zdaje się, że stróże prawa mieli już do czynienia z takimi agregatami jak ja. Wyciągam w końcu komórkę, rozwijam worki, sprawdzam trasę…ok. W międzyczasie dzwoni Kamila, mówię jej, by pozostała na linii, bo widzi mnie w końcu na monitoringu (znowu działa na chwilę) to podpowie jak jechać. Zjeżdżam do drogi, które na czuja wydaje mi się właściwa, pytam żony:
  • Kamila, jestem na skrzyżowaniu. W prawo czy w lewo…
  • W dół…
No jasne. W dół. U niej na komputerze kierunek to góra lub dół. Ech. W końcu jednak skręcam w lewo, bo przecież wg stron świata tam musi być jakaś cywilizacja, i w końcu docieram do Sanoka. Rozłączamy się, gdy słyszę popiskiwanie telefonu - woda dostała się i ani chybi mokra kurtka wciska sobie sama klawisze. Zanim zdążę się rozłączyć dodzwaniam się do Darka, sąsiada od rowerowego koksowania po Wielkopolsce. Wyrwałem go akurat z jakiegoś spotkania w pracy. Ups! Przepraszam go, rozłączam się, staję pod kioskiem, kupuję husteczki higieniczne i worki śniadaniowe. Wycieram telefon, pakuję go w worki, chowam pod kurtkę i ruszam. W Sanoku korek, więc jadę przy krawężniku, potem po chodniku i k. McDonalda staję, czekając na telefon od żony. Nie dzwoni, nie dzwoni.. znowu wyciągam telefon, znowu deszcz mi go zalewa, znowu wycieram go na szybko, sprawdzam trasę, aha, wiem już, jak jechać, ruszam. Niech to szlag, czemu nie pożyczyłem od Norbiego garmina?

Za Sanokiem mają zacząć się górki i faktycznie. Są. Wreszcie. Podjazd po przekroczeniu Osławy robię spokojnie, po swojemu - o nie, takie górki mnie z roweru nie ściągną. Przejechałem górki wybrane przez Tomka, więc byle co mnie nie pokona. Dopiero by Wąski się śmiał. Zjazd i podjazd, potem Lesko, jakieś wioski, ciągle góra - dół, aż przestaję na to zwracać uwagę. Gdy więc wreszcie jestem blisko Ustrzyk, na którymś tam z kolei wzniesieniu wciskam hamulec tylni i … nic się nie dzieje. Ciśnienie od razu mi skacze, delikatnie, acz uspokajam się i szybko wytracam prędkość (zjazd nie był na szczęście jakiś ostry), po czym sprawdzam, co się stało. Klocki starte na maksa, muszę coś z nimi zrobić, bo tak nie dojadę. Postanawiam jechać na punkt w Ustrzykach Dolnych, tam się zobaczy. Zawsze mogę zadzwonić czy to po nasze auto (transport powrotny jest już pod Caryńską), czy to po Hipka, który deklarował pomoc. Na szczęście nie muszę. W centrum Ustrzyk, przy drodze którą jadę jest sklep rowerowy. Kupuję klocki, zresztą nie tylko ja jestem w tej sytuacji, bo pojawia się kolejny z maratończyków z takim samym problemem. Wymiana jednak trwa i koniec końców znowu tracę kilkadziesiąt minut.



Gdy więc docieram na ostatni punkt kontrolny przed metą, mam ponad 2h straty do mojego kolegi. Nie zamierzam go gonić, 55h nie złamię (ani ja, ani on, hehe), ale jest szansa na dojechanie na metę w czasie poniżej 58h. To ruszam. Ostatnie 50 km, kilka podjazdów i koniec. Bajka, bo wiem, że choćbym nawet i złapał kontuzję, to i tak jakoś dojdę. Wiem, że ukończę BBT i z tego powodu jedzie mi się lekko. W słuchawkach „Perfect Life” Stevena Wilsona i tylko widoki mogłyby być lepsze. A może lepiej nie, bo wtedy co rusz stawałbym na zdjęcia? W każdym razie odcinek ostatni trasy pokonuję bez zatrzymywania, wszystkie podjazdy robię na spokojnie z marszu i bez zarzynania mięśni.



