Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 190219 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

dłuższe przejażdżki

Dystans całkowity:4738.67 km (w terenie 375.84 km; 7.93%)
Czas w ruchu:191:59
Średnia prędkość:24.68 km/h
Maksymalna prędkość:62.50 km/h
Suma podjazdów:19966 m
Suma kalorii:126907 kcal
Liczba aktywności:37
Średnio na aktywność:128.07 km i 5h 11m
Więcej statystyk
  • DST 122.90km
  • Czas 04:20
  • VAVG 28.36km/h
  • VMAX 46.00km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Kalorie 2698kcal
  • Podjazdy 486m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Dom - Praca - Dom

Wtorek, 27 czerwca 2017 · dodano: 29.06.2017 | Komentarze 0

Tzn. niedokładnie. Powrót bowiem do Kórnika, a potem wspólna przejażdżka z córką.




  • DST 125.10km
  • Czas 04:03
  • VAVG 30.89km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Kalorie 2806kcal
  • Podjazdy 470m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Setunia z Bractwem...

Niedziela, 25 czerwca 2017 · dodano: 29.06.2017 | Komentarze 1

Niedziela miała być (i ostatecznie była) żeglarska, ale okazało się, że na żagle do Kiekrza jedziemy po południu. Toteż zwlokłem się rankiem z wyrka, zostawiając rodzinkę odsypiającą nocny powrót z wakacji i pojechaliśmy z ekipą KBR-u (plus goście, w sumie 9 osób) zdobyć gminę Czerniejewo na rowerach. Dla mnie Czerniejewo było zdaje się zdobyczą po raz chyba siódmy, ale nie bądźmy drobiazgowi. Przyjemny poranek, doskonała współpraca, więc wróciłem do domu akurat, gdy rodzinka wstała na śniadanie. 




  • DST 175.30km
  • Teren 2.00km
  • Czas 06:20
  • VAVG 27.68km/h
  • VMAX 47.50km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Kalorie 3722kcal
  • Podjazdy 687m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Na kawę do bratowej i brata...

Niedziela, 11 czerwca 2017 · dodano: 13.06.2017 | Komentarze 1

...a przy okazji kilka gmin zaliczonych. Bo jakoś nie było okazji pojechać tam rowerem wcześniej. Dopiewo, Tarnowo Podgórne, Rokietnica, Szamotuły, Ostroróg i Kaźmierz. Przyjemnie, ciepło, aż chciało się jechać. 

Szamotulskie zabytki prezentują się naprawdę rewelacyjnie, w porównaniu z naszym kórnickim zamkiem to nawet wstyd, bo choć oba miasta łączy wspólna historia wielkopolskiego rodu Górków, to pałac w Szamotułach odnowiony wygląda znacznie okazalej, niż ten nasz "wielkopolski Wawel" jak niedawno smęcili u prezydenta nasi dyletanci z PAN.



Powrót jakoś dziwnie zaplanowałem tak, że nagle przed Stęszewem skończyła mi się droga. Tzn. najpierw przeszła w gruntówkę, a potem... sami zobaczcie.


A kawa? Kawa była wypasiasta.




  • DST 323.10km
  • Teren 1.20km
  • Czas 12:20
  • VAVG 26.20km/h
  • VMAX 54.70km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Kalorie 6388kcal
  • Podjazdy 1098m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Czysta Wielkopolska

Niedziela, 30 kwietnia 2017 · dodano: 04.05.2017 | Komentarze 2

Niedzielna trasa wg I KMT. Wietrznie, ale przyjemnie. Edit: po namyśle, opisu nie będzie. Ale jest filmik.

Czysta Wielkopolska from KBR Kórnik on Vimeo.




  • DST 141.60km
  • Teren 6.00km
  • Czas 06:20
  • VAVG 22.36km/h
  • VMAX 43.00km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • Kalorie 2498kcal
  • Podjazdy 455m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Osieczna, tam i z powrotem po... miód.

Niedziela, 12 marca 2017 · dodano: 12.03.2017 | Komentarze 2

Właściwie nie mogliśmy się już doczekać. Końca zimy, początku sezonu itp. przyjemnych rowerowo rzeczy. Prawda, że jeździliśmy sobie (my, czyli KBR) po okolicy jakieś tam trasy, ale jednakowoż to wszystko było za mało / za szybko i zbyt zimno. Gdy więc pojawiła się kolejna zapowiedź ładnej pogody w marcu, plany na wyjazd dalszy od razu nabrały rozpędu. Pojawił się cel (Fanky: "skończył mi się miód i muszę kupić nowy zapas"), pojawiła się trasa (Jędrzej: "może tak do Osiecznej, bez napinki?")... wystarczyło jedynie ogłosić wydarzenie na fejsie (bo uznaliśmy, że zrobimy - skoro ma być bez napinki - z tego publiczny wyjazd) i czekać na odzew. A czekać długo nie trzeba było.

W niedzielny poranek na kórnickim rynku pojawiło się... 14 rowerzystów! W marcu, jak na planowany około 150 km rajd to całkiem przyzwoita liczba. Dwójka kolejnych miała do nas dołączyć na trasie, w Czmońcu. Nieźle. Trzeba było jechać na dwie grupy, by poruszać się po drodze zgodnie z przepisami. Zrobiliśmy pamiątkową fotkę pod ratuszem i w drogę. Póki co z wiatrem do Radzewa i potem, wzdłuż nadwarciańskiej doliny w kierunku Śremu.

Tamteż docieramy praktycznie bez stawania. W starym korycie Warty sporo wody, w nowym, pośrodku miasta stan też dość wysoki. Przekraczamy rzekę i jedziemy w kierunku na Błociszewo. Gdzieś po drodze doganiają nas pędzący szoszoni... chłopaki i dziewczyny na szosach natychmiast do nich doskakują i wiozą się jakąś chwilę, my na crossowych rowerkach grzecznie zostajemy w tyle. Potem szosowcy skręcają na Mosinę, a my w końcu docieramy do Błociszewa, gdzie wita nas piękny drewniany kościółek pw. św. Michała, a zza płotu oznaki wiosny w przypałacowym parku.

Pałac w Błociszewie niestety niedostępny dla zwiedzających (ano, tak się utarło, że oglądamy i fotografujemy te prywatne "domy" trochę z nadmierną nachalnością)... jednak podjeżdżam pod bramę i robię szybką fotę. Szybką, bo groźnie spogląda na mnie kamera monitoringu. To z jednej strony zrozumiałe, a z drugiej trochę szkoda, że taki pięknym majątek Kęszyckich nie pozwala nacieszyć się szerszej publice. Nie ma co zwklekać - ruszamy więc dalej, by wkrótce dotrzeć do kościańskich włości rodziny Chłapowskich w Turwi. To zresztą okolice Parku Krajobrazowego im. gen. Dezyderego Chłapowskiego, bogatego fauną i florą, a dodatkowo mocno wyeksponowanego rowerowo, za sprawą Ziemiańskiego Szlaku Rowerowego oraz Wielkopolskiej Drogi św. Jakuba. Od dłuższego czasu noszę się z planami wyjazdu w te miejsca na dłużej, ciepłą wiosną albo latem, choć... pewnie wtedy spora część leśnych i polnych dróg będzie słabo dostępna (piach!) dla rowerów. Ale to przyszłość, póki co - jesteśmy w miejscowości Turew.
Pałac... to zabytek dość charakterystyczny, bo zrośnięty z kościołem. Byłem tam pierwszy raz późnym latem ubiegłego roku i miałem szczęście nie natknąć się na odprawianą mszę. Dziś niestety nie mamy farta - jest niedziela, trwa nabożeństwo, więc siłą rzeczy możemy pozwolić sobie na bardzo skromne zwiedzanie okolic pałacowych. Robimy krótki postój, fotki, przekąski i ... czas ruszać do Racotu.
Trasa do Racotu to obraz tego, co nazywam hasłem: "samorządy nas nienawidzą". Nas, rowerzystów. Lokalne, zupełnie pozbawione znaczenia (i tak naprawdę ruchu samochodowego, bądźmy realistami) drogi... z fatalnymi ścieżkami rowerowymi (gruntowe, nawet nie z szutru!!) i zakazami jazdy rowerem po jezdni. Jak po tym jeździć szosówką?!! Czemu te zakazy??!! O ile zasadnym byłoby zrobienie ścieżki wzdłuż jakiejś drogi wojewódzkiej lub powiatowej (no, czasami zdarzają się powiatówki ze sporym ruchem) to wzdłuż tej lokalnej, pewnie nawet nie gminnej drogi do Racotu istnienie takiego DDR-u to pomyłka. Rozmoknięta nawierzchnia, pełno śmieci, jakieś kawałki gałęzi... a obok droga, którą nikt prawie nie jeździ. Takich dróg w gminie (i powiecie) kościańskim będzie sporo. Ale, o tym za chwilę.

W Racocie jak zwykle pięknie. Ekipa życzy sobie chwilę odpoczynku, więc stajemy tradycyjnie na fotki, a po nacieszeniu obiektywów pałacowymi zabudowaniami ruszamy w stronę Gryżyny. Oczywiście... wzdłuż trasy towarzyszą nam znowu te marnej jakości DDR-y. Na kilkukilometrowym odcinku mija nas raptem jeden samochód, i... choć to niedziela, to nie sądzę, by w dni powszednie ruch był tu jakoś znacząco większy. Podobno tak krawiec... no dobra, ale po co te zakazy? Warto byłoby przemyśleć koncepcję oznaczania tych marnych tras. Zamiast obowiązkowych dróg rowerowych, może droga dla pieszych z dopuszczonym ruchem rowerowym? Kto będzie chciał, ten pojedzie tą "ścieżką", kto nie - zostanie na szosie.

W Gryżynie przystaję przy "Lodowni", bo ktoś z ekipy nawiedza sklep. Przyglądam się tablicy informacyjnej i okazuje się, że Gryżyna kryje jeszcze jedną tajemnicę: ruiny kościoła z XIII wieku, zbudowanego z kamieni polnych. Wow, tyle razy tu byłem, również na rowerze, a nie wiedziałem o takim zabytku. Ruszam na rekonesans i widzę, że... owszem, ruiny są, ale dobry kilometr od głównych zabudowań, zupełnie w polu. Docieramy tam polną drogą, na szczęście jest dość sucho i nawet te dwie szosy, które z nami jadą dają radę. Odległość od obecnie istniejącej miejscowości pokazuje dość znamiennie, jak bardzo "ruchome" i "umowne" są granice mniejszych miasteczek i wsi. Trudno przecież przypuszczać, by kościół pw. św. Marcina zbudowano "poza wsią". Nie taka była idea stawiania grubych, romańskich i ... oczywiście obronnych murów świątyni. Do dziś zachowała się główna bryła kościoła i jako taka świadczy o historii tych ziem.

Opuszczamy gryżyńskie zabytki trasą na Wojnowice. Aż do Nowego Dębca, wzdłuż Jeziora Wonieskiego towarzyszą nam te paskudne ziemne ścieżki rowerowe. Dojeżdżamy do trasy nr 432 i skręcamy ku Osiecznej. Ruszam jako pierwszy, bo chcę ekipie zrobić pamiątkowe zdjęcia po dotarciu na miejsce. Te małe zmarszczki jedzie się przyjemnie, aż szkoda, że takich nie mamy w okolicy, byłoby gdzie potrenować "podjazdy". Docieram do Osiecznej, pod wiatrakami wita mnie nasza Dywizja Leszczyńska, czyli dwaj członkowie Bractwa z Leszna: Jarek i Skfar. Przybijamy piątki, a chwilę później dociera reszta rowerzystów. Kawka, ciacho, miody, chleby pieczone na zakwasie... słowem, realizujemy cel wycieczki. I ani się orientujemy, jak mija prawie godzina.
Powrót pod paskudny wiatr i tylko we czworo. Tzn. dzielimy grupę na dwie, bo muszę być w domu przed 17. Jedziemy na zmiany, kilometry mijają, a wietrzycho wieje jak porąbane. W Krzywiniu stajemy na Orlenie, potem jeszcze raz w Śremie, a kawiarni Sowy na ciacho. Na miejsce docieramy kilkanaście minut po 16. Reszta dojedzie już po zachodzie słońca. Piękna, przyjemna wycieczka.

Kilka zdjęć.




  • DST 119.50km
  • Czas 04:15
  • VAVG 28.12km/h
  • VMAX 44.30km/h
  • Temperatura 1.0°C
  • Kalorie 2379kcal
  • Podjazdy 436m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ostatnia setunia...

Wtorek, 29 listopada 2016 · dodano: 29.11.2016 | Komentarze 0

...w listopadzie. Jest spora szansa na realizację planu max na ten rok. Miałem dziś machnąć ciut więcej, ale raz, że niestety z rana było dość ślisko, a dwa, że walczymy od kilku dni z przeziębieniem córki... skutek był taki, że wyjechałem przed 10, a do 15 musiałem być z powrotem. Niby - ktoś powie - trzeba było szybciej jechać... kiedy się nie dało, bo ten cholerny wiatrrrrr wiał w twarz jak nawiedzony. 

No i generalnie to już trochę zimno...




  • DST 152.30km
  • Teren 38.00km
  • Czas 07:22
  • VAVG 20.67km/h
  • VMAX 39.00km/h
  • Temperatura 2.0°C
  • Kalorie 4166kcal
  • Podjazdy 876m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Jesienna Dolina Baryczy

Piątek, 11 listopada 2016 · dodano: 12.11.2016 | Komentarze 2

Z KBR-em. Bez napinki. Opis, fotki, filmiki... edit: dobra, naskrobało się, choć będzie długo, ostrzegam. Zatem... było to tak

11 listopada to w Poznaniu jakby podwójne święto. Że Niepodległej, to wiadomo, ale przy okazji Poznaniaki muszą przecież znaleźć jeszcze pretekst do zrobienia biznesu. Więc obchodzą imieniny ulicy (można wywracać oczami), sprzedają i zażerają się od razu rogalami z makiem (można wywracać oczami ponownie albo ślinić się - wg preferencji i uznania). Tymi rogalami zażera się "poznań & okolice" zresztą tak z tydzień "przed", więc 11-stego wszyscy już mają dość i tylko myślą, jakby się tych zbędnych kalorii pozbyć. 

W sukurs przychodzi wspominane Święto Niepodległości. A ściślej - niepodległościowy bieg na 10 km. Ano, jest taka moda w społeczeństwie: biegać by móc żreć więcej ciastków. Więc podobno w Poznaniu na taki bieg antyrogalowy zapisało się 8 tysięcy człowieków. Trochę tłoczno, ale... do centrów handlowych też ludzie nie chodzą dla pobycia w samotności. 

Jako że bieganie jest dla ludzi bez bród, ja na ów bieg nie zamierzałem się zapisywać. Zamiast tego naszła nas myśl, by z Bractwem spalić te kalorie w rajdzie rowerowym. Dość szybko ustaliliśmy gdzie - Dolina Baryczy wielokrotnie przewijała się w tym roku w naszych planach, a że ciągle coś w nich zmienialiśmy, to wyjazd stale się odwlekał. Do czasu. 11 listopada miał być TYM dniem, gdy wreszcie tam pojedziemy. 

Kilka dni przed nadchodzącym weekendem (bo 11-sty wypadał w piątek, niejako automatycznie wydłużając weekend) oczywiście zrobiło się zimno (no wiem, że listopad), deszczowo (taaaak, wiem, listopad) i nawet mroźnie (tak, tak, wiadomo, list-opad)... a szklanka na drogach Wielkopolski we czwartek wręcz nie nastrajała pozytywnie. Już prawie byłem przekonany, że z wyjazdu nici, ale na szczęście w piątek rano poza chmurami na niebie i lekko zalegającym na poboczu śniegu nie było żadnych plusów ujemnych listopadowej wycieczki. Spakowałem małą sakwę z ciuchami (gdyby jednak zamierzało nas zmoczyć śniegiem lub deszczem), wypakowałem lustrzankę (bo stalowoszare niebo wykluczało jakieś szersze jej zastosowanie) i hajda na dworzec PKP. Z ekipą spotkaliśmy się na miejscu zbiórki, potem szybko na stację, a tam... mały zonk, bo jeden tor, z którego mieliśmy jechać wyraźnie nosił ślady braku używania. Znaczy się - remont, czyli czytaj... bana będzie miała opóźnienie. No i miała. Pięknie. Kurde. Pięknie. 

Czas w pociągu mijał szybko, kilometry też, za oknem zrobiło się jasno i ... gdzieś tak na wysokości Jarocina zdało nam się, że ZBYT jasno. Bo poza tym, że wstało słońce, to okazało się, że świat został wręcz wzorcowo przysypany śniegiem. Oj... pomyślałem - lekko nie będzie. Na szczęście im bliżej stacji docelowej - Ostrowa Wlkp. - tym tego śniegu mniej i gdy wreszcie wysiedliśmy, okazało się być (tego śniegu) tyle, co kot napłakał. I dobrze, nikt z nas z tego powodu nie rozpaczał.

Uruchamiamy nawigacje, dżipiesy, smartfony i inne pierdoły, po czym ruszamy na trasę do Antonina. Do pałacu Radziwiłłów, gdzie ma być - planowo - przystanek kawowy. Droga mija szybko, tradycyjnie lekce-sobie-ważymy jakieś fatalne DDR-y, na które drogowcy wyrzucają nas z pustych szerokich, lokalnych ulic... potem zjeżdżamy w las, na łąki, pola, błota... i tak sobie jedziemy. Gdzieś pośrodku niczego stoi w lesie mały kościółek, podjeżdżamy by obejrzeć, ale jakoś nie zachwyca, więc zawracamy... i pech chce, że to jest akurat to miejsce, gdzie nasza trasa się tego dnia krzyżuje. A panowie nawigatorzy, jak na prawdziwych facetów przystało gardzą logicznym myśleniem. Skutek: poputalim drogi. Byłoby fajnie, gdybyśmy się tak od razu zorientowali. Ale nie - orientujemy się w błędzie dopiero, gdy docieramy do tablicy Odolanów. Nosz.... i to by było tyle z odwiedzenia Antonina. I z przerwy kawowej. Miasteczko wita nas pomnikiem... Św. Marcina... ale to nie Poznań, więc na rogale i kawę liczyć nie ma co.

Właśnie! Ktoś powiedział kawa? Ano powiedział. Skutek - będąc juz prawie na wyjeździe z Odolanowa wracamy, przebijamy się przez miasto tylko po to, by zajechać na Orlen i spełnić oczekiwania rowerzystów spragnionych używek.

Nadrabiamy zatem "stracony" pomyłką trasy dystans i wyjeżdżamy z Odolanowa wjeżdżając wkrótce w Dolinę Baryczy. Robi się urokliwie, choć zdaję sobie sprawę, że co-po-niektórzy kręcą nosem na takie przestrzenie, które nie są górami. Jedzie nam się jednak dobrze, wiatr - nawet jak przeszkadza - to zbyt silny nie jest... i tak docieramy do Nowego Zamku. To taka wioska pośrodku stawów okalających Milicz od wschodu - o tyle ważna, że tam wjeżdża się na prowadzący groblami szlak rowerowy. Super widoki, pozostaje jedynie żałować, że większość ptactwa już odleciała (lub właśnie odlatuje). W ciepłych miesiącach ten teren dopiero musi robić wrażenie. 

Od Rudy Milickiej do... Sułowa pojedziemy sobie trasą dawnej kolejki wąskotorowej. Znakomicie przygotowana trasa, akuratna dla rodzin z dziećmi. Płasko, ścieżka albo szutrowa, albo asfaltowa, do tego sporo miejsc, gdzie można odpocząć (np. w samej Rudzie Milickiej - punkt biwakowy ze stojakami dla rowerów, a zaraz obok plac zabaw dla dzieci)... zupełnie nie dziwię się, że Dolina Baryczy jest tak popularna. Co prawda w listopadzie rowerzystów praktycznie tu już nie ma, ale spacerowiczów i owszem, trochę mijamy.

Zatem... ścieżką docieramy do Milicza. Tam wizyta pod ruinami zamku książąt oleśnickich z XIV wieku...  

... a zaraz potem pod pięknie odnowionym Pałacem Maltzanów. Fotografujemy co trzeba i zjeżdżamy na Orlen, by wypić ciepłą herbatę, czy co tam kto woli. Jest 12.30, sporo czasu w zapasie, a do przejechania pozostaje nam 34 km. Planujemy zdążyć na pociąg o 15.19 ze Żmigrodu.

Ruszamy więc do wspomnianego wyżej Sułowa - znowu odcinkiem trasy poprowadzonym po linii dawnej kolejki wąskotorowej. To jest chyba najszybszy odcinek rajdu - jedzie się wybornie, kilometry ubywają, czas powoli też. Wjeżdżamy do Sułowa, gdzie mieliśmy ochotę na wizytę w cukierni (pamiętam ją z kilku moich poprzednich wyjazdów)... niestety okazuje się, że święto, to święto. Zamknięte. No do w drogę, teraz już ostatni przystanek, to Żmigród. Zjeżdżamy z asfaltu na offroad, i od razi robi się dość błotniście.

Spada prędkość... ale jeszcze mamy spory zapas, by zdążyć na pociąg. Do czasu, aż gdzieś na wysokości Jazu Niezgody okazuje się, że droga... znika nam w Baryczy. Hjuston, mamy problem!! Ostatecznie, jadąc po śladzie szlaku rowerowego R9 dojeżdżamy do Tamy Göringa, którą przekraczamy Barycz, a potem wzdłuż fragmentów tzw. Drogi Göringa jedziemy przez lasy w stronę Rudy Żmigrodzkiej. Stąd na stację jest jakieś 5 km, cudem, ale powinniśmy zdążyć. Niestety... cud się nie wydarza. Trasa z Rudy Żmigrodzkiej do Żmigrodu prowadzi wałami wzdłuż Baryczy. A wały te... cóż... zostały w ostatnich dniach zmasakrowane przez dziki.

Nie da się po tym jechać, więc poddajemy się i zawracamy. Trzeba będzie nadłożyć trasy przez Jamnik i Osiek, i tak, zamiast 5 km wyjdzie prawie 15. Nie ma szans, byśmy zdążyli, więc spokojnie, acz szybko docieramy w końcu do Żmigrodu. Tu najpierw wizyta na myjni, bo dawno nie strzaskałem tak roweru, a potem, skoro jest czas - to jemy pizzę w jakimś fatalnym lokalu. Jedziemy potem na dworzec, pakujemy się do IC tarasując zupełnie jeden z wagonów i przejście do Warsu, po czym wracamy do Poznania. Ze stolicy Wielkopolski zamierzamy wrócić pociągiem, niestety cholerne PKP po raz kolejny dziś staje nam okoniem. Nasz Intercity oczywiście - NIE MOŻE dojechać planowo, a na przesiadkę, zamiast 15 minut mamy... 2! No i na dodatek znajdź tu człowieku peron 4a!! Gdy po idiotycznie wyglądającej dla kogoś z zewnątrz gonitwie po peronach docieramy wreszcie na ten 4a, po naszym pociągu nie ma już śladu. Ruszamy więc rowerami do domu, gdzie lądujemy wreszcie po godzinie jazdy.

Generalnie: było świetnie. Dwa spóźnienia pociągów, dwie ucieczki pociągów, dwa poputania drogi. Jedna wywrotka Marka (który przejął na siebie złe doświadczenia Kuby). Trzeba się tam wybrać latem i ... po prostu wrócić do domu na kołach :)




  • DST 315.80km
  • Czas 10:52
  • VAVG 29.06km/h
  • VMAX 54.70km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Kalorie 6418kcal
  • Podjazdy 709m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

II KMT

Sobota, 6 sierpnia 2016 · dodano: 08.08.2016 | Komentarze 1

Było tak, więc nie ma co pisać :P




  • DST 224.80km
  • Czas 08:56
  • VAVG 25.16km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Kalorie 4375kcal
  • Podjazdy 860m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Jakby klęska*

Sobota, 16 kwietnia 2016 · dodano: 17.04.2016 | Komentarze 7

W końcu udało mi się wybrać na dłuższą trasę. Po ciągłych docinkach z różnych stron (odkąd pomyślałem sobie, że przejedziemy się naszą trasą ubiegłorocznego KMT minęło już kilka miesięcy) w końcu trzeba było ruszyć tyłek gdzieś dalej. Starszapani zaproponowała tę krótszą trasę KMT z ub. roku. Czemu nie... trochę się zgadywaliśmy, bo kilku chętnych było, kilku się wymiksowało w ostatniej chwili, pogoda bywała różna. W końcu padło: 16 kwietnia. Ta sobota. I pojechaliśmy.

Start z rynku, więc najpierw pamiątkowa fota i pierwsze 25 km do Mosiny mało ruchliwymi asfaltami, które znam z cotygodniowych kółek. Na prowadzeniu zwykle mój sąsiad Darek, z którym kręcimy sobie od czasu do czasu koksowe kilometry. Pierwszy postój w Będlewie, gdzie jako pierwszy zostawia nas właśnie sąsiad, dla którego tempo jest jednak za wolne. Ciekawe skąd wiedział, skoro jeździ bez licznika? ;) Mijamy go potem jeszcze w trasie, gdy wraca z Granowa. 

Z Będlewa... zanim wyruszymy, sprawdzam informacje. Jelona i Czerkaw jadą do Kościana, mamy się spotkać na trasie. Jelona już załapała kapcia, ale do tego momentu nie traktujemy faktu jakoś złowieszczo. Dopóki przypadkiem nie łamię mocowania od podsiodłówki! Kurr... zsiadłem jak taki baran i pozamiatane. Na szczęście Starszapani ma miejsce w sakwie, więc opróżniam podsiodłówkę ze wszystkiego i wrzucam na plecy, a pusty kuferek ląduje w sakwie Starszej jako pudełko na placek. Druga awaria - to już zaczyna pachnieć czarami kogoś złośliwego. No nic, to, najwyżej rozjedziemy mu potem czarnego kota. Póki co - jedziemy dalej.

Wiatr w plecy, średnia jakby tego nie pokazuje. Za Granowem dzwoni Jelona - pociąg Czerkawa ma spóźnienie... chwilę się dogadujemy, w końcu ustalam, że poczekamy na nich w Grodzisku Wlkp. Dojeżdżamy tam po 10... dobry czas (przynajmniej tak mi się wydaje). Żegnamy się też w tym miejscu z Grzegorzem, który na więcej czasu nie ma. Odtąd pojedzie z nami już tylko jedna "poziomka". Czas na kawkę w... "Motelu XXI wieku" (cóż za nazwa!) i oczekiwanie na resztę ekipy... w końcu są. Jelona, Czerkaw i Obis. Zwłaszcza Obis, z dwiema torbami naramiennymi przewieszonymi na krzyż wygląda "ciekawie". Bardzo ciekawie, jak na kogoś, kto zamierza jechać 300 km :) No nic. Dopompowujemy powietrza Jelonie, i już mamy ruszać, gdy okazuje się, że jeszcze znajomy Starszej, Jurek, też do nas jedzie. Drużyna straciła jednego, powiększyła się o czworo, pogoda dopisuje, nastroje też... jedziemy. 

Klucząc gminami dojeżdżamy do Wąsowa, pod pałac wyznawcy Hakaty. Budowla taka sobie, neogotyk szału nie czyni, od raz widać nuworyszyzm von Hardtów. Gdy bowiem ogląda się pałace polskiej szlachty z tamtego okresu, jest w nich jakaś taka architektoniczna lekkość i swoboda, a zarazem piękno. A Wąsowo, cóż, brzydkie nie jest, ale... No dobra, może jestem uprzedzony do niemieckich Niemców ;)

W każdym razie - do Wąsowa dojeżdżamy bardzo fajną, asfaltową ścieżką rowerową. Ciągnie się ona wzdłuż lokalnej drogi, więc jakby ciśnie się od razu pytanie o jej sens... ano jest takowy, widzimy i czujemy go w kościach. Biegnąca obok asfaltowa droga jest paskudna. Dziurawa, połatana i bardzo złej jakości. A DDR? Miodzio. Dobra, dość o Wąsowie. Zwłaszcza, że właśnie tam pierwszy raz kapie na mnie z nieba. Oj...

Ruszamy i po kilku km znowu stajemy - pada już całkiem mocno i trzeba się ubrać. Do Lwówka wjeżdżamy w padającym deszczu, a na DK92 w kierunku Pniew mkniemy w regularnej ulewie, bryzgani naprzemian przez deszcz z nieba i fontanny spod kół tirów. Masakra. W Pniewach stajemy na BP i naradzamy się, co dalej. Część ekipy otwarcie deklaruje skrócenie trasy, część jakby się zastanawia. W odpowiedzi deszcz znowu zaczyna gnoić, a na horyzoncie, nad Sierakowem, dokąd mamy jechać widać kolejną, czarną i zalegającą aż do ziemi chmurę. Nie zamierza przestać zatem. Decydujemy się zatem pożegnać i skracamy trasy. Starsza ze znajomym jedzie do siebie, my z Witkiem (na poziomce) oraz Jeloną i Czerkawem jedziemy przez Pniewy do Maka, zjeść coś i ... się zobaczy. 

W Maku okazuje się, że prognozy deszczowe są do co najmniej 17. Trzy godziny czekania. Nie uśmiecha się to nam. Wokół ciężkie chmury, to leje, to tylko pada. Jemy i w końcu decyzja - wracamy przez Buk i Stęszew. Drogę znam, więc ruszamy od razu ostro, mimo wiatru w twarz. Po kilku km muszę zatrzymać się i zdjąć worki z butów, które niebezpiecznie zaczynają się ocierać o napęd... odtąd jadę już bez nich i to, co przed chwilą jeszcze jakoś było tylko mokre, teraz pływa w wodzie po całości. Tniemy jednak ostro, chyba chwilami za ostro, ale dzięki temu do Buku udaje nam się dojechać w miarę szybko i sprawnie. Tam na Orlenie rozstajemy się z Jeloną i Czerkawem, oni jadą prosto do Poznania, a my z Witkiem na Stęszew. Najpierw jednak wzdłuż obwodnicy Buku wjeżdżamy na idącą tam ścieżkę - im. mściwego samorządowca - rowerową. Klasyka: oczywiście pozbruk, oczywiście źle ułożony, oczywiście z dziurami, koszmarnymi zjazdami... masakra. Mówię wam, samorządy rowerzystów nienawidzą!
W końcu docieramy do Stęszewa. Krótki postój przy sklepie i czas na ostatni odcinek. Mosina i via Radzewice, Bnin wracamy do Kórnika. Nad którym - jak w chwili wyjazdu pojawia się w końcu błękitne niebo...

Wszystkim dziękuję. Mimo pogodowej masakry było świetnie. Szczególne podziękowania dla chłopaków z Bractwa, którzy już już chcieli po nas jechać z ratunkiem ;)

*tytuł narodził się z wirtualnej rozmowy ze znajomym w trakcie wyjazdu. Na hasło, że leje i chyba skrócimy trasę, padła odpowiedź, żebym ciągnął sam, to mnie ominą szyderstwa. Oczywiście miał rację ;) i ma za to piwo :D




  • DST 105.40km
  • Teren 1.00km
  • Czas 03:55
  • VAVG 26.91km/h
  • VMAX 56.20km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 2554kcal
  • Podjazdy 885m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

8 gmin na Płaskowyżu...

Środa, 13 kwietnia 2016 · dodano: 14.04.2016 | Komentarze 0

Wszystko wg planu. Skoro tylko parę dni temu urodziła się sposobność pojeżdżenia w opolskim, to zaraz zaplanowałem sobie wolne popołudnia. Na pierwszy strzał poszły okolice Głubczyc. Wystartowałem przed 17, spod bardzo ładnie prezentującego się głubczyckiego ratusza...

Na początek trochę kluczenia, obowiązkowe delikatne podjazdy, nawet kilometr drogi polnej, ale na szczęście tak ubitej, że dało się na niej jechać szosą. Te Vittoria Rubino jednak są o niebo lepsze o Schwalbe Lugano, na których do niedawna jeździłem. W każdym razie - za Głubczycami sporo pofalowanego terenu, a na horyzoncie majaczące Góry Opawskie. 

Na szczęście dla mnie jednak sam płaskowyż, na który wiodła trasa, choć z licznymi podjazdami i zjazdami, do gór zaliczyć się nie dał. Mogłem więc sobie pozwolić na jazdę bez ciśnięcia - choć nie ukrywam, że na kilku pagórkach zmęczyłem się odpowiednio. Nastawiony jednak bardziej na zwiedzanie i kontemplowanie okolicy co rusz, dopóki było słońce, stawałem na zdjęcia. Jak w Włodzieninie, dokąd świetnie zjeżdżało się długą, krętą drogą wiejską, a na koniec był ładny podjazd. Podjazd, którego nie wykorzystałem do statystyk stravy, bo raz, że nie wiedziałem, że to odcinek mierzalny, a dwa, że na uboczu, za wsią stoją świetnie położone ruiny kościoła św. Mikołaja.

Muszę tam wrócić, bo w środku zachowały się tablice nagrobne z napisami w języku starosłowiańskim (!). Na wejściu do kościoła widoczne są dwie brodate rzeźby rycerzy (chyba, choć może to uzbrojeni święci?). Zdecydowanie trzeba tam wrócić.

Ruszyłem dalej, by zaraz stawać, bo Włodzienin ma jeszcze jedno ciekawe miejsce - stworzony co prawda sztucznie, ale bardzo ładnie prezentujący się park historyczny.

Te bunkry tu przywieziono, ale i tak to fajnie wygląda. Potem trasa biegła drogami lokalnymi i wojewódzkimi, ale ruch raczej niewielki (poza kawałkiem do Raciborza, gdzie marne pobocze zmuszało do jazdy na granicy bezpieczeństwa). Co chwile droga wiodła w górę i w dół... (nie wiem, czym tu się podniecać Wąski, droga jest droga :P ). Ale niech będzie, że widoki fajne...

Na koniec jeszcze kilka przyjemnych serpentyn, w zachodzącym słońcu jechało się je niezwykle. W dolinkach i jarach, którymi wiodły te asfaltowe dróżki (szerokie na 1,5 auta, albo nawet węższe) od raz robiło się zimno - dobrze, że nie uległem podszeptom złego mzimu i nie pojechałem na krótki rękawek.

Do Głubczyc dotarłem po zmroku, i dobrze, bo ten ich ratusz prezentuje się naprawdę świetnie. Dobry wyjazd, osiem gmin zaliczonych.