Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 190219 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 509.10km
  • Teren 1.50km
  • Czas 20:17
  • VAVG 25.10km/h
  • VMAX 62.00km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Kalorie 10014kcal
  • Podjazdy 4021m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kaszubska W(y)prawka 2.0

Sobota, 21 kwietnia 2018 · dodano: 23.04.2018 | Komentarze 3

Cóż, kolejny... choć nie, bo WOŚP to jednak nie był ultra (mimo warunków); zatem pierwszy ultramaraton w 2018 roku zrobiony. Kaszubska W(y)prawka 2.0. Czemu taka nazwa? Ano, bo trzy lata temu, gdy zaczynałem swoją przygodę z długimi dystansami, miałem za sobą jedną ponad trzystukilometrową trasę (I Maratonu Podróżnika, edycji 2014... ależ ten czas leci) i przygotowywałem się do tej niezwykle trudnej (dla mnie) trasy po górach, czyli II Maratonu Podróżnika. Pierwszym i głównym etapem sprawdzającym miała być trasa po Kaszubach, nazwana wprawką albo wyprawką (jak kto woli, względem mnie obie nazwy pasowały, jechałem sobie wtedy crossem, z lustrzanką w sakwie i zamierzałem obalić dystans 500 km). Wówczas jednak skończyło się dość szybko, bo mniej więcej po stukilkudziesięciu kilometrach kaszubskie podjazdy uzupełnione moją kiepską kondycją i nieprzyjemnymi warunkami obrodziły skurczami w nodze na tyle silnymi, że zmuszony byłem skrócić ówczesną trasę do dystansu 334 km. Ta "porażka" pokazała mi wtedy, że na MP nie jestem jeszcze gotowy... i miało się to potwierdzić w słynnym locie z Makowskiej. No, ale to już zupełnie inna historia.

Zatem: na Kaszuby musiałem się wybrać choćby dla "policzenia się" z tamtym rejonem. No i z paru innych względów, ale o nich za chwilę.

Wyjechaliśmy w pięciu: Raps, CRL, Oracz, Grzesiek i ja. Raps i CRL, wiadomo, inna liga, Oracz i Grzesiek z motywacją i planami, które właściwie przesądziły o tym starcie. Obaj chcieli zrobić kwalifikację do tegorocznego Bałtyk - Bieszczady Tour. Miał jeszcze z nami jechać Kuba, ale choroba skutecznie pokrzyżowała mu plany. Zatem: w pięciu, prawie w samo południe ruszamy z Kórnika. A że jakoś nikt specjalnie nie przemyślał drogi do Izbicy (gdzie mieściła się baza maratonu), to zawierzyliśmy nawigacji. I jechaliśmy... hm, no cóż, odrobinę za długo. I tak, wliczając zakupy i obiad... zameldowaliśmy się w bazie około 18. Część towarzystwa już była, m.in. Olo rozdający napoje energetyczne (smaczne) i numery startowe wyprodukowane przez Żarłoczną Nornicę (pytałem Ola, czy one psują rower, ale nie odpowiedział, tylko się złowieszczo uśmiechnął). Podpisaliśmy listę startową i oświadczenia i dalej, szykować rowery, bo ekipa już powoli kierowała się w stronę polanki ogniskowej.

Gdy tam zaszedłem, smażenie kiełbasek trwało już na całego. Mniej więcej w tym samym czasie przyjechał Maciek... najpierw zwrócił uwagę zebranych tym, że wjechał autem zupełnie bezgłośnie, po czym zaparkował tak, jakby zamierzał urwać sobie zderzak z przodu auta. Możecie sobie wyobrazić: dwudziestu faceta, gapiących się w jego kierunku, każdy z piwem w ręku... wymiana zdań nie nadaje się do rozpowszechniania ;) Koniec końców jednak Alois niczego nie urwał, ani nie przytarł (chyba) w tym swoim kosmicznym aucie, a po dłuższej chwili pojawił się wśród nas i w takim składzie siedzieliśmy długo do północy. A niektórzy i dłużej...
Pomny na to, że jednak rano trzeba wstać i spać się nie będzie przez całą kolejną noc... polazłem do wyrka i ja. Przyłożyłem głowę do poduszki i trochę się pomęczyłem, zanim zasnąłem.

