Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

wyprawy > 100km

Dystans całkowity:4138.62 km (w terenie 621.25 km; 15.01%)
Czas w ruchu:202:25
Średnia prędkość:20.45 km/h
Maksymalna prędkość:74.50 km/h
Suma podjazdów:21877 m
Suma kalorii:125573 kcal
Liczba aktywności:28
Średnio na aktywność:147.81 km i 7h 13m
Więcej statystyk
  • DST 135.90km
  • Czas 04:40
  • VAVG 29.12km/h
  • VMAX 42.00km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Kalorie 43kcal
  • Podjazdy 548m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Napocząć październik...

Niedziela, 1 października 2017 · dodano: 01.10.2017 | Komentarze 3

... się udało. Wyjątkowo ciepły weekend był.




  • DST 118.00km
  • Teren 89.50km
  • Czas 06:28
  • VAVG 18.25km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 3777kcal
  • Podjazdy 1201m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Puszcza Notecka cz. 1

Środa, 20 września 2017 · dodano: 25.09.2017 | Komentarze 0


Jakiś czas temu okazało się, że jest szansa pojeździć po lasach nadnoteckich. I to na zlecenie, za pieniądze. Tak mniej więcej pośrodku, pomiędzy Notecią a Wartą, raczej w terenie niż po asfalcie. Słowem… fajno. Rzut oka na pogodę potwierdził, że środa to będzie idealny czas, zgadaliśmy się ze Szczepanem i … hajda.

Na miejscu, w Piotrowie lądujemy przed dziewiątą. Niestety autostrada A2 na wysokości Poznania jest już za wąska dla ruchu samochodów - praktycznie nie ma dnia, żeby na obwodnicy nie tworzyły się korki. Załapujemy się na takowy również i my. Niby nie za długo, niby się przesuwa… a jednak… czas leci. Gdy więc wypakujemy się z auta pod piotrowską remizą, uzbroimy rowery i w końcu ruszymy na szlak… jest dziewiąta. Trochę późno. Przy następnym wyjeździe trzeba będzie znacznie wcześniej wstać…

Początek trasy każdy z nas, tzn. Szczepan i ja jedziemy osobno. Wytyczono nam (a, bo sprawdzamy drogi rowerowe i piesze na życzenie tamtejszego nadleśnictwa) ślady mniej więcej podobnej długości. Dwadzieścia parę kilometrów, nie licząc dojazdu. W sumie niecałe trzydzieści. Co prawda Szczepana trasa oznaczona jest jako „rowerowa”, a moja jest „piesza”… ale bez przesady, co to niby zmienia? Hehe, naiwniaku… W każdym razie umawiamy się, że kto pierwszy dojedzie, ten zaiwania pod zamek (konkretnie: Goraj - Zamek, k. Czarnkowa), a potem się zobaczy. Umówieni? Umówieni. To w drogę.

Ruszam. Pierwsze dziesięć km idzie jak z płatka. Do Klempicza docieram świetnymi, szutrowymi dróżkami, kawałkiem asfaltu i całkiem przyzwoitą gruntówką. Skręcam w las i zaraz po skręcie mała niespodziewanka. Wytyczona trasa odbija delikatnie w lewo, a zielony szlak, którym jechałem praktycznie cały czas dotąd (porządnie oznaczony na drzewach) minimalnie odchyla się na wschód, czyli w prawo. Oczywiście, jak to zwykle bywa… moja wytyczona trasa ma gorszą nawierzchnię. Co zrobić… ślad to ślad, trzeba jechać. Co czynię po chwili wahania (nie, żeby mnie nie kusiła jazda po „zielonym”). Zaraz na początek wpadam w piachy, potem… przyjemność obcowania z naturą zakłócają wyjące piły drwali, którzy prowadzą wycinkę. Gdy ich wreszcie mijam, to drogi w lesie… jak to w lesie, nagle schodzą się. I mój wytyczony ślad znowu się robi „zielonym szlakiem”. Hm…

