Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

dłuższe przejażdżki

Dystans całkowity:4738.67 km (w terenie 375.84 km; 7.93%)
Czas w ruchu:191:59
Średnia prędkość:24.68 km/h
Maksymalna prędkość:62.50 km/h
Suma podjazdów:19966 m
Suma kalorii:126907 kcal
Liczba aktywności:37
Średnio na aktywność:128.07 km i 5h 11m
Więcej statystyk
  • DST 202.80km
  • Czas 08:25
  • VAVG 24.10km/h
  • VMAX 49.00km/h
  • Temperatura 2.0°C
  • Kalorie 3644kcal
  • Podjazdy 788m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

II Tour de WOŚP

Niedziela, 13 stycznia 2019 · dodano: 14.01.2019 | Komentarze 7

Inaczej, niż w ub. roku - ten Tour de WOŚP zaplanowaliśmy w Wielkopolsce. Wyjazd do Warszawy w 2018 roku był świetnym pomysłem, pogoda postawiła nam wysokie wymagania, ale... nie ona zdecydowała o zmianie koncepcji. Ideą tego "maratonu" (tak, wiem, to żadne ultra, ale nie czepiajmy się) jest co innego - liczy się zebrana kwota na rzecz Orkiestry, przejechana trasa jest tylko wartością dodaną. Zatem... jako się rzekło - nastawiliśmy się (i słusznie, ale o tym na koniec) na innego rodzaju wyjazd. I faktycznie był inny niż rok temu.

W styczniu 2018 roku ruszaliśmy do Warszawy przy temperaturze -10 stopni, mając przed sobą perspektywę jazdy pod wiatr przez cały dystans. Tym razem... było w plusie. I to jedyny pozytyw tego maratonu, bo... mimo, iż o 8.00 rano, gdy startowaliśmy w grupach na II Tour de WOŚP nie padał deszcz, to... lało wcześniej prawie do siódmej. Skutek był oczywisty. Drogi były mokre, pobocza i dziury zalane. No cóż... jechało się na BBT w 2016 roku przez 400 km w deszczu, to da się jechać i dwieście, prawda?

Pierwszą grupę prowadzi KBR, drugą Sanatorium. Z naszej zaraz na początku odjeżdża jedna osoba - to dopuszczalne (sam tak powiedziałem na odprawie) choć TdWOŚP to nie wyścig. Raczej staramy się sobie pomagać, niż ścigać. No ale cóż... Przed Kostrzynem dogania nas grupa sanatoryjna (okazuje się, że jednak dobrze Hipek podzielił osoby i to ja dostałem te wolniejsze)... trochę się stalują, czy nas minąć, ale w końcu mijają i... zwalniają. Jedziemy razem. Wobec problemów z monitoringiem muszę chwilę przystanąć... potem gonię całą ekipę, po drodze zbierając maruderów. Do Czerwonaka dojeżdżamy właściwie scaleni. Jest 60 km, zaczyna się mżawka.

Przejazd przez Poznań to hasanie po ścieżkach. Ślad wytyczyłem tak, by jak najmniej kolidował z jezdniami... jedziemy Wartostradą, potem koło Bramy Poznania zjeżdżamy na bruki pod Katedrą i ... tu łapię panę. Stajemy we  trzech: Hipek obśmiewa mój sposób wymieniania dętki ("teraz wiem, czemu Ty tyle czasu marnujesz na maratonach"), Tomek jest bardziej bezpośredni ("dawaj to" - rzecze stanowczo), więc moja rola ogranicza się do trzymania roweru. W międzyczasie dojeżdża Mapnik (a jednak zgubił się nam gdzieś po drodze) i wreszcie ruszamy pod CK ZAMEK, gdzie reszta ekip spija właśnie kawkę i wcina bułki. Jest prawie 11, 70 km w takiej pogodzie w niespełna 3h, z jedną awarią. Jest nieźle...

Ulica Św. Marcin jest zablokowana przez policję. Dzięki temu start w dalszą drogę jest praktycznie bezproblemowy. Przebijamy się ścieżkami na Podolany... gdzie tym razem Grzesiek łapie snejka. Ustalamy, że zbierze go trupiarka, bo ... zapomniałem napisać - jak tylko ruszyliśmy spod Zamku - zaczęło padać. 

Pada coraz mocniej, na wyjeździe z Suchego (haha) Lasu wręcz leje. Dopiero w tej ulewie przemaka mi (i to tylko na wewnętrznej stronie ramion, we wgłębieniu łokci) nowa kurtka, uszyta specjalnie na imprezy zimowe KBR związane z Powstaniem Wielkopolskim. Bardzo dobry zakup (bo to nie przeciwdeszczówka, tylko zimowa odzież na rower)... no dobra, ale ja nie o tym. W każdym razie do Rokietnicy, gdzie mamy punkt żywnościowy wjeżdżamy w konkretnym deszczu. Kilka osób też znacząco słabnie... niektórzy wybierają skrócenie trasy, inni częściową podwózkę autem.

W sumie... też się chcę wycofać. Jeszcze w graniach Poznania, na wyjeździe Hipek podczas wspólnego podciągania jednego z zawodników do peletonu informuje mnie, że zjechałem klocki zupełnie. Sprawdzam: fakt. Metal trze o obręcz. Cholera. Nikt nie ma zapasu, ja też nie wziąłem, bo klocki były w dobrym stanie, gdy szykowałem rower. Woda, a przede wszystkim piach zrobiły swoje. 
Niestety (kurcze, a pojechałbym sobie ciepłym autkiem do Oazy, mógłbym potowarzyszyć Rapsowi, który właśnie o 12 wsiadł na spininga i ... co się potem okazało, jechał tak na nim przez 6h).... nie pozwalają się mi wycofać. Ostatecznie dzwonię do Rafiego, który ma na aucie rower Kingi z urwanym hakiem (a tak, to była pierwsza awaria tego dnia)... zgadujemy się, że złapią nas gdzieś na trasie. 