Dziwna ta trasa. Nie mam nawigacji, więc nie widzę, ile mi jeszcze zostało, a drogowskazów nie ma. Wreszcie pojawia się pierwszy - 14 km do Ustrzyk Górnych. HA! Zrobiłem to. Jadę, 5km do Ustrzyk - przy drodze stoi chorągiew BBT. Piękny widok. 2 km do Mety - kolejna chorągiew. Wzruszające! Wreszcie tablica Ustrzyki Górne. Nie ma nikogo, kto zrobiłby mi zdjęcie z uniesionym rowerem, więc muszę pozostać z marnym selfie. Ale co tam. DO-JE-CHA-ŁEM!



Wjeżdżam na ostatnią prostą, zwalniam, rozglądam się po ludziach, widzę CRL'a wracającego ze sklepu z zakupami. Pozdrawiamy się, a przede mną już widać Zajazd pod Caryńską i niebieską bramę mety. Cudowne uczucie. Zsiadam z roweru, rozlega się dzwon, Robert Janik podchodzi z gratulacjami a … znajomy, z którym jechaliśmy tyle maratonów, a który miał wypadek na rowerze w tym roku - Marek Roś wręcza mi medal. Ściskamy się jak dzieci. I jest pięknie.



Czy było ciężko? 600 km pod wiatr, 400 km w deszczu. Cóż, myślałem, że będzie ciężej. Jazda krajówkami, zwłaszcza DK7 i DK 9 w deszczu to porażka, aż dziw bierze, że nikomu nic się nie stało. Gdyby nie awarie, to czas miałbym lepszy, ale przecież ja zakładałem, że chcę to po prostu przejechać w limicie, więc zapas ponad 12h to ogromny sukces.

Czy pojadę BBT ponownie? Wątpię. Na pewno nie dla poprawienia czasu, czy kolejnej koszulki, albo medalu. Ja zresztą tego maratonu też nie jechałem dla tych szczegółów. Taki jestem. Wystarczy mi, że wiem, iż przejechałem. Pokonałem dystans 1008 km non stop i teraz już nic nie muszę. Chciałem to przejechać, musiałem to przejechać i to zrobiłem. I niech tak pozostanie. 



Jeśli pojadę, to by znowu spotkać się z tymi ludźmi. Miło było - jak zwykle - z wami się męczyć na trasie. 


Kategoria ultra


  • DST 631.40km
  • Czas 27:29
  • VAVG 22.97km/h
  • VMAX 60.40km/h
  • Temperatura 37.1°C
  • Kalorie 13764kcal
  • Podjazdy 3432m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pierścień 1000 Jezior

Sobota, 2 lipca 2016 · dodano: 05.07.2016 | Komentarze 10

  1. Sobota: 310 km do Sejn pod wiatr, większość trasy w temperaturze powyżej 30 stopni (licznik pokazał najwięcej 37,8).
  2. Mój zmiennik z zespołu doznał porażenia słonecznego, więc przez większość trasy pierwszego dnia walczył z własną słabością.
  3. Rajd samochodowy cudem nie skończył się katastrofą: Paweł zepchnięty do rowu przez idiotę w aucie, któremu wydawało się, że jest jakimś kubicą czy czymś.
  4. Kierowcy aut grali w grę: zabijmy tych cholernych rowerzystów.
  5. Nawrotka w Sejnach, kawałek za punktem złapała nas burza i ulewa.
  6. Do Augustowa w deszczu, ale i w odzieży przeciwdeszczowej. Niestety - wiatr się okręcił i kolejne 300 km znowu miało wiać nam w twarz.
  7. Obiad w Rutce - Tartak marny, w Augustowie zimny kotlet i ziemniaki, więc nic lepiej.
  8. Próba drzemki w Augustowie spełzła na niczym, jedyna pociecha, że Paweł powoli zaczął się reanimować.
  9. Start z Augustowa po brukach miejskich początkowo bez deszczu, a potem - ponad 150 km jazdy w ulewie.
  10. Świetny punkt w Wydminach uratował nam życie (zwłaszcza zamówiona jajecznica).
  11. Koszmarny odcinek z Giżycka na Mikołajki: kierowcy aut grali w "Zabijmy tych cholernych rowerzystów II".
  12. Dramat nawierzchni: 11 km do Rynu wymyka się wszelkim opisom.
  13. Ostatnie 60 km już bez deszczu, nawet w słońcu i na krótko, gdyby nie dziury - jechałoby się bosko.
  14. Pościg za zającami: bezcenne doznanie po 550 km nogach. Ostatni minięty na asfaltówce tuż przed metą.
  15. Czas ponad 33h, gorzej, niż zakładaliśmy (30h).
  16. Żadnych kontuzji, upadków, złamań czy innego badziejstwa, które mogłoby nas spotkać. Zwłaszcza w kontekście pkt 2,3,4,5,11,12 oraz ponad 4 tys. metrów podjazdów.
  17. Oklaski (doceniam) na finiszu, medal i oklaski na dekoracji (również doceniam).
  18. Świetna atmosfera, fantastyczni ludzie.
  19. Kolejny rekord pobity.
  20. Jednym zdaniem: bardzo udana impreza. 