Kontempluję jeszcze bezsensowność całej tej, dopiero co zakończonej operacji pt. „rozgałęziony szlak”, gdy fantazja nawigatora objawia się po raz kolejny. Zielony szlak skręca w prawo, a moja trasa… niknie w zaroślach. Właściwie to nie, nie niknie, tylko perfidnie, złowieszczo wręcz kończy się, jakby ją nożem ktoś odciął. I posadził w tym miejscu las. Paskudnie gęsty las. Taką, by tak rzec, puszczę jakby. Miotam się więc po tych zaroślach, szukam możliwie blisko wytyczonej kreski miejsc, przez które mógłbym choćby przepchnąć lub przenieść rower (pamiętacie - to szlak pieszy ponoć)… w końcu zawracam, ruszam szerokiem objazdem pobliskiego wzgórza i położonych u jego stop moczarów… aż w końcu moja droga okazuje się być tą, która biegnie wg widzimisię Wielkiego Kreślarza. Wjeżdżam na wytyczoną linię, przekraczam płynącą pośrodku lasu rzeczkę (którą, patrząc na realny jej kierunek, miałem częściowo się poruszać… kurde, to szlak pieszy, a nie kajakowy, helloł??!!) i … znowu trasa się rozjeżdża. Patrzę na mapę OSM… owszem, widać jakąś ścieżynę po której idzie ślad, ale nie… ja już się na to nie dam nabrać. Jadę „zielonym szlakiem” mając wytyczony odcinek tuż obok i w końcu ponownie, jak to miało miejsce na opisywanym wcześniej odcinku za Klempiczem obie drogi się schodzą. I jak już się zeszły, to razem doprowadzą mnie do Lubasza. Na 17 km. Zostało sześć…

W Lubaszu wcinam drożdżówkę „na bogato” (dokładnie taka nazwa widnieje przy niej w cukierni), po czym wyjeżdżam z „miasta” wg planu. Aha. Wg planu oznacza, że fantazja nawigatora wiedzie mnie najpierw na cmentarz… se myślę - ooookeeeej, co kraj, to obyczaj, a potem via ogródki działkowe („Brama zamykana jest o godzinie 18.00, wstęp tylko dla działkowców”) mam zjechać do jeziora. Serio?! Zawracam do miasta, znajduję skrót ku nadjeziornej ścieżce i puszczam zapis śladu w ten sposób. Nie wiem, co chce nadleśnictwo osiągnąć poprzez taką fantasmagorię, ale zakładam, że nikt ważny na tym cmentarzu nie leży, więc mało kto chciałby tam zaglądać.

Dróżka nad Jeziorem Dużym (nooo, taka mało oryginalna nazwa) jest opracowana przyzwoicie. Miejsca postojowe, porządne tablice informacyjne, niezła nawierzchnia. Jedzie się fajnie, ale po chwili szlak odbija na północ. Znaczy się - wytyczony szlak. I… w tym momencie dzwoni Szczepan, obwieszczając radosne: „dojechałem”. Ok, mówię, jedź pod zamek, ja mam jeszcze sześć kilometrów. Będę za jakieś półgodziny. Aha…

Gdy Szczepan ponownie dzwoni po godzinie, to tak się składa, że… jestem właściwie w tym samym miejscu. Wszystkie odjazdowe drogi znad jeziora sprawdziłem, nie da się nimi jechać. Droga wytyczonego śladu kończy się za skarpą i przegrodzona jest płotem, oddzielającym młodnik od reszty lasu. Objechać się tego nie da, bo z jednej strony płynie strumień, a z drugiej… ciemnieje klasyczny ols, przez który nie prowadzą nawet ścieżki dzikich zwierząt. Całą godzinę tracę na próby znalezienia przejazdu możliwie blisko wytyczonej trasy, ostatecznie poddaję się, odjeżdżam od jeziora zgodnie ze szlakiem i w końcu wyjeżdżam na pole. Milusio zaorane pole, które na szczęście ma dla mnie jedną, dość porządnie utwardzoną drogę. Dobra nasza, jadę nią, aż wyjeżdżam w jakimś przysiółku, gdzie… psy zadbały, bym przyspieszył. Wyjazdu z przysiółka w kierunku śladu nie ma, toteż jadę aż do miejscowości Dębe, skąd zawracam w kierunku Lubasza, by wreszcie ulicą „Na Wiatrak” wjechać na ślad. I tak zaczyna się przygoda dnia. Dotąd… było nudno.