Złapali. Jakieś 20 km przed Stęszewem. Akurat we dwóch z Hipkiem ogarniamy wolniej jadących kolegów, próbując ich zbić w większą grupkę... gdy podjeżdża auto z klockami. Byłoby super gdyby pasowały... niestety - nie pasują. Ostatecznie Hipek ścina nożem fragment okładziny, która po dociśnięciu za diabła nie chciała się dobrze ułożyć i tarła o oponę, hamulce działają, więc ruszamy dalej, choć straciliśmy dobre 40 minut. Gdyby nie lało, moglibyśmy jechać z przypiętymi do tyłków kartkami: "koniec wyścigu".

Najpierw doganiamy Kubę ("ja sobie dojadę, jedźcie"), potem Mapnika ("nie, to nie jest dziś mój dzień, jedźcie")... a na Orlenie w Stęszewie kolejną dwójkę. Leje, wieje głównie w twarz... stajemy tylko na siku, choć Hipek potem przyznaje się, że on jednak zjadłby coś więcej niż batonika. Zaraz po starcie praktycznie dochodzimy kolejną dwójkę, z nimi pojedziemy spory kawałek razem. 

Najtrudniejsze warunki to trasa do Śremu. Leje koszmarnie, droga zalana jest wodą, wieje w twarz, a że spod kół wali jak z węża... to trzymam się kilka metrów za prowadzącym (w międzyczasie doszliśmy kolejną dwójkę, a jedna osoba nas opuściła, skracając drogę do Kórnika) i specjalnego zysku z jazdy w grupie nie ma. Przez Śrem przemykamy już po zmroku, te ichnie ścieżki rowerowe to prawdziwa mordęga dla kolarza. Wyjeżdżamy na Zbrudzewo i potem już tylko dziury za Czmońcem i jesteśmy w domu. Znaczy na mecie.

Okazuje się jednak, że najgorsza nawierzchnia na trasie (to już moja gmina, choć droga powiatowa) została WY-MIE-NIO-NA! Równiutki jak stół asfalt, po którym mkniemy powyżej 30 km... bo na tych ostatnich dwudziestu pięciu wreszcie zaczęło wiać nam w plecy. Wjeżdżamy do Bnina i jak przystało na nasze kórnickie imprezy rowerowe - kończymy je lansem po Promenadzie Wisławy Szymborskiej. Jest kilka minut po 18, mijam jej pomnik, stojący przy ławeczce z kotem nieświadomy, że Jej wiersz "Nienawiść" stanie się wkrótce cholernie aktualny tego wieczoru. 

Aha. Ruszaliśmy bez deszczu i gdy przejeżdżamy przez Kórnik - też już nie pada. Ot, przygoda, fantazja... A potem Oaza, medale, długie rozmowy i ... światełko do nieba. 

Wynik akcji to 6,8 zł zebranych pieniędzy. Przy ubiegłorocznych 4 tys. to zdecydowana poprawa. SIEMA!

Fotki: Fanky. Więcej zdjęć (a wkrótce pewnie i filmik) na profilu KBR na FB.




  • DST 44.64km
  • Czas 01:40
  • VAVG 26.78km/h
  • VMAX 46.00km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Kalorie 846kcal
  • Podjazdy 136m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Dojazd.. na "Jakuba"

Sobota, 8 września 2018 · dodano: 09.09.2018 | Komentarze 2

Nadwarciański Szlak św. Jakuba z Lądu do Lubinia miałem jechać po raz drugi. Wyprawa sprzed trzech lat była znakomita, ale to były czasy jeszcze "przed" KBR-em. Wtedy jechaliśmy w pięciu, na miejsce startu dowiozły nas auta... a teraz... teraz miało być inaczej. Klasyczniej, by tak rzec. Rowerem do Poznania, stamtąd do Słupcy pociągiem, a potem szybciutko na kołach do Lądu i hajda na Wołmontowicze. Tzn. na Lubiń. Niestety tak się zabieraliśmy za planowanie i przygotowywanie imprezy, że... okazało się, iż nie bardzo jest gdzie zanocować na trasie (no, ale nie uprzedzajmy faktów). Dodatkowo PKP uznało, że remont linii Poznań - Konin zakończyło, ale nie w weekendy (tzn. ruch pociągów między Poznaniem a Wrześnią jest w każdym weekend wstrzymany). Efekt... zamiast do Poznania na pociąg trzeba było pojechać do Wrześni. Jakieś 20 km dalej, niż zakładał pierwotny plan. Gdy zresztą przedstawiłem go ekipie podniosły się głosy, że można byłoby jechać rowerami na start. Bez wykorzystania PKP. Ostatecznie jednak przeważył zdrowy rozsądek i zrobiliśmy tak, jak zaplanowałem. 

Sama trasa nudna tak, jak nudna może być jazda z sakwami ze średnią powyżej 25. Rano, gdy ruszaliśmy, Norbi stwierdził, że zapomniał kurtki przeciwdeszczowej. Więc "start" przerodził się w falstart, a gdy już ruszyliśmy w końcu, zaczęło padać i jeszcze zrobił się nam lekki niedoczas. Gdy w Środzie Wlkp. zebraliśmy pozostałą część jadącej na Jakuba ekipy, na prowadzenie wyszedł Darek i nie oddał go do samej Wrześni. Na pytanie, czy nie chce zmiany (bo nieźle wiało nam w twarz) odpowiedział, że "nie, bo chciałbym się zmęczyć". No to się zmęczył (chyba), ale bardziej zmęczył Norbiego, który z extrawheelem okazał się mieć tego dnia słabszy dzień. Gdy wjechaliśmy na stację, do pociągu pozostało niecałe 10 minut. A pani w kasie, miła, nie powiem, miaaaaałaaaa czaaaasss...