Kategoria ultra


  • DST 544.39km
  • Czas 22:28
  • VAVG 24.23km/h
  • VMAX 59.60km/h
  • Temperatura 29.0°C
  • Kalorie 12322kcal
  • Podjazdy 4466m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

MP 2016

Sobota, 4 czerwca 2016 · dodano: 06.06.2016 | Komentarze 6

Napisałem trzy wstępy do relacji, każdy skrupulatnie wymazując. Bo? Ano, by tak rzec: nie wzbudzały entuzjazmu. Nie mogły zresztą, bo to były takie same początki jak rok, czy dwa temu; a nawet niczym się nie różniące od moich pozostałych relacji w stylu… „spotkaliśmy się o tej i o tej, spakowaliśmy rowery, bambetle to auta… o którejś tam byliśmy w bazie, gdzie spotkaliśmy (prawie) wszystkich, rano szykowanie po dobrym / złym śnie (niepotrzebne skreślić) i w trasę…” I tak aż do ostatniej kropli potu wylanej na podjeździe. Zatem… spróbuję inaczej.

Powiedzieć, że jechało się, cykliczną już, imprezę forumową to praktycznie nic nie powiedzieć. Posługiwanie się oczywistościami w stylu: długi dystans, czy spora ilość podjazdów też wrażenia nie robi. Ktoś, kto na rowerze jeździ od niedzieli lubo też po piwo do sklepu wzruszy ramionami i postuka się w czoło (w najlepszym wypadku wtedy, gdy nie patrzymy); atoli wśród ultramaratończyków też jakowegoś miru trasą przez takie nieprawdziwe górki i mizerne wzniesienia nie zdobędziemy. Wszak góry, to kwintesencja kolarstwa, a jazda po płaskim to nuda. Oczywiście całkiem przekornie cytuję tu zdanie, z którym zupełnie się nie zgadzam, bo nuda tkwi w człowieku, a nie w okolicznościach przyrody. Ale, co ja się tam znam.

Dobra, koniec bajania. Do dzieła.

I am just a poor boy, though my story's seldom told…

Górująca nad okolicą Łysica zdawała się mówić: mam Cię koksie. Tylko spróbuj mi tu ruszyć odważniej, a Cię załatwię. Takie przynajmniej miałem wrażenie, obserwując ją sobie w piątkowe popołudnie zza kierownicy samochodu. Z bazy maratonu samego szczytu co prawda widać nie było, bo skutecznie zasłonił go drzewostan porastający zbocza Radostowej, ale jednak jakiś tam respekt się czuło. Ruszyć mieliśmy o ósmej pięć, ja z założenia (jechaliśmy wspólnie z Rapsikiem) odpuściłem start swojej grupy i ostatecznie wyjechaliśmy na trasę dziesięć minut po ósmej. Zaraz na zjeździe „no to cześć!” krzyknął nam CRL i pomknął w dół w dolinę Lubrzanki. Zacienione kilka km drogi szybko się kończyło, a jak się skończyło, to zdałem sobie sprawę, że jeszcze w bazie Transatlantyk patrząc na mój strój z dość wymowną miną oczywiście miał rację. Miałem zdjąć wiatrówkę i jechać na krótko… rzecz jasna nie byłbym sobą, gdybym go posłuchał. Więc na Górę św. Katarzyny, czyli wspomnianą Łysicę wjechaliśmy tak, jak ruszyliśmy. Wjechaliśmy i od razu trza było stanąć, by się rozebrać.

I'll take you down the only road I've ever been down

Na parkingu w zatoczce pod Łysicą mija nas cała masa zawodników. Cześć / Co tam? / Cześć / Wszystko gra?… okrzykują nas co i rusz… gra, pewnie, że gra, ino gorąco. Fotka ze wzgórza i ruszamy, teraz już na dobre. W dół, w dolinę rzeczki Warkocz, po niesłychanie szybkim asfalcie. Oczywiście mając na względzie te wszystkie niby to żarty forumowe jadę zachowawczo, a na skutek nie trzeba długo czekać - Paweł odstawia mnie na jakieś dwa kilometry i potem muszę ostro kręcić, by w końcu go dojść. Temperatura się podnosi, tempo też i po jakichś trzydziestu km okazuje się, że jedziemy znacznie ponad plan. Miało być spokojnie, do 30 km/h, ale jedzie się tak niesamowicie lekko, że ani się oglądamy, jak na pierwszy punkt kontrolny wpadamy z czasem 3h15. Wow!! SMS-y, zdjęcia, kawa, pączek… wszystkiego po trochu. Szczucin wita nas ładnym, zadbanym ryneczkiem i zdecydowanie nie widzę powodu, by tak od razu naparzać dalej. Ruszymy w samo południe…

Today is gonna be the day, that they're gonna throw it back to you

Ktoś wystartował przed nami, ktoś dojechał do Szczucina po nas - w sumie nie ma to znaczenia. Jedziemy we trzech. Raps, ja i Faja, który stwierdził jakiś czas wcześniej, że nasza jazda mu odpowiada. Jeździłem z Wojtkiem już długie trasy i faktycznie jechało nam się dobrze, więc „cieszymy się Vincent” - we trzech w miarę równych siłowo rowerzystów będzie nam się jechać zdecydowanie lepiej, niż we dwóch. Gdzieś tam za jakąś zapomnianą świętokrzyską wioską doganiamy (chyba po raz kolejny) Transatlantyka z uśmiechem kwitującego „aaa, Kórnik jedzie”. Ano jedzie, albo raczej zatrzymuje się w tym samym celu co i on. :)

And I keep dreaming of A million things, And I keep dreaming of A million things

Jadąc myślę sobie nad utraconymi okazjami. Minięty wielkim pędem Szydłów, owo „polskie Carcassone” z murami obronnymi, zamkiem królewskim i całą listą rzeczy do zobaczenia. Konotuję miejsce, gdzie winniśmy skręcić - wypada to akuratnie na Małopolskim Szlaku św. Jakuba. Marzenia. Ano, lećmy dalej. Kurozwęki, z pięknym pałacem Lanckorońskich i Sołtyków… byłem tam onegdaj, ale pogoda i okazja nie rozpieszczały widokami. Dziś pewnie byłoby zupełnie inaczej, ale my mkniemy, wpadamy do wsi i jakby na potwierdzenie tegoż kuszenia pośrodku wsi, na cmentarzyku z przełomu wieków słońce w tak piękny sposób przebija się przez liście, że stare, pomarszczone czasem mogiły jakby same wznosiły swoje spętane dusze do nieba. A może to tylko bliki na okularach…

Life's just a show for free, come along and watch with me… words unspoken, never spoken

Koniec bujania w obłokach. Droga jest celem i sama się nie przejedzie. Niby pofalowała się okolica, ale podjazdy (tak, wiem, są tacy co uważają, że cały czas jest jeszcze płasko) robimy w bardzo dobrym tempie i zupełnie bez zmęczenia. Zanim pozbędę się zupełnie myśli historycznych wpadamy na Via Reggia. Stary trakt królewski w Pilznie. Nim to się jednak zdarzy - zjeżdżając w dolinę, gdzie Wisłoka zlewa się z Dulczą daję ostro po hamulcach, bo górujące nad miasteczkiem Głuchoniemców kościoły pięknie odcinają swoimi wieżami błękit nieba. Piętnaście sekund na fotę i start, bo czas ucieka. Ucieka, choć mkniemy ponad plan, docierając około 15.20 do Tuchowa. 180 km trasy, stacja benzynowa… znaczy się postój. Mamy czas, mamy gest. Zdjęte butki, kawka, kawusia, ciasteczko, rozmowy takie o niczym i w ogóle. Że oni tam z czołówki pewnie już zeżarli makaron na punkcie i wracają do bazy? A niech im będzie na zdrowie.

This quality won't come again, completely overwhelmed with nothing… just tell them everything is perfect

Pasmo Brzanki. Koniec zabawy w koksowanie, zaczynają się konkrety. Jakby na otwarcie sezonu czytam współcierpiętnikom smsa od Wilka. Tego, że zaczęły się ostre podjazdy na pogórzach, a ich Dream Team dzielnie walczy. Od razu widzimy, skąd taki tekst. Najpierw jakoś dziwnie, wręcz niezauważalnie biegnąca pod górę droga na Olszynę. Ruszamy z poziomu doliny rzeki Białej, a potem, patrząc na poziomice nagle okazuje się, że wzniesienie przekroczyło poziomicę 350 m. Prawie 100 metrów różnicy zupełnie niewidocznej. Acz odczuwalnej w parówie, jaka się kisi między wzgórzami Pogórza Ciężkowickiego. Do Żurowej doganiamy praktycznie wszystkich, którzy nas minęli w międzyczasie i… nagle trasa zawraca, po czym robi się pod górę, ale tak konkretnie. O nie nie, tak się nie bawimy. Na Pięknym Wschodzie wszedłem na taki podjazd na twardych przełożeniach i zapłaciłem za to bólem kolan i skurczami. Nie ma mowy - ekipa jedzie, ja zawracam, zrzucam przełożenia i doganiam ich chwilę później. Wspinamy się, spokojnie, miarowo i wreszcie jest PK2. Sms i zjazd do Ryglic, gdzie obowiązkowo napełniamy bidony.

Who makes these choices…They’re crying for help...

Wyjeżdżając z Ryglic doliną rzeki Szwedki kierujemy się na Nadole. Jedzie nam się tak dobrze, tak lekko i przyjemnie, że… trzech facetów i ich elektroniczne zabawki nie wystarczają, by trzymać się trasy!! W sumie nie ma to znaczenia, kto jako pierwszy orientuje się w poputanej drodze - dość, że chwilę dyskutujemy nad tym, jak dalej jechać, po czym przeważa rozsądek i wracamy. Siedem km w plecy. Ostatni jedzie Paweł, musi chyba dojeść to, czego nie spałaszował wcześniej zgodnie z planem i gdy… jestem w połowie nieprzyjemnego podjazdu na Przeczycę - dzwoni do mnie gdzie ma jechać!! Teraz jestem jednak mądrzejszy niż rok temu na MP - mam słuchawki, nie muszę nerwowo szukać telefonu w kieszeni i stawać w połowie górki. Tłumaczę, dysząc, gdzie ma skręcić i wjeżdżam zadowolony pod górę. Po chwili dojeżdża i Raps. Zdjął kask, znaczy się nie tylko mi było ciężko. Ruszamy na Brzostek, malowniczo położony w dole Wisłoki i za Skurową, na wąskim zjeździe wreszcie dociera do mnie, dlaczego złośliwcy z forum żartowali sobie, że jest na trasie sporo miejsc, gdzie mogę się „wysypać”. Ta nawrotka, pod kątem chyba 60° okazuje się być jakby specjalnie sprokurowana pode mnie. Tyle, że ja tym razem jadę ostrożnie (choć znowu pierwszy, jak na tym feralnym zjeździe z Makowskiej) i widzę ten mój potencjalny upadek okiem proroka. Wrzeszczę więc na głos „hamować” i … tylko Raps wylatuje z drogi na szutr. Wyrzuca go, ale… wyprowadza rower i… uff, jedziemy. Ocieram pot z czoła, i dla spokoju duszy dźgam kilka razy lalkę voodo z podobizną tomka. Niech nie myśli, że mu tak łatwo wybaczym te pułapki. Przemykamy przez Brzostek, skręcamy w ulicę Słoneczną i dalej, hajda na Wołmontowicze!

Mijamy Frysztak, za Wisłokiem zaś przepięknie złocą się w słońcu wieżyczki kościoła Najświętszej Marii Panny… i natychmiast wracają do mnie myśli o straconych szansach. Straconych widokach i chwilach, które są ziemskim odpowiednikiem zachwytów wyrażonych przez Roya Batty: „I've seen things you people wouldn't believe. Attack ships on fire off the shoulder of Orion. I watched C-beams glitter in the dark near the Tannhäuser Gate. All those moments will be lost in time, like tears…in…rain." Zrobiłoby się ckliwie, ale… nie ma czasu. Słońce zachodzi, a trzeba jeszcze dotrzeć pod zamek w Odrzykoniu. Czeka na nas tamtejsza ścianka i gdy wreszcie całą ekipą docieramy na Podzamcze, gdzie wspomniany odcinek podrywa się gwałtownie ku wzniesieniu z uśmiechem na ustach zsiadam i prowadzę sobie rower, delektując się zachodzącym słońcem. Kilka fotek i jesteśmy na PK3.

Always the summers are slipping away, find me a way for making it stay

O punkcie, organizatorach, obsłudze, jedzeniu i całym tym dobrodziejstwie, które spotkało nas pod zamkiem Odrzykoń napisano mnóstwo rzeczy. Dodam więc tylko jedno stwierdzenie: wszystko to, co czytaliście jest prawdą, najprawdziwszą prawdą.

Na punkcie spędzamy niecałą godzinkę. Do ekipy dokolegowuje się zdrajca Pająk (zdrajca, bo mi próbował ukraść Rapsika jakoś tak na początku trasy, gdy go dogoniliśmy ;) Ruszamy po 21, by po chwili dojść Transatlantyka z kolegą. Będziemy się jeszcze zjeżdżać niejednokrotnie na tej trasie aż do Sandomierza, i dopiero tam się rozstaniemy. Zapada zmrok, ze wzgórz pięknie rozpościera się panorama rozświetlonego Krosna, a nad nami… o rany, ależ to piękne. Gwieździste, bezchmurne, całkowicie zdumiewające niebo. Dość szybko zjeżdżamy w dolinę rzeki Stobnicy do Brzozowa, gdzie jest stacja benzynowa. Stajemy tam, ubieramy się, bo na zjazdach zrobiło się już zimno. Popełniam tam błąd, za który zapłacę za jakieś 8 godzin, teraz jednak o tym nie wiem, a czynności, które wykonuję jawią się zwyczajnym, przemyślanym i przetestowanym działaniem. Jeśli ktoś dotarł do tego miejsca relacji, to… potrzymam go jeszcze trochę w niepewności, com znowu uczynił. W każdym razie ruszamy na PK4, który wypada w dolinie rzeczki Magierówki, po bardzo przyjemnych serpentynkach podjazdowo - zjazdowych. Wysyłamy SMS-y i dalej, ku przygodzie.

But my eyes turned within, only see… Starless and bible black

W pewnym momencie znowu zostajemy we trójkę. Faja, Raps i ja. Reszta gdzieś nam się z tyłu zgubiła… więc jedziemy sobie spokojniuchno. Czas to czas, on ma swoje za uszami, a my nigdzie się nie spieszymy. Wojtek w którymś momencie nieśmiało pyta: „czy mielibyście coś przeciw, gdybym sobie zapalił?” Nie, no skąd. Na wzgórzu, jakimś wzgórzu pośrodku niczego Faja zaciąga się z lubością papierosem, a ja chwilę leżę w trawie, gapię się w gwiazdy i słucham Johna Wettona śpiewającego ten swój lament w Starless. Chwilę to trwa, cykają świerszcze i generalnie - gdy wyłączam muzykę cisza krzyczy głośniej niż słowa o obietnicach złamanych. Po chwili, zza wzgórza, które niedawno przejechaliśmy słychać szum. Potem, wbrew prawom fizyki docierają do nas błyski świateł… to nasi. Transatlantyk & co. Nawet jakaś większa grupa. Mijają nas, a my grzecznie zbieramy się i ruszamy znowu na szlak.

One day we'll find our way… one day we'll find our time…

Dochodzimy ich błyskawicznie. Jakoś tak samo się jedzie, ciągniemy stawkę we dwóch z Fają i na punkt w Sędziszowie Małopolskim docieramy znowu jako pierwsi. Przepaki (zmieniam powerbanka przy komórce), uzupełnienie picia i batonów… chwila odpoczynku z grającą w tle muzyką wmawiającą, że „jesteś szalona…” to raczej za wiele dla mnie. Wiejmy stąd do diaska.

Za Sędziszowem kończą się górki, teraz będzie już raczej płasko, albo przynajmniej tak, jak to u nas w Wielkopolsce też można spotkać. Z Sędziszowa do Kolbuszowej mamy jakieś trzydzieści kilka kilometrów, więc bardzo blisko, raczej płasko i zaczyna się robić jasno. Fajnie. Na dodatek w Kolbuszowej jest McDonald, a mnie, po tych wszystkich cholernych żelach i batonikach marzy się hamburger. Albo dwa. Albo najlepiej siedem. Jedziemy. Poprzez dolinki wypełnione pasmami mgieł, poprzez nieprzyzwoicie głośny zbiorowy świergot ptaków, co to właśnie obudziły się nad ranem. Jedziemy, trzęsąc się z zimna… sprawdzam w pewnym momencie licznik: 8,9° C. A było niedawno trzydzieści!! W Kolbuszowej… zamknięte. Zamknięty Mak, zamknięta stacja, ot, miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc. Napiłbym się, zjadł coś, a tu nic z tego. Na wyjeździe… zza łąk, w pobliżu mostu mostu kolejowego słońce tak pięknie budzi niedzielę do życia, że mało nie spadam z roweru. Nie mam pojęcia jakim cudem nie zatrzymałem się i nie zrobiłem tamtej foty… Krótko potem trafiamy na stację BP. Herbata, hot-dog, ciacho, bułka… i chce się żyć.

Well, I woke up this morning, I got myself a beer

No, może nie do końca, choć, podobnie, jak na MP 2015 mam ochotę na piwko. Zanim jednak je zamówię… nadjeżdża ekipa Transatlantyka. Miejsc zaś w knajpce stacjowej jest tak mało, że po prostu zbieramy się. Cztery dychy do Sandomierza, a za chwilę, jak tylko zjedziemy w krajówki zrobi się przyjemnie. I sennie.

I faktycznie, robi się przyjemnie, sennie i … boląco. Zaczyna mnie boleć prawy achilles. Oj, niedobrze. Przecież jest płasko, przecież jest lekko, a tu ból jest coraz bardziej wymowny i doskwierający. Próbuję go jakoś zagłuszyć energetykami i piciem, ale zupełnie mi nie idzie. Mało tego - ten wagon węglowodanów, który wrzuciłem w siebie na stacji za Cmolasem robi swoje… zaczynam mulić i to bardzo nieprzyjemnie. Jedziemy tak jakiś czas, coraz wolniej, i wolniej, i wol-niej… i… wol-n-i-e-j… w końcu potrząsam głową: mówię - stajemy i siadam na jakimś mostku, na podsandomierskich łąkach, pośrodku niczego. Kratownica mostka jest mokra od rosy, więc nie kładę się, tylko opieram głowę w kasku o barierkę i trwa to może z 4 minuty. Wiecie: nagle opada wam głowa, wzdrygnięcie ramion i… całkowite otrzeźwienie. Mogę jechać, bez problemu. I tak, już bez specjalnych przygód docieramy do Sandomierza. SMS na PK6. Zostało nam 90 km.

I was lying in my bed last night staring at a ceiling full of stars

Na sandomierskim rynku rozbieramy się. Dopiero teraz zdejmuję te idiotyczne opaski odblaskowe, które założyłem na nogi. Po zdjęciu prawej czuję prawdziwą ulgę, jakbym zdjął kawał drutu oplatającego mi nogę. Ja pierdolę! Czemu dopiero teraz?! Prawy achilles boli, właściwie to nie boli, tylko ćmi bólem, i to tak, że po prostu wiem, że jak tylko ruszymy - natychmiast się odezwie. I tak jest. Początek jeszcze jakoś mi idzie, ale zaraz stajemy, bo Paweł wypatrzył sklep, więc trzeba uzupełnić picie. W tym momencie odjeżdża nam Faja, spotkamy go dopiero za Opatowem, na jakimś przystanku. Wleczemy się, za sprawą tego mojego naciągniętego ścięgna słabe 20 km/h. A czasami nawet mniej - jedyny plus jest taki, że mogę rozpodziwiać się do woli, bo krajobraz w dolinie rzeki Opatówki jest jakiś taki kojący. Do czasu, gdy gdzieś w gminie Sadowie wyjeżdża nam z podporządkowanej auto. Pośrodku pola, tak po prostu. Omijam je, a Raps krótko i dobitnie przemawia do kierowcy, co sądzi o takich zagraniach. Chwilę później kierowca Punto pokazuje, że tu to on jednak jest u siebie i jak przystało na samca alfa mijając mnie wali mi w twarz spryskiwaczami. Co pan zrobisz? Nic pan nie zrobisz. Było przepuścić chama z podporządkowanej….

A my dalej wleczemy się. 500 km za nami. Pięćset dziesięć. Jeszcze dziesięć, jeszcze kolejne pięć… i zjeżdżamy do Świętokrzyskiego Parku Narodowego… zaś z naprzeciwka jadą na swoich błyszczących szosach miejscowi szoszoni. Czyściutkie koszulki, pachnące dezodoranty, nakremowane rączęta i wyżelowane fryzury… mkną tak nawet nie patrząc w naszą stronę. W końcu nie ma na co, bo jedziemy słabo, bardzo słabo. Mój achilles dostał strzał z parysowego łuku i dupa blada - szybciej, niż 20 nie daję rady jechać. Ale już blisko, coraz bliżej. Już ślad pokrywa się z wyjazdem. Już mijamy Wilków, już Cie-koty :) i wreszcie ostatnie siedemset metrów. Obiecywałem sobie, że ten odcinek będę podchodził. Że wyłączę strave i pójdę do góry prowadząc rower w pogardzie mając wszelakie koksiarstwo. Na złość babci, czy jakoś tak. Ale… Raps skręcił, ja skręciłem i… nawet nie wiem, jak bez napinki, bez bólu, z przyjemnością wjechałem sobie na tę górę. Ha!

Słyszę oklaski, naprawdę muszę kiepsko wyglądać, bo ktoś bije mi brawo. Średni wręcza mi z uśmiechem medal. Z tej radochy, że przejechałem, że nic sobie nie zrobiłem. Że bez problemu zmieściliśmy się w czasie… zapominamy z Rapsem zrobić sobie pamiątkową fotę. Wypakowuję graty do auta, rowery ładujemy na bagażnik. Jeszcze tylko prysznic i z lubością kładę się na łóżku w pokoju. Biorę komórkę do ręki i … ostatnią rzeczą, którą pamiętam jest to, jak telefon z gracją wysuwa mi się z ręki i opada na łóżko tuż obok głowy…

Hello darkness my old friend, I’ve got to talk with you again… sounds of silence…

Taki jest Maraton Podróżnika. Zawsze w sumie był i mam nadzieję, że jeszcze będzie. Nawet jeśli każdy z nas inaczej rozumie tę ideę…

I fotki na koniec. Niealbumowo...

Maraton Podróżnika 2016 from Eli on Vimeo.



Kategoria ultra