„Na Wiatrak” nazywa się tak nieprzypadkowo. Po prawej, na wzgórzu widać bowiem pięknie odnowiony wiatrak. Jestem z lekka spóźniony (Szczepan - pamiętacie, od godziny już czeka), więc jadę zgodnie z wytyczoną trasą, coraz bardziej zbliżając się do finału. Aha, finału!! Przejeżdżam przez kolejny przysiółek, w którym droga wiedzie pomiędzy domami. Prawie, jakbym komuś przejeżdżał przez posesję. Wszelkiego rodzaju domowe ptactwo, przemykające się między nimi dzieciaki i psy… tak tak, aż nie do wiary. Siedząca na werandzie jednego z domów gospodyni odpowiada na moje wypowiedziane najmilej jak potrafię „dzień dobry”… ale ta odpowiedź z jej strony nie jest ani miła, ani życząca „dobroci”… brzmi, jakby to w ogóle nie był dzień. Dobra - myślę - jedź, więcej cię tu nie będzie. Zjeżdżam w dół, w niewielką kotlinkę (coś mi tu nie gra, ale jeszcze nie wiem co) i … nagle droga się kończy. Na wprost, gdzie mam jechać płynie sobie leniwie mała rzeczka, tak na oko z 1,5 metra szerokości (w końcu mamy ładne, deszczowe lato, prawda?). A mostka ani widu. Jedyne co widać w pobliżu, to leżące na łące opodal krowy. Gapią się na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, żują trawę i mam wrażenie, jakby czekały na przedstawienie „zobacz tego idiotę z rowerem, jak próbuje się przeprawić przez naszą rzeczkę”. Rzucam kilka bardzo nieprzyjemnych słów pod adresem nawigatora, zawracam i … jeszcze próbuję znaleźć objazd. Odchodząca od szlaku (tego wytyczonego) droga kończy się dwukrotnie: najpierw przejazd zagradza mi rozciągnięty w poprzek trasy krowi pastuch, a gdy nie poddaję się i jadę dalej, to w końcu droga znowu kończy się olszynowym bagniskiem. Kurrrr….de!!

Jak niepyszny zawracam więc do wsi, w której przed chwilą pozdrawiałem naburmuszoną panią. Mój wjazd nie pozostaje niezauważonym. Pierwsze rozwrzaskują się gęsi… nic to, myślę, ale w tym samym momencie skądś wypada mały, kudłaty burek. I huzia na józia. Znaczy się na mnie. A to do nogi, a to za kostkę… a to pod koło… jadę tak chwilę, naprawdę już wnerwiony, burek szczeka, skacze i ujada, i gdy jestem już zdesperowany na tyle, że zamierzam kejtra potraktować czule moim butem… zza węgła pobliskiego domostwa wychodzi pies. Czarny pies Baskerwilów. Wychodzi i siada na wprost mnie, centralnie na drodze, którą jadę. Siada. I patrzy. A jego wzrok mówi jedno: no, dalej, nooo, kopnij tego małego…

Wszystko to trwa oczywiście sekundy, ale czuję się jak Vuko Drakkainen, któremu ktoś wyłączył cyfrala. Czas biegnie, oddech, okręcam pedałami, oddech, skręcam kierownicą, oddech, omijam potwora, oddech, głowa psa powoli obraca się śledząc mój ruch, oddech, okręcam pedałami i przejeżdżam obok, oddech, pies zostaje za mną, oddech, ten mały kejter dalej ujada, ale jakby mniej… uciekam spod kostuchy i chyba tylko wydaje mi się, że gospodyni na ganku uśmiecha się złowrogo…