Rankiem obudził mnie Faja. Znaczy w sumie jego budzik. Gdy zobaczyłem, że to nieludzko wczesna pora (wg mojego planu miałem jeszcze pół godziny leżakowania) postanowiłem jeszcze nie wyłazić spod kołdry. Brak zasięgu w telefonie skutecznie wykluczał surfowanie po internetach, ale oczy raz otwarte nie chciały się jednak zamknąć. Wychynąłem w końcu, wyszedłem na zewnątrz i... od razu dotarło do mnie, że decyzja o schowaniu się pod pierzyną była zdecydowanie słuszna. Ktoś... znowu zepsuł pogodę. W piątkowy wieczór było przyjemnie, ciepło i prawie bezwietrznie, w sobotę nad ranem wiało już jak diabli, było zimno i brakowało tylko deszczu. Albo nawet śniegu... Wszystkie czynności organizacyjne wykonały się w tym zimnie niezwykle szybko, nawet herbata wystygła mi na odcinku 50 metrów, więc gdy Olo ogłosił odprawę... już czekałem w gotowości. Ale Panu Organizatoru też chyba było zimno, bo zwołał nas na 7.30, a po dziesięciu minutach kazał się rozejść i znaleźć sobie zajęcie do ósmej. Nikt nie sarkał jednak, każdy pamiętał zdaje się, że ręka Ola sięga daleko i może Ci popsuć rower nawet na odległość...

Punkt "Ósma" na starcie byli już wszyscy. Gdy padło hasło start.. nie zdążyłem nawet Rapsowi krzyknąć "do rana"... gdy wyjechaliśmy z bazy, i skręciliśmy na asfaltową drogę wiodącą ze wsi do Główczyc... po koksach nie było ani śladu.

My jednak ruszamy spokojnie. Oracz, Grzesiek, Faja, Artur i Robert z TBT Poznań, no i ja. Mamy zamiar przejechać trasę wspólnie, plan jest dość konkretny i trzymanie się go spowoduje, że powinniśmy zameldować się na mecie po około 24h. Przed Główczycami niespodzianka - dochodzimy CRL-a. Krzyśkowi spadła lampka, koksy mu się urwały i ... postanawia dołączyć do nas. Super, mocny i potrafiący jeździć zawodnik zawsze w cenie. Niestety też, już na samym początku do ekipy dokleja się nam kilka dodatkowych osób i to trochę jednak psuje plany. Jedziemy jakoś tak chaotycznie przez 15 km, po czym delikatnie, acz stanowczo zwracam uwagę, że nie ma wożenia się. Jedziemy parami, wychodzimy na zmiany co kilometr i pilnujemy spokojnego tempa 30-32. Trochę to działa, ale nie za bardzo. Kiepsko niektórym idzie zrozumienie, jak robimy zmiany jadąc w parach, inni znowu wychodzą na zmianę i zwalniają do 25... W Lęborku zjeżdżamy na stację, licząc na to, że ktoś pojedzie dalej sam... niestety, cała ekipa staje z nami. Zdejmujemy długie rękawy (choć patrząc na moją opaleniznę dzień później... to był błąd) i wkrótce startujemy. Zaraz na lęborskim podjeździe widzimy grupkę kolarzy... jak nic to Olo, Turysta i Skrzysie.k, wiszą przed nami o jakieś 2 do 5 minut... ostatecznie do kolejnego przystanku na około setnym km nie dochodzimy ich, ale... stają pod sklepem jak i my. Jak ja im wtedy zazdrościłem, że za chwilę zrobią nawrotkę i pojadą jeszcze tylko 200 km do bazy. Ech...

Nasz postój pod sklepem wykorzystuje CRL, który i tak długo wytrzymał tę naszą lajtową jazdę. Rusza dalej, by (czego dowiem się za kolejne 100 km) dogonić Rapsa i dalej jechać z nim. W tym okrojonym składzie startujemy 2 minuty po trzysetkowiczach i dzięki temu zyskujemy szansę na kilka zdjęć, które w miejscu rozchodzenia się tras 300 i 500 km robi nam Skrzysiek. Dalej śmigamy już sami. Stałe góra - dół, góra - dół, naprzemiennie po dobrych i niedobrych asfaltach, z wiatrem to w plecy, to w twarz... na dwusetnym km lądujemy z 15 minutowym zapasem względem planu. Tu jednak postój wydłuża się, bo Mikołaj zaczyna narzekać na ból w kolanie i kombinuje: a to mostek, a to siodło, a to bloki... a to ketonal. Nie jest dobrze.

Widzę to na punkcie obiadowym na 235 km. Restauracja... cóż, gdybym o niej nie wiedział od CRL-a, to bym tam nigdy nie stanął. Tak po prawdzie, to nawet wiedząc o niej, musiałem do Krzycha dzwonić, by potwierdzić miejsce. Ale... warto było. Jedzenie bardzo smaczne, tanie, świeże... choć ciut długo czekaliśmy na podanie. Przynajmniej Oracz mógł odpocząć, nasmarować się specyfikami i poprawić to, co chyba już się nie dało poprawić.

Od tego momentu trasa lekko wypłaszczyła się. Niestety... odwrócił się też wiatr i praktycznie miał nam teraz aż do końca dmuchać w twarz. Dalej próbujemy naszej koślawej jazdy na zmiany, w końcu za którymś razem rezygnuję i zwalniam zamierzając zostawić tę niezdyscyplinowaną grupę. Nic to nie daje, czekają na mnie i do kolejnego punktu jedziemy wspólnie. Na Orlenie w Egiertowie Oracz podejmuje decyzję, że jedzie dalej, więc proponuję uczestnikom wycieczki, by jechali dalej nie oglądając się na nas. Nie chcą tego robić, nawet najmocniejszy w grupie (nie kojarzę ksywy, ale to u mnie normalka, prawda?) jakoś nie potrafi się od nas oderwać. W Egiertowie spotykamy też Aloisa.. aż jestem zaskoczony, bo myślałem, że Maciek jest dużo dalej. Chwilę gadamy, w końcu trzeba ruszać. Jest zimno jak cholera: mam na sobie już wszystkie rzeczy, które zabrałem na maraton, dodatkowo wtykam sobie pomiędzy koszulkę a bluzę duży materiałowy worek, w którym miałem wcześniej rzeczy na noc. Nie pomaga za bardzo. Na ręce (zapomniałem zabrać zimowych!!) zakładam kupione na stacji rękawiczki ogrodowe, a na nie rowerowe żelówki. I dobrze, ręce przestają marznąć. Ruszamy... ale po kilku km orientuję się, że TBT nam znikło. Zostali na stacji i ... potem okaże się, że już do końca pojadą sami. My jedziemy dość asekuracyjnie: Oracz to mówi, że jest ok, to narzeka na kolano... grupa jednak trzyma się razem. W końcu docieramy do Wejherowa... z przyjemnością zaliczam zjazd, na którym wydawało mi się, że trzy lata temu obaj z Rapsem zmordowaliśmy się niemiłosiernie. To wręcz inna epoka. Ciekawe, że Paweł, naparzając do mety spojrzał na tę kłodę drzewa, która dalej tam leży, w połowie podjazdu, a na której zalegaliśmy ledwo zipiąc... Wydawało mi się, bo po analizie trasy wyszło, że jednak wjeżdżaliśmy do Wejherowa inaczej niż poprzednio z niego wyjeżdżaliśmy. Podobne te górki jak dwie krople..

W Wejherowie... tak, dobrze myślicie. Kolejna przerwa. Faja upiera się, że zna do stacji BP drogę "techniczną". No znał. Dlatego mam w opisie maratonu ponad kilometr "terenem". By było ciekawiej... droga techniczna wiedzie wzdłuż torów, i ostatecznie... kończy się nam w czarnej d... no w ciemnym zaułku. bierzemy więc rowery na ramię, przechodzimy 3 metry po torach, wychodzimy z drugiej strony stróżówki, z której, z wysokości łypie na nas dość zaskoczony dróżnik... jest asfalt. Jest stacja. I jest żałosny okrzyk naszego grupowego kamerzysty: "piiiiip...szkoda, że tego nie nagrałem!!!". Rozgrzewamy się herbatą i kawą, każdy coś tam jeszcze wcina i po 20 min ruszamy dalej. Już raczej nie zdążymy zrobić trasy w 24h, zwłaszcza, że Oraczowi znowu odzywa się kolano, a ja, no cóż... zabrałem na maraton rower, w którym zepsułem śrubę do regulacji siodła. Więc gdy na jakiejś dziurze podskakuję i opadam na siodełko, ustawia się mi ono jak rampa startowa na brytyjskich lotniskowcach klasy Invincible. Nie mogę go poprawić i na skutek nie będzie trzeba długo czekać. Ostatnie 130 km przejadę praktycznie na stojąco... Co ja mówiłem o psuciu rowerów na odległość?
Odcinek do Pucka to przejazd malowniczymi ścieżkami Puszczy Darżlubskiej. Tzn. byłyby one malownicze, gdyby nie to, że jedziemy przez puszczę w nocy. Poza światłem lampek rowerowych nic specjalnego zatem nie widać, jedynie tu i ówdzie pojawiają się przycupnięte kształty rzeźb rzucając między drzewa jeszcze bardziej dziwaczne cienie. Ma to oczywiście swój urok, jednak najważniejsza zaleta całej tej trasy to... las. Las zasłaniający nas od wiatru. Gdy z niego wyjeżdżamy... ślad kieruje nam na wschód, do Pucka, a co za tym idzie mkniemy ostro, czując podmuchy wichru na plecach.

Puck to miał być ostatni przystanek, ale... decyduję nie stawać. Jedzenie i picie na ostatnie 100 km mamy, nie ma co marnować czasu. Jak będzie trzeba odpocząć, to się stanie, póki co - jedziemy. I tu też, zaraz za Puckiem ostatecznie rozpada się grupa. Najpierw znika kolega - kamerzysta, na mecie okaże się, że będzie ostatnim, który zmieścił się poniżej 24h. Potem znika Faja. Byłem przekonany, że zjechał na stację, ale on... też nam odjechał. A potem, znikają pojedynczo lub parami kolejni uczestnicy, aż w końcu zostaje tylko KBR. Jeszcze u stóp Żarnowca zjeżdżamy się z kilkoma osobami, ale gdy zaczyna się podjazd, ekipa nam odjeżdża. Powoli, bez ryzyka kontuzji gramolę się na górę (co mnie podkusiło, by jechać na ten maraton z moją kasetą "na Wielkopolskę"?). Szkoda, że muszę robić go na stojąco, bo trochę wypala mi to mięśnie. Siedzieć na tej mojej skoczni się jednak nie da - po zaliczeniu górki zjeżdżam do Gniewina i tam czekam na Oracza i Grześka. Którzy pojawiają się po dłuższej chwili.

Od tego momentu trasa przypomina jazdę na raty. To jedziemy jakoś normalnie (czyt. 23-25 km/h), to zwalniamy do 20. Są odcinki, że wiszę przed chłopakami kilkaset metrów. Na około 50 km przed metą przystajemy na moment, by coś zjeść, a potem jeszcze raz... oszukać mózg, bo w końcu łapię zamulacza i muszę się choć na pięć minut położyć na ławeczce. Odpływam i zrywam się po... 3 minutach - jak zwykle pomogło. Kilometry ubywają, ale nie tak, jakbym tego chciał. Chłopaki jednak dzielnie walczą i tak jedziemy sobie aż do Główczyc. Napisałbym, że nudno, ale... nie napiszę. Zwłaszcza za Pobłociem. Nawierzchnia tamtejszej drogi to koszmar. Wspominałem, że jadę na stojąco od kilkudziesięciu km? Teraz dodatkowo od tych dziur w jezdni zaczynają drętwieć mi dłonie.
Przypominam sobie Hipka, jak klął w trakcie MRDP na kaszubskie trasy i muszę mu to oddać: miał rację! Gdy więc wreszcie docieram do Główczyc, to za miejscowością, tam gdzie z drogi otwiera się ładna panorama na miasteczko (zwłaszcza na neogotycki kościółek Puttkamerów) przystaję, by dać odpocząć rękom, no i czekam na chłopaków, by zrobić im kilka pamiątkowych fotek. Tym samym tracę szansę na dogonienie Aloisa, który - jak się okaże na mecie - dotrze na miejsce 2 minuty przede mną. Zjeżdżamy się i zaraz ruszam do Izbicy, by wjechać na metę przed chłopakami i uwiecznić ich sukces na pamiątkowej fotce.

Czas brutto 24h 50 min. Trochę powyżej zakładanego, ale jak tę ilość przewyższeń - całkiem znośnie. W nocy zmarzłem niemiłosiernie na tej trasie, za dnia w sobotę lekko przypaliłem sobie rączki. Sił nie brakowało ani przez moment, rower spisał się znakomicie, a siodło, cóż... na kolejny maraton zabieram sprawdzone siodełko, na którym jechałem wszystkie ultra od czasu BBT. Po co zmieniać coś, co dotąd działało? Poza tym - lampka nowa - miodzio. Cała noc świecenia na środkowej opcji i półtorej diody jeszcze w zapasie. Powerbank 20kmAh też się sprawdził - 25h ładowania i zostały dwie kreski z czterech, a podładowywałem też główny telefon o 20%.

Dobry maraton. Czy tam wrócę? Raczej nie na trasę 500 km... a dla towarzystwa :)


Kategoria KBR, ultra



Komentarze
Hipek
| 09:49 wtorek, 8 maja 2018 | linkuj No, miodzio! Takie relacje to czyta się z przyjemnością!
elizium
| 06:45 wtorek, 24 kwietnia 2018 | linkuj tak będzie bo mam focha na bikestatsa...
Hipek
| 06:34 wtorek, 24 kwietnia 2018 | linkuj Pustooooooo!
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa eczes
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]