Trza było się jeszcze dostać na peron, co osakwionymi rowerami nie jest najłatwiejszą czynnością pod słońcem. Ale gdy już się wspięliśmy pod schodach na nasz peron... bana podjechała. W sumie więc... idealny tajming :D

(a potem okazało się, że bilety da się kupić takim sprytnym automacie)




  • DST 100.20km
  • Czas 03:10
  • VAVG 31.64km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Kalorie 2232kcal
  • Podjazdy 385m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powrót

Niedziela, 8 kwietnia 2018 · dodano: 10.04.2018 | Komentarze 1

Na niedzielny powrót umówiłem się z chłopakami z KBR i TBT. Ostatecznie jednak okazało się, że tylko Artur i Robert przyjechali "po mnie"... no, przyjechali do Ponieca. Wyjechałem im naprzeciw, bo wiatr ostro dał im popalić i gdy się spotkaliśmy, akurat odpoczywali pod kościołem. Nie było się co zastanawiać - zbliżała się 11, a oni musieli być w Poznaniu na 14. 

Całe 100 km to właściwie jeden nieustający ciąg na metę. Nie stawaliśmy ani na moment, dopiero w Trzykolnych Młynach, przed Kórnikiem zrobiliśmy przystanek, by machnąć sobie pamiątkową fotę. 90 km ze średnią 32 zrobiło swoje: czasu na powrót było aż nadto. Rozstaliśmy się i do Kórnika ruszyłem sam. Chwilę później minął mnie jakiś szoszon. Jako że nie było ani Rapsa ani Norbisia obok, to nie miał go kto gonić i do domu wróciłem bez spiny. Piękna niedzielna wycieczka. 




  • DST 110.00km
  • Czas 04:20
  • VAVG 25.38km/h
  • VMAX 48.00km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Kalorie 2096kcal
  • Podjazdy 434m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Klasowe spotkanie

Sobota, 7 kwietnia 2018 · dodano: 10.04.2018 | Komentarze 0

Moje koleżanki i koledzy z podstawówki potrafią się zorganizować. W przeciwieństwie do szkoły średniej spotykamy się co pięć lat, a ostatnio to nawet padła propozycja "połowinek". No i owe właśnie wypadły. Na tę sobotę. 

Gdy tylko okazało się, że pogoda dopisze (znaczy, nie będzie lało), zdecydowałem się na jazdę rowerem. Przy okazji umawiając się na spotkanie z kumplem ze... szkoły średniej. Który też nie odmawia roweru. I jak zaplanowaliśmy, takśmy uczynili. Wróciłem z pracy, przebrałem się i hajda na Osieczną. 60 km pod cholerny wiatrrrrr...

Po drodze tradycyjnie otrąbiły mnie auta na drodze na Czempiń, bo jechałem pod zakaz dla rowerów. Ale jak tam jechać, skoro jakiś debil (pamiętacie - samorządy nas nienawidzą?) zrobił 10 metrów od drogi, w lesie, zupełnie niewidoczną ścieżkę... gruntową!! Jak mam tam jechać rowerem szosowym?!! Prowadzić dwa km? Zresztą, dokładnie tak bym zrobił, gdyby zatrzymała mnie policja. Zsiadłbym i prowadził wzdłuż jezdni...

Za Czempiniem w stronę Racotu zbudowano nową ścieżkę rowerową. Ładną, asfaltową, o nawierzchni póki co lepszej niż sama jezdnia. Ale... tradycji w takich przypadkach stało się zadość: po zimie nikt jej nie oczyścił z piachu. Ani z kawałków szkła z rozbitych butelek. Samorządowcy: skoro już wydajecie publiczne pieniądze, to nie wg zasady 3xZ. Zaprojektować, zbudować, zapomnieć....

Gdy więc ścieżki się skończyły odetchnąłem z ulgą. A chwilę później spotkałem się z Darkiem, Wiktorem i Marcinem. Ekipą z Leszna, która mi wyjechała naprzeciw. Miał być jeszcze Skfar, ale coś tam mu ważnego wypadło i nie dojechał. W grupie raźnie ruszyliśmy do Osaki (znaczy do Osiecznej) i zaraz jednak się okazało, że niektórzy dopiero zaczęli sezon (zawsze mówię, że lepiej nie kończyć sezonu, bo potem jest ciężko go zacząć) i trzeba czekać. Koniec końców rozstaliśmy się na stacji w Osiecznej - Marcin pojechał do domu, a my, w mniejszej grupce ruszyliśmy do Pawłowic. Gdzie okazało się, że czeka... Skfar. Wzruszenie level high normalnie: pączki, banany, wyborcza do czytania i Marillion w tle. Bajka.

Pączki przywiezione przez Skfara zadziałały tak, że odcinek do Ponieca, mimo tego wrednego wmordewindu Darek na swoim trekkingu ciął z avg 30 km/h. Dystans znikał, słońce świeciło i wszystko szło pięknie aż do Drzewiec. Tam ktoś wyłączył prąd i ... do Rokosowa, które było ostatnim punktem wspólnej trasy wjechaliśmy już osobno. Pożegnaliśmy się i ja pognałem do Pudliszek, a chłopaki zawrócili w stronę Leszna. Dokręciłem sobie na koniec kawałek przez Krobię i tak jakoś samo wyszło tyle, ile wyszło.




  • DST 106.40km
  • Czas 04:18
  • VAVG 24.74km/h
  • VMAX 41.00km/h
  • Temperatura 0.0°C
  • Kalorie 1626kcal
  • Podjazdy 397m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Setunia na koniec roku

Sobota, 30 grudnia 2017 · dodano: 02.01.2018 | Komentarze 0

Ze Szczepanem. Mieliśmy jechać większą ekipą, ale zero stopni rano wymiotło chętnych. Pojechaliśmy we dwójkę. Było... ślisko, zimno, a w drugiej części paskudnie pod wiatr. Na tyle mnie to wypompowało, że odpuściłem ostatnie 6 km by dokręcić.  




  • DST 109.50km
  • Teren 32.00km
  • Czas 06:14
  • VAVG 17.57km/h
  • VMAX 39.00km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • Kalorie 3131kcal
  • Podjazdy 622m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rajd Forteczny

Niedziela, 12 listopada 2017 · dodano: 02.01.2018 | Komentarze 0

Z KBR-em, z okazji Święta Niepodległości. Opis... kiedyś nadrobię.




  • DST 133.90km
  • Teren 101.00km
  • Czas 06:47
  • VAVG 19.74km/h
  • VMAX 29.00km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Kalorie 4240kcal
  • Podjazdy 1241m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Puszcza Notecka cz. 3

Środa, 18 października 2017 · dodano: 19.10.2017 | Komentarze 0

Opis wkrótce...




  • DST 135.90km
  • Czas 04:40
  • VAVG 29.12km/h
  • VMAX 42.00km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Kalorie 43kcal
  • Podjazdy 548m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Napocząć październik...

Niedziela, 1 października 2017 · dodano: 01.10.2017 | Komentarze 3

... się udało. Wyjątkowo ciepły weekend był.




  • DST 111.20km
  • Teren 69.00km
  • Czas 06:26
  • VAVG 17.28km/h
  • VMAX 39.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 3567kcal
  • Podjazdy 968m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Puszcza Notecka cz. 2

Piątek, 29 września 2017 · dodano: 30.09.2017 | Komentarze 0

Ekipą, tym razem powiększoną do czterech osób jedziemy z samego rana (właściwie to startujemy o przedświcie) do Wronek. Dzisiejsze jazdy oparte będą o szlaki wytyczone przez tamtejsze nadleśnictwo, choć Szczepan i ja zamierzamy dokończyć jeszcze brakujące ślady z poprzedniego wyjazdu. Już po wschodzie słońca Rafi wysadza nas w wiosce za Wronkami… matko jedyna, jak zimno. Uzbrajając rower trzęsę się jak galareta i gdy w końcu przypomnę sobie, że mam dodatkową koszulkę w aucie… konstatuję, że ono właśnie odjeżdża. No cóż, trzeba będzie się rozgrzać szybką jazdą. Ruszamy.

Początek - wspólnie ze Szczepanem. Zielonym szlakiem rowerowym do Krucza (tak w ogóle to tego dnia, gdziekolwiek się nie ruszę, widzę ten zielony szlak rowerowy… coś wydaje się jakimś ponurym żartem), a więc najpierw kilka km asfaltu. Zza drzew przebija się słońce i gdy trafiamy na jego promienie robi się jeszcze w miarę, ale zacienione i lekko zamglone miejsca odstraszają chłodem poranka. Wjeżdżamy do Krucza, na terenowy trakt, którym jeździliśmy tydzień wcześniej. Tu Szczepan skręca na swój szlak i tym sposobem zobaczymy się dopiero wieczorem, na Orlenie we Wronkach. Mijam Hamrzysko, wyjeżdżam kawałek za wieś i odhaczam pierwszą tego dnia trasę jako „zrobioną”.

Poukładałem sobie te trasy tym razem na tyle dobrze, że koniec jednej jest zarazem początkiem drugiej. Wracam do Hamrzyska (co jest trochę bez sensu, gdyż poprzednia trasa kończy się pośrodku lasu, a obecna… tamże się zaczyna), wjeżdżam na gruntówkę i jadę w kierunku wsi Biała. Robię pętlę, która od południa omija miejsce startu trasy… będzie wg mnie tego odcinka brakowało na wyznaczonej mapie śladów… ale… ja tu jestem od jeżdżenia, a nie od myślenia. To jadę. Wioska… we wiosce w lewo i zaczyna się. Dobre 3 kilometry zrytego, piaszczystego traktu, w którym koło czasami zapada się do połowy szprych. Nie ma że boli, limit bikewalkingu wyczerpałem tydzień temu. W połowie szlaku przystanek i zmiana kierunku, bo schodzą się tu dwa szlaki. Jadę więc na miejsce startu trasy nr 3… oczywiście ona też została rozpisana tak, że zaczyna się w czarnej d… znaczy się w lesie. Jakby nie szło zrobić pętli ze wsi Biała do wsi Mężyk i potem kawałek przez las. Ale… nie ja tu jestem od wiadomo czego.

Oba szlaki kończę tam, gdzie zaczyna się moja pierwsza tego dnia, wroniecka trasa. Naprzemiennie jest albo fajnie (szutrowa lub co najmniej ubita droga) albo niefajnie (bo piachy i na dodatek jeszcze pod górkę). Odcinki łatwe przeplatają się z wymagającymi… co dla osób mniej zaawansowanych w jeździe na rowerze może być jednak sporym utrudnieniem. Wjeżdżam do Wronek, mam już 50 km za sobą, jest prawie jedenasta. Czas na kawę, tym bardziej że po drodze akurat mam naszego ulubionego dostawcę cateringu na ultramaratonach. Zatrzymuję rejestrowanie śladów, zjeżdżam, kupuję kawkę, ciacho, batonika i … podrażnię teraz kumpli, którzy dygają gdzieś swoje ślady po puszczy.

Dwadzieścia minut lenistwa szybko się kończy, ruszam dalej. Najpierw asfaltem przez Wronki, potem drogą po płytach betonowych i wreszcie lasem. Zbyt długo było łatwo… końcówka znowu daje mi popalić piachami, ale… żadnego prowadzenia. Nawet jakbym miał lasem jechać.

Na szczęście nie musiałem. Spaliłem tylko te batoniki, com je zeżarł na Orlenie i gdy wyjeżdżam na asfalt z radością odnotowuję możliwość przekąszenia bułki z serem. Dojeżdżam na ostatnią tego dnia trasę „kruczową”… dokończenie prostego traktu z Rzecina przez Klempicz. Większość przejechaliśmy ze Szczepanem tydzień temu. Okazuje się, że to była ta terenowa większość, bo mój szlak po dwóch kilometrach wychodzi na asfalt i taką drogą dojeżdżam do wsi Rzecin. Chwalącej się wszem i wobec, że jest najsłynniejszą w okolicy Wioską Grzybową. Tu też zaczynają się dwa moje kolejne ślady. Tzn. najpierw mam do przejechania krótszą trasę leśną (pieszą) a potem dłuższą, jak się wkrótce okaże - w znacznej części asfaltową. Ruszam na ślad, wjeżdżam w las i faktycznie… wioska zasługuje na swoją nazwę. Prawdziwki i podgrzybki można kosić nie zsiadając z roweru. Gdy dojeżdżam do Mokrzu, takiego małego przysiółka pośrodku lasu, mijam kilkunastu grzybiarzy objuczonych wręcz koszami i torbami pełnymi leśnych skarbów. O tak, zdecydowanie warto tu przyjechać na grzyby…

W Mokrzu jest stacja kolejowa (gdyby ktoś pytał, po co o niej wspominam). Jadę dalej, ku Warcie, gdzie mam się przeprawić na drugą stronę promem w Wartosławiu. Taaaa… nie doczytałem wcześniej, że prom pływa, ale od 14. Mam więc dobrą godzinę czasu. Łażę sobie nad rzeką, robię zdjęcia i zastanawiam się, czy jechać dookoła. Ostatecznie rozsądek (i lenistwo) przeważają, rozkładam się na ciepłym podjeździe z betonowych płyt i zajmuję się nic-nie-robieniem.

Pan Promownik pojawia się punktualnie. Prom co prawda stoi po drugiej stronie, ale szybko ogarnięty operator przeprawia się po mnie i tuż przed przybiciem nakazuje mi się ładować na pokład. Zaraz też ruszamy z powrotem, po chwili zjeżdżam z promu, by drałować szutrową dróżką ku wsi. Ładnie z daleka prezentuje się tamtejszy kościół, robię więc szybkie fotki i jadę dalej, z żalem konstatując sympatycznie i zachęcająco wyglądającą restaurację we wsi. Poprawka: hotel i restaurację w starej szkole. Super to wygląda, aż szkoda, że kwitłem tyle czasu nie po tej stronie co trzeba. Gdyby więc ktoś z was planował jazdę przez ten prom, to lepiej spędzać czas na południowym brzegu Warty, niż na północnym. Za Wartosławiem zjeżdzam na gruntówkę, którą dojadę do końca szlaku, w miejscowości Biezdrowo. Tam chwila przerwy pod kościołem (całkiem ładnym), potem wbijam ślad i jadę do Wronek, zgadując się jednocześnie z Rafim co do obiadu. Po drodze jeszcze zauważam ładny pałacyk… niestety prywatny, więc nie da się go sfocić ani obejrzeć. Trudno. Docieram do Wronek, gdzie wcinamy pysznego, świeżutkiego kebaba. Ogromniasta kanapka trochę mnie przytłacza, ale wtranżalam ją do końca, bo bułki już zjedzone, a do zrobienia jeszcze 3 trasy. Jedziemy wspólnie Rafim na początek szlaków pieszych, które okazują się być… biegowymi. Widziałem ich oznaczenia podczas porannego wjazdu do Wronek (moja pierwsza trasa, pamiętacie?), a teraz mam okazję się niektórymi z nich przejechać. To jedźmy…

Pierwszy szlak, prawie 15 km jest baaardzo wymagający. Sporo piachów, zwłaszcza na stromych podjazdach (kwintesencja to kilka ostrych, takich pod 15 % pagórków, zaczynających się od ostrego zakrętu, oczywiście w całości zapiaszczonego). Jest co robić. Przydałaby się taka trasa u nas, w najbliższej okolicy. Podprowadzam raz… na podjeździe koło wymyka mi się w lewo podbite korzeniem i zanim zdążę się podeprzeć, lecę w piach. No cóż… Poza tymi utrudnieniami jest prawie idealnie. Prawie, bo nawigator oczywiście wytyczył szlak inaczej, niż jego terenowe oznaczenia. Szlak to szlak, jadę wg śladu, ignorując znaki i skutek tego jest oczywisty. Zwalone drzewa tarasują przejazd, droga znika zupełnie i… trzeba zawrócić. Wracam, resetuję zapis śladu i jadę wg oznaczeń na drzewach… objeżdżając feralne miejsce lekkim łukiem. I tak to powinno biec. Dojeżdżam do końca, zmieniam ustawienia nawigacji na kolejną trasę i jazda na szlak. Tym razem idzie bez żadnego problemu.

Ostatni odcinek to dróżka dydaktyczna. Ciut ponad trzy kilometry, więc zostawiłem ją sobie na koniec. Co też tu może być takiego trudnego? Aha, no właśnie. Wbijam na trasę tuż za parkingiem leśnym (helloł, jak już robicie ścieżkę dydaktyczną, to warto postawić też tablicę informacyjną NA WJEŹDZIE, ale nie tylko tabliczki na samym szlaku), jadę kawałek utwardzoną leśną dróżką i… ładuję się centralnie w błocko. Wytyczony ślad biegnie groblą między stawami, a to miejsce jest tak nasączone wodą, iż praktycznie nie daje się jechać. Tzn. daje się, ale… gdy wreszcie dokańczam trasę dzwonię do chłopaków i umawiamy się na Orlenie, bo tam powinna być myjka. I na szczęście jest. Dawno się tak nie schlastałem błotem. Już widzę, jak panie nauczycielki wraz z uczniami maszerują tamtą ścieżką dydaktyczną, podziwiając otaczające ich widoki. Hehehehe…

Na Orlenie zjeżdżam się ze Szczepanem, który dojechał ze swoich kruczańskich szlaków, po chwili zjawia się Rafi i Norbi. Pakujemy rowery i wracamy do domu. Kolejne nadleśnictwo załatwione.

Odrobina zdjęć.

i mapka:





  • DST 118.00km
  • Teren 89.50km
  • Czas 06:28
  • VAVG 18.25km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 3777kcal
  • Podjazdy 1201m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Puszcza Notecka cz. 1

Środa, 20 września 2017 · dodano: 25.09.2017 | Komentarze 0


Jakiś czas temu okazało się, że jest szansa pojeździć po lasach nadnoteckich. I to na zlecenie, za pieniądze. Tak mniej więcej pośrodku, pomiędzy Notecią a Wartą, raczej w terenie niż po asfalcie. Słowem… fajno. Rzut oka na pogodę potwierdził, że środa to będzie idealny czas, zgadaliśmy się ze Szczepanem i … hajda.

Na miejscu, w Piotrowie lądujemy przed dziewiątą. Niestety autostrada A2 na wysokości Poznania jest już za wąska dla ruchu samochodów - praktycznie nie ma dnia, żeby na obwodnicy nie tworzyły się korki. Załapujemy się na takowy również i my. Niby nie za długo, niby się przesuwa… a jednak… czas leci. Gdy więc wypakujemy się z auta pod piotrowską remizą, uzbroimy rowery i w końcu ruszymy na szlak… jest dziewiąta. Trochę późno. Przy następnym wyjeździe trzeba będzie znacznie wcześniej wstać…

Początek trasy każdy z nas, tzn. Szczepan i ja jedziemy osobno. Wytyczono nam (a, bo sprawdzamy drogi rowerowe i piesze na życzenie tamtejszego nadleśnictwa) ślady mniej więcej podobnej długości. Dwadzieścia parę kilometrów, nie licząc dojazdu. W sumie niecałe trzydzieści. Co prawda Szczepana trasa oznaczona jest jako „rowerowa”, a moja jest „piesza”… ale bez przesady, co to niby zmienia? Hehe, naiwniaku… W każdym razie umawiamy się, że kto pierwszy dojedzie, ten zaiwania pod zamek (konkretnie: Goraj - Zamek, k. Czarnkowa), a potem się zobaczy. Umówieni? Umówieni. To w drogę.

Ruszam. Pierwsze dziesięć km idzie jak z płatka. Do Klempicza docieram świetnymi, szutrowymi dróżkami, kawałkiem asfaltu i całkiem przyzwoitą gruntówką. Skręcam w las i zaraz po skręcie mała niespodziewanka. Wytyczona trasa odbija delikatnie w lewo, a zielony szlak, którym jechałem praktycznie cały czas dotąd (porządnie oznaczony na drzewach) minimalnie odchyla się na wschód, czyli w prawo. Oczywiście, jak to zwykle bywa… moja wytyczona trasa ma gorszą nawierzchnię. Co zrobić… ślad to ślad, trzeba jechać. Co czynię po chwili wahania (nie, żeby mnie nie kusiła jazda po „zielonym”). Zaraz na początek wpadam w piachy, potem… przyjemność obcowania z naturą zakłócają wyjące piły drwali, którzy prowadzą wycinkę. Gdy ich wreszcie mijam, to drogi w lesie… jak to w lesie, nagle schodzą się. I mój wytyczony ślad znowu się robi „zielonym szlakiem”. Hm…

Kontempluję jeszcze bezsensowność całej tej, dopiero co zakończonej operacji pt. „rozgałęziony szlak”, gdy fantazja nawigatora objawia się po raz kolejny. Zielony szlak skręca w prawo, a moja trasa… niknie w zaroślach. Właściwie to nie, nie niknie, tylko perfidnie, złowieszczo wręcz kończy się, jakby ją nożem ktoś odciął. I posadził w tym miejscu las. Paskudnie gęsty las. Taką, by tak rzec, puszczę jakby. Miotam się więc po tych zaroślach, szukam możliwie blisko wytyczonej kreski miejsc, przez które mógłbym choćby przepchnąć lub przenieść rower (pamiętacie - to szlak pieszy ponoć)… w końcu zawracam, ruszam szerokiem objazdem pobliskiego wzgórza i położonych u jego stop moczarów… aż w końcu moja droga okazuje się być tą, która biegnie wg widzimisię Wielkiego Kreślarza. Wjeżdżam na wytyczoną linię, przekraczam płynącą pośrodku lasu rzeczkę (którą, patrząc na realny jej kierunek, miałem częściowo się poruszać… kurde, to szlak pieszy, a nie kajakowy, helloł??!!) i … znowu trasa się rozjeżdża. Patrzę na mapę OSM… owszem, widać jakąś ścieżynę po której idzie ślad, ale nie… ja już się na to nie dam nabrać. Jadę „zielonym szlakiem” mając wytyczony odcinek tuż obok i w końcu ponownie, jak to miało miejsce na opisywanym wcześniej odcinku za Klempiczem obie drogi się schodzą. I jak już się zeszły, to razem doprowadzą mnie do Lubasza. Na 17 km. Zostało sześć…

W Lubaszu wcinam drożdżówkę „na bogato” (dokładnie taka nazwa widnieje przy niej w cukierni), po czym wyjeżdżam z „miasta” wg planu. Aha. Wg planu oznacza, że fantazja nawigatora wiedzie mnie najpierw na cmentarz… se myślę - ooookeeeej, co kraj, to obyczaj, a potem via ogródki działkowe („Brama zamykana jest o godzinie 18.00, wstęp tylko dla działkowców”) mam zjechać do jeziora. Serio?! Zawracam do miasta, znajduję skrót ku nadjeziornej ścieżce i puszczam zapis śladu w ten sposób. Nie wiem, co chce nadleśnictwo osiągnąć poprzez taką fantasmagorię, ale zakładam, że nikt ważny na tym cmentarzu nie leży, więc mało kto chciałby tam zaglądać.

Dróżka nad Jeziorem Dużym (nooo, taka mało oryginalna nazwa) jest opracowana przyzwoicie. Miejsca postojowe, porządne tablice informacyjne, niezła nawierzchnia. Jedzie się fajnie, ale po chwili szlak odbija na północ. Znaczy się - wytyczony szlak. I… w tym momencie dzwoni Szczepan, obwieszczając radosne: „dojechałem”. Ok, mówię, jedź pod zamek, ja mam jeszcze sześć kilometrów. Będę za jakieś półgodziny. Aha…

Gdy Szczepan ponownie dzwoni po godzinie, to tak się składa, że… jestem właściwie w tym samym miejscu. Wszystkie odjazdowe drogi znad jeziora sprawdziłem, nie da się nimi jechać. Droga wytyczonego śladu kończy się za skarpą i przegrodzona jest płotem, oddzielającym młodnik od reszty lasu. Objechać się tego nie da, bo z jednej strony płynie strumień, a z drugiej… ciemnieje klasyczny ols, przez który nie prowadzą nawet ścieżki dzikich zwierząt. Całą godzinę tracę na próby znalezienia przejazdu możliwie blisko wytyczonej trasy, ostatecznie poddaję się, odjeżdżam od jeziora zgodnie ze szlakiem i w końcu wyjeżdżam na pole. Milusio zaorane pole, które na szczęście ma dla mnie jedną, dość porządnie utwardzoną drogę. Dobra nasza, jadę nią, aż wyjeżdżam w jakimś przysiółku, gdzie… psy zadbały, bym przyspieszył. Wyjazdu z przysiółka w kierunku śladu nie ma, toteż jadę aż do miejscowości Dębe, skąd zawracam w kierunku Lubasza, by wreszcie ulicą „Na Wiatrak” wjechać na ślad. I tak zaczyna się przygoda dnia. Dotąd… było nudno.

„Na Wiatrak” nazywa się tak nieprzypadkowo. Po prawej, na wzgórzu widać bowiem pięknie odnowiony wiatrak. Jestem z lekka spóźniony (Szczepan - pamiętacie, od godziny już czeka), więc jadę zgodnie z wytyczoną trasą, coraz bardziej zbliżając się do finału. Aha, finału!! Przejeżdżam przez kolejny przysiółek, w którym droga wiedzie pomiędzy domami. Prawie, jakbym komuś przejeżdżał przez posesję. Wszelkiego rodzaju domowe ptactwo, przemykające się między nimi dzieciaki i psy… tak tak, aż nie do wiary. Siedząca na werandzie jednego z domów gospodyni odpowiada na moje wypowiedziane najmilej jak potrafię „dzień dobry”… ale ta odpowiedź z jej strony nie jest ani miła, ani życząca „dobroci”… brzmi, jakby to w ogóle nie był dzień. Dobra - myślę - jedź, więcej cię tu nie będzie. Zjeżdżam w dół, w niewielką kotlinkę (coś mi tu nie gra, ale jeszcze nie wiem co) i … nagle droga się kończy. Na wprost, gdzie mam jechać płynie sobie leniwie mała rzeczka, tak na oko z 1,5 metra szerokości (w końcu mamy ładne, deszczowe lato, prawda?). A mostka ani widu. Jedyne co widać w pobliżu, to leżące na łące opodal krowy. Gapią się na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, żują trawę i mam wrażenie, jakby czekały na przedstawienie „zobacz tego idiotę z rowerem, jak próbuje się przeprawić przez naszą rzeczkę”. Rzucam kilka bardzo nieprzyjemnych słów pod adresem nawigatora, zawracam i … jeszcze próbuję znaleźć objazd. Odchodząca od szlaku (tego wytyczonego) droga kończy się dwukrotnie: najpierw przejazd zagradza mi rozciągnięty w poprzek trasy krowi pastuch, a gdy nie poddaję się i jadę dalej, to w końcu droga znowu kończy się olszynowym bagniskiem. Kurrrr….de!!

Jak niepyszny zawracam więc do wsi, w której przed chwilą pozdrawiałem naburmuszoną panią. Mój wjazd nie pozostaje niezauważonym. Pierwsze rozwrzaskują się gęsi… nic to, myślę, ale w tym samym momencie skądś wypada mały, kudłaty burek. I huzia na józia. Znaczy się na mnie. A to do nogi, a to za kostkę… a to pod koło… jadę tak chwilę, naprawdę już wnerwiony, burek szczeka, skacze i ujada, i gdy jestem już zdesperowany na tyle, że zamierzam kejtra potraktować czule moim butem… zza węgła pobliskiego domostwa wychodzi pies. Czarny pies Baskerwilów. Wychodzi i siada na wprost mnie, centralnie na drodze, którą jadę. Siada. I patrzy. A jego wzrok mówi jedno: no, dalej, nooo, kopnij tego małego…

Wszystko to trwa oczywiście sekundy, ale czuję się jak Vuko Drakkainen, któremu ktoś wyłączył cyfrala. Czas biegnie, oddech, okręcam pedałami, oddech, skręcam kierownicą, oddech, omijam potwora, oddech, głowa psa powoli obraca się śledząc mój ruch, oddech, okręcam pedałami i przejeżdżam obok, oddech, pies zostaje za mną, oddech, ten mały kejter dalej ujada, ale jakby mniej… uciekam spod kostuchy i chyba tylko wydaje mi się, że gospodyni na ganku uśmiecha się złowrogo…

Gdy wyjeżdżam (ponownie) na DW 182 mam już szczerze dość tej trasy. Spoglądam za siebie - nie goni mnie ani ten mały burek, ani jego olbrzymi kolega, ani ponura właścicielka z hacjendy, która - to musiało mi się zdawać - trzymała w ręku siekierę. Brrr… otrząsam się z niemiłego wspomnienia, nadal w myślach powtarzając złą mantrę na rzecz nawigatora i ruszam (ponownie) do wsi Dębe. Zjeżdżam w kierunku szlaku, a potem asfaltem, szutrem, polną drogą docieram do skraju lasu, gdzie czeka na mnie ostatnia niespodzianka. Ostry zjazd do kotlinki, którą dalej biegnie trasa. Zjazd jest dość nietypowy, bo… jadę drogą poprzegradzaną co jakiś czas drewnianymi belkami, zabezpieczającymi środek ścieżki przed osunięciem z powodu opadów. Takie odcinki często spotyka się na pieszych szlakach (helloł, pamiętacie, to szlak pieszy!?) w górach. No, okazuje się, że można taką dróżkę zaliczyć na rowerze w Puszczy Noteckiej. Ostatecznie udaje mi się nie zabić na tym odcinku, zjeżdżam do kotliny, którą docieram już bez większych przeszkód do końca wytyczonego śladu. A potem szybko wjeżdżam (a tak, bo Goraj - Zamek położony jest na niezłej górce) na wzniesienie i wreszcie spotykamy się ze Szczepanem. Półtorej godziny spóźnienia. Zamiast 23 km przejechane i przepchane 42. Ech…

Zamek (w którym mieści się szkoła) prezentuje się całkiem ładnie, szkoda jedynie, że zastawiono dziedziniec autami. Kto się jednak tam wybierze w weekend, powinien być zadowolony. Robię kilka pamiątkowych fot, szybko dojadam bułkę i ruszamy dalej. Jedziemy do Krucza, gdzie mamy wytyczone jeszcze kilka szlaków. Niby nie tak długich, ale… same się nie przejadą. W Kruczu (taka wioska pośrodku niczego, na dobrą sprawę nie byłoby tam nawet gdzie pozostawić auta) mamy do zrobienia trzy ścieżki dydaktyczne i kilka pojedynczych tras, której jakoś próbowałem spiąć do kupy planując wyjazd w domu. Dzielimy się nimi tak, że Szczepan bierze się za najdłuższą, a ja za najkrótszą. Ino, że ja mam do swojej najdalej. Umawiamy się znowu na telefon po „robocie” i wio.

Początek na ścieżkę oznaczoną jako krucz_8_dydakt wiedzie całkiem przyjemną szutrówką. Są nawet drogowskazy w lesie, na skrzyżowaniach… ani chybi jest tu leśniczówka w pobliżu. Gdy w końcu dojeżdżam w miejsce, skąd powinienem zacząć objazd trasy dydaktycznej okazuje się, że wszystkie moje urządzenia straciły zasięg. Mocuję się jakiś czas z nimi, zamykając i uruchamiając nawigację… i jednocześnie powolutku przejeżdżam obok położonego w środku lasu domostwa. Bardziej wystawić się chyba nie można. Dociera to do mnie natychmiast, gdy tylko słyszę pierwsze ujadanie z głębi podwórza. Zza bramy wypadają dwa psy, mniejszy oczywiście robi hałas, ale ten większy… wcale nie marnuje czasu na poszczekiwanie. Wbijam się w pedały i spieprzam stamtąd co sił konstatując, że wzdłuż drogi, którą jadę stoją jakieś tablice. Ha! To ta ścieżka dydaktyczna, alleluja. Psy odpuszczają, a ja mam czas by spojrzeć na nawigację - ha! ruszyła!… i wtedy dociera do mnie, że ruszyła nie w miejscu, gdzie ją uruchomiłem, ale podczas ucieczki przed psami. Bajka. Bo ja muszę domknąć ślad. Będę więc musiał obok tego domostwa przejechać jeszcze… dwa razy. Po raz drugi - zamykając pętlę, a po raz trzeci… wracając do Krucza. Dobrze, że chociaż drogi są w dobrym stanie.

Gdy zbliżam się do końca pętli ekipa burków nadleśnictwa (bo że to jest dom leśników zauważam przy drugiem przejeździe) czuwa. Tym razem gonią mnie skubani znacznie dłużej, niż za pierwszym razem, a potem… widzę w lusterku że ten mniejszy usiadł na środku drogi i filuje. Cudnie. Postanawiam więc jechać znowu dookoła i skorzystać z pierwszej możliwości, by skrócić drogę. Pierwsza możliwość to wjazd na bagna, gdzie moja obecność płoszy przyczajonego kota.. nie wiem, czy spał, czy tak się podniecił perspektywą złapania kaczki, że startuje mi biedak spod koła w ostatniej chwili (też go nie widziałem - nie wiem dlaczego) i pierwsze odbicie łap zalicza w kępie traw, która okazuje się być zanurzona w wodzie. Rozlega się głośny miauk i plusk, z wody wyskakuje dalej coś kotopodobne i mknie przez chaszcze w kierunku leśniczówki. Sorry stary, miej pretensje do burków z podwórka.

Zawracam, dwieście metrów dalej znajduję kolejną drogę, która przeprowadza mnie w bezpiecznej odległości od moich psich fanatyków i tak wracam do wsi. Gdzie okazuje się, że mój towarzysz jeszcze nawet nie wjechał na ten najdłuższy ślad. Wywracam oczami, wybieram jego trasę, a on wskakuje na ostatnią ścieżkę dydaktyczną, której początek wspólnie odnajdujemy i w drogę. Ta trasa okazuje się być pozbawiona jakichkolwiek emocjonujących przeżyć, co przyjmuję z nieskrywaną satysfakcją. Wreszcie ktoś wytyczył ślad, po którym da się jechać „bez przygód”. Wracam do miejsca startu, próbuję dzwonić do kolegi… nic z tego. Żadnego zasięgu. Gdy w końcu jednak udaje nam się skontaktować, Szczepan też jest już „po robocie”. Ustalamy spotkanie, czekam cierpliwie, aż mój towarzysz nadjedzie, bo z miejsca gdzie jestem zaczniemy dwie kolejne i zarazem ostatnie trasy. Robi się już bowiem późne popołudnie, wolimy zatem nie ryzykować nocnego jeżdżenia po nieznanych lasach.

Nadjeżdża, chwilę czasu zajmuje nam ustalenie dalszego planu w końcu ruszamy. Najpierw asfaltówką w kierunku Wronek, a potem przez lasy do Klempicza. Jedzie się przyjemnie, droga jest naprawdę przyzwoita, a wzdłuż niej (pośrodku lasu) co jakiś czas obserwujemy dobrze przygotowane parkingi leśne. Najwyraźniej ktoś poszedł po rozum do głowy i zezwolił na wjazd do lasu autami, zabezpieczając jednocześnie miejsca, gdzie grzybiarze (których jest co niemiara) mogą pozostawić swoje samochody. Docieramy do Klempicza, a że jest jeszcze na tyle wcześniej, to możemy domknąć ten ślad. Rezygnujemy więc z bezpośredniego powrotu do Piotrowa i drałujemy w kierunku Boruszyna. No niestety, jakość dróg gwałtownie się pogarsza, ja na swoich 1,75 calowych oponach jakoś daję rade, ale Szczepan ma węższe koła. Kilka razy więc piachy pokonują go i jak to mawia dywizja leszczyńska „pchalim”…

Ostatecznie domykamy trasę, wracamy do Piotrowa (piękną, wręcz autostradową szutrówką), pakujemy się na rowery i … mamy 60% tras z tego nadleśnictwa zaliczone. Czas planować kolejny wypad, czyli ciąg dalszy nastąpi, o ile pogoda dopisze…

Trasa (prawie cała, bo brak na niej odcinka 9 km, który zapisał się osobno) wyglądała tak:



zdjęcia są tu...