Gdy wyjeżdżam (ponownie) na DW 182 mam już szczerze dość tej trasy. Spoglądam za siebie - nie goni mnie ani ten mały burek, ani jego olbrzymi kolega, ani ponura właścicielka z hacjendy, która - to musiało mi się zdawać - trzymała w ręku siekierę. Brrr… otrząsam się z niemiłego wspomnienia, nadal w myślach powtarzając złą mantrę na rzecz nawigatora i ruszam (ponownie) do wsi Dębe. Zjeżdżam w kierunku szlaku, a potem asfaltem, szutrem, polną drogą docieram do skraju lasu, gdzie czeka na mnie ostatnia niespodzianka. Ostry zjazd do kotlinki, którą dalej biegnie trasa. Zjazd jest dość nietypowy, bo… jadę drogą poprzegradzaną co jakiś czas drewnianymi belkami, zabezpieczającymi środek ścieżki przed osunięciem z powodu opadów. Takie odcinki często spotyka się na pieszych szlakach (helloł, pamiętacie, to szlak pieszy!?) w górach. No, okazuje się, że można taką dróżkę zaliczyć na rowerze w Puszczy Noteckiej. Ostatecznie udaje mi się nie zabić na tym odcinku, zjeżdżam do kotliny, którą docieram już bez większych przeszkód do końca wytyczonego śladu. A potem szybko wjeżdżam (a tak, bo Goraj - Zamek położony jest na niezłej górce) na wzniesienie i wreszcie spotykamy się ze Szczepanem. Półtorej godziny spóźnienia. Zamiast 23 km przejechane i przepchane 42. Ech…

Zamek (w którym mieści się szkoła) prezentuje się całkiem ładnie, szkoda jedynie, że zastawiono dziedziniec autami. Kto się jednak tam wybierze w weekend, powinien być zadowolony. Robię kilka pamiątkowych fot, szybko dojadam bułkę i ruszamy dalej. Jedziemy do Krucza, gdzie mamy wytyczone jeszcze kilka szlaków. Niby nie tak długich, ale… same się nie przejadą. W Kruczu (taka wioska pośrodku niczego, na dobrą sprawę nie byłoby tam nawet gdzie pozostawić auta) mamy do zrobienia trzy ścieżki dydaktyczne i kilka pojedynczych tras, której jakoś próbowałem spiąć do kupy planując wyjazd w domu. Dzielimy się nimi tak, że Szczepan bierze się za najdłuższą, a ja za najkrótszą. Ino, że ja mam do swojej najdalej. Umawiamy się znowu na telefon po „robocie” i wio.

Początek na ścieżkę oznaczoną jako krucz_8_dydakt wiedzie całkiem przyjemną szutrówką. Są nawet drogowskazy w lesie, na skrzyżowaniach… ani chybi jest tu leśniczówka w pobliżu. Gdy w końcu dojeżdżam w miejsce, skąd powinienem zacząć objazd trasy dydaktycznej okazuje się, że wszystkie moje urządzenia straciły zasięg. Mocuję się jakiś czas z nimi, zamykając i uruchamiając nawigację… i jednocześnie powolutku przejeżdżam obok położonego w środku lasu domostwa. Bardziej wystawić się chyba nie można. Dociera to do mnie natychmiast, gdy tylko słyszę pierwsze ujadanie z głębi podwórza. Zza bramy wypadają dwa psy, mniejszy oczywiście robi hałas, ale ten większy… wcale nie marnuje czasu na poszczekiwanie. Wbijam się w pedały i spieprzam stamtąd co sił konstatując, że wzdłuż drogi, którą jadę stoją jakieś tablice. Ha! To ta ścieżka dydaktyczna, alleluja. Psy odpuszczają, a ja mam czas by spojrzeć na nawigację - ha! ruszyła!… i wtedy dociera do mnie, że ruszyła nie w miejscu, gdzie ją uruchomiłem, ale podczas ucieczki przed psami. Bajka. Bo ja muszę domknąć ślad. Będę więc musiał obok tego domostwa przejechać jeszcze… dwa razy. Po raz drugi - zamykając pętlę, a po raz trzeci… wracając do Krucza. Dobrze, że chociaż drogi są w dobrym stanie.

Gdy zbliżam się do końca pętli ekipa burków nadleśnictwa (bo że to jest dom leśników zauważam przy drugiem przejeździe) czuwa. Tym razem gonią mnie skubani znacznie dłużej, niż za pierwszym razem, a potem… widzę w lusterku że ten mniejszy usiadł na środku drogi i filuje. Cudnie. Postanawiam więc jechać znowu dookoła i skorzystać z pierwszej możliwości, by skrócić drogę. Pierwsza możliwość to wjazd na bagna, gdzie moja obecność płoszy przyczajonego kota.. nie wiem, czy spał, czy tak się podniecił perspektywą złapania kaczki, że startuje mi biedak spod koła w ostatniej chwili (też go nie widziałem - nie wiem dlaczego) i pierwsze odbicie łap zalicza w kępie traw, która okazuje się być zanurzona w wodzie. Rozlega się głośny miauk i plusk, z wody wyskakuje dalej coś kotopodobne i mknie przez chaszcze w kierunku leśniczówki. Sorry stary, miej pretensje do burków z podwórka.

Zawracam, dwieście metrów dalej znajduję kolejną drogę, która przeprowadza mnie w bezpiecznej odległości od moich psich fanatyków i tak wracam do wsi. Gdzie okazuje się, że mój towarzysz jeszcze nawet nie wjechał na ten najdłuższy ślad. Wywracam oczami, wybieram jego trasę, a on wskakuje na ostatnią ścieżkę dydaktyczną, której początek wspólnie odnajdujemy i w drogę. Ta trasa okazuje się być pozbawiona jakichkolwiek emocjonujących przeżyć, co przyjmuję z nieskrywaną satysfakcją. Wreszcie ktoś wytyczył ślad, po którym da się jechać „bez przygód”. Wracam do miejsca startu, próbuję dzwonić do kolegi… nic z tego. Żadnego zasięgu. Gdy w końcu jednak udaje nam się skontaktować, Szczepan też jest już „po robocie”. Ustalamy spotkanie, czekam cierpliwie, aż mój towarzysz nadjedzie, bo z miejsca gdzie jestem zaczniemy dwie kolejne i zarazem ostatnie trasy. Robi się już bowiem późne popołudnie, wolimy zatem nie ryzykować nocnego jeżdżenia po nieznanych lasach.

Nadjeżdża, chwilę czasu zajmuje nam ustalenie dalszego planu w końcu ruszamy. Najpierw asfaltówką w kierunku Wronek, a potem przez lasy do Klempicza. Jedzie się przyjemnie, droga jest naprawdę przyzwoita, a wzdłuż niej (pośrodku lasu) co jakiś czas obserwujemy dobrze przygotowane parkingi leśne. Najwyraźniej ktoś poszedł po rozum do głowy i zezwolił na wjazd do lasu autami, zabezpieczając jednocześnie miejsca, gdzie grzybiarze (których jest co niemiara) mogą pozostawić swoje samochody. Docieramy do Klempicza, a że jest jeszcze na tyle wcześniej, to możemy domknąć ten ślad. Rezygnujemy więc z bezpośredniego powrotu do Piotrowa i drałujemy w kierunku Boruszyna. No niestety, jakość dróg gwałtownie się pogarsza, ja na swoich 1,75 calowych oponach jakoś daję rade, ale Szczepan ma węższe koła. Kilka razy więc piachy pokonują go i jak to mawia dywizja leszczyńska „pchalim”…

Ostatecznie domykamy trasę, wracamy do Piotrowa (piękną, wręcz autostradową szutrówką), pakujemy się na rowery i … mamy 60% tras z tego nadleśnictwa zaliczone. Czas planować kolejny wypad, czyli ciąg dalszy nastąpi, o ile pogoda dopisze…

Trasa (prawie cała, bo brak na niej odcinka 9 km, który zapisał się osobno) wyglądała tak:



zdjęcia są tu...




  • DST 118.00km
  • Teren 26.00km
  • Czas 06:07
  • VAVG 19.29km/h
  • VMAX 40.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 3106kcal
  • Podjazdy 518m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wielkopolski Szlak św. Jakuba - cz. 3

Niedziela, 3 września 2017 · dodano: 11.09.2017 | Komentarze 0

 Rankiem, może nie za wczesnym, ale jednak rankiem zbieramy się do drogi. Zaraz na początku, jeszcze w Osiecznej, żegnamy się z Agnieszką, która wraca do domu, a do ekipy dołączają Darek z synem oraz Maciej. Powiększonym teamem ruszamy do Leszna. Nie bezpośrednio jednak, a lekkim objazdem via Kąkolewo - Nowa Wieś. Dzięki takiemu posunięciu co-poniektórzy mają okazję podjechać sobie „górkę” przed Łoniewem, ale… gdy sterczę u góry kręcąc filmiki konstatuję, że to nachylenie chyba na nikim nie robi już wrażenia. A pamiętam czasy, gdy byłyby tylko utyskiwania. Jakoś tak szybko mijamy Kąkolewo i do miasta mojej młodości docieramy porządną asfaltową ścieżką przez Nowy Świat.. Ullala... no no, postarali się.



Dobra, przesadziłem z tym „postarali” - zaraz za rondem, tamtejszy DDR wzdłuż Estkowskiego przestaje być fajny - gdybym jechał szosą, już bym klął. Czytałem ostatnio tekst u pewnego mądrali, który dowodził, że jak chce ktoś pojeździć rowerem szosowym, to nie powinien próbować jeździć po mieście, tylko… ma wyjechać z miasta autem. Z ostrożności procesowej nie skomentuję… W każdym razie wjeżdżamy wreszcie do centrum, zastając ekipę na leszczyńskim rynku, ustawiającą się do zdjęcia. Nawet Jędrzej zdążył się już obudzić, więc pamiątkowa fota idzie sprawnie. Cykamy co trzeba i rozsiadamy się w kawiarence na kawie. Zamawiam dwie kawy i dwa ciacha. A co, wolno mi. Pamiętacie? To nie maraton, mamy czas. Chyba…



Czas mija jednak zbyt szybko. Zabieramy się w drogę, bo już po 10, a jeszcze sporo przed nami. Święciechowa, dokąd docieramy równie paskudną ścieżką rowerową, co ta wcześniej przy Estkowskiego… eee, no nie, DDR przy Wolińskiej to już jakiś dramat. Współczuję znajomym, którzy muszą tam śmigać na szosach. Gdy docieramy do Święciechowej, na czoło wysuwa się Jarek. Wszystko w trosce o kolejne punkt wycieczki, czyli kościół pw. św. Jakuba. Jedzie pierwszy, nadając ostre, zakapiorskie tempo… i ten oto w klasyczny sposób likwiduje ucieczkę zająca (lokalnego rowerzysty, który gdy tylko nas zobaczył - przyspieszył). Koszulka zobowiązuje. Zająca więc mijamy na święciechowskiej górskiej premii (IYKWIM) może bez wyniosłych min, ale z delikatnie skrywaną radochą. Przystajemy na chwilę pod kościołem (wcale nie z uwagi na brak sił, wyjaśniam, gdyby ktoś tak perfidnie sobie pomyślał) na focenie i zwiedzanie (bo to Kościół Jakubowy), niestety jak to zwykle bywa w niedziele… trwa msza, więc nici ze oglądania. W trakcie postoju budzi się wreszcie Fanky… tak to jest, jak ktoś przedawkuje krople… na sen poprzedniego wieczoru. Na ryneczku święciechowskim łopoczą flagi: Polski i UE… no no, w dzisiejszych czasach to wręcz demonstracja polityczna. Przystaję jeszcze przy obracającej się na wodzie kamiennej kuli - globusie, kręcę filmik i gdy wreszcie wyjeżdżam na szlak, ekipy już nie ma.



KBR-y pojechały, ale… jak się okazuje, nie wszyscy. Szczepan mnie dogania, zjeżdżamy na offroad i jedziemy do Trzebin, gdzie w tamtejszym pałacu czeka na nas Pan Marek. Tzn. dojeżdża ekipa, a my omijamy pałac bezwiednie i dopiero telefon, dość specyficzny w treści („halo, Kris, jesteśmy w pałacu, musisz skręcić w prawo obok tego żółtego bloku” … - „okej, ale obok żółtego bloku nie da się nigdzie skręcić w prawo. Czyżby chodziło Ci o ten pomarańczowy blok?”) zawraca nas w stronę, gdzie jest reszta ekipy. Chwila błądzenia powoduje, że gdy docieramy na miejsce nie pozostaje ani okruszek - podobno pysznego - placka, przygotowanego dla nas jako poczęstunek na pałacowym dziedzińcu. Hm, może ta ściema z kolorami nie była przypadkowa? Ekipa się zbiera (klasycznie: o jesteście, to fajno, możemy jechać bo my odpoczęliśmy), więc znowu będę ich gonił, gdyż nie zamierzam odpuścić i robię sobie kilka pamiątkowych zdjęć. Potem ruszam i dopadam ich na krawędzi lasu. Do Wschowy jeszcze 20 km, w większości bezdrożami, więc trzeba jechać, TRZEBA!!


Jedziemy. Czasami pchamy, tzn. pcha Skfar, który w moim przekonaniu musi zrobić to, co robi zazwyczaj każdy nowy członek KBR krótko po przystąpieniu do Bractwa. Musi kupić nowy rower. Primo, bo ten, na którym jeździ jest na niego za mały (z tym opuszczonym siodełkiem po ułamaniu sztycy to już w ogóle wyglądał, jakby ukradł rower synowi po komunii), a sekundo: bo na tych oponkach cienkich to on se może jeździć po leszczyńskich ścieżkach rowerowych. Tych dziurawych, z kostki brukowej, albo z połatanego nie wiadomo czego. Ale w teren, gdzie drogi leśne, błotnisto - piaszczyste, tudzież generalnie niełatwe, to sorry… kończy się potem, że Jarek obwieszcza wszędzie „pchalim”. Przed Niechłodem owszem pchał, ale tylko Skfar. Tak-że wicie, rozumicie. Nju bajk albo śmierć!


Gdy wreszcie docieramy do Wschowy, jest południe. Zaplanowane jest zwiedzanie Lapidarium i kurcze… Pani Marta przygotowała się do naszej wizyty niesamowicie. Aż żal nie skorzystać. Większość ekipy zatem wysłuchuje arcyciekawej opowieści o historii, a my naradzamy się szybko, co dalej. Bo, by tak rzec… jesteśmy już w niedoczasie. Zostało nam wg plany 90 km do przejechania, a czasu coraz mniej. Właściwie to nie ma czasu na nic.



Zapada więc decyzja: ekipa KBR w Kórnika rusza na obiad, a potem przez Górę do Rawicza na pociąg, a ekipa leszczyńska i ja jedziemy dalej wg planu. Czyli do Głogowa. Kuszę jeszcze przez moment Norbiego, że „przecież zdążymy we dwóch, zobaczysz”… ale gdy idę zrobić kilka fotek w centrum, Norbi znika i zostajemy w pięciu.


No to start. Wyjeżdżamy ze Wschowy i zaraz na rogatkach dopada nas ulewa. Pierwsza i … jedyna tego dnia. Przytomnie zawracamy na dopiero co minięty przystanek autobusowy, wyciągamy przeciwdeszczówki… i przestaje padać. Jest jednak mokro, więc chwilę (ściślej, to do Konrdadowa) jedziemy ubrani jak na ulewę, ale gdy przystajemy pod tamtejszym kościołem św. Jakuba, zdejmujemy warstwy wierzchnie, robimy fotki i ruszamy dalej.


Szkoda, że nigdzie nie ma oznaczeń, gdzie znajduje się jeden z dwóch tamtejszych krzyży pokutnych: jeden stoi sobie w cieniu bramy wjazdowej do kościoła, ale drugiego nigdzie nie widać. Robię jeszcze pamiątkowe zdjęcie tamtejszego dworu z XIX wieku i potem już tylko jedziemy.


Przed Serbami wyjeżdżamy na DK 12 i od tego momentu każdy ostro tnie, by jak najszybciej wjechać do Głogowa. Przekraczamy tęczowy most, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie pod zamkiem i rozjeżdżamy się na chwilę. Ekipa z Leszna jedzie do Maka na żarełko, a ja do centrum, by zrobić kilka fotek. Rynek, ruinę kościoła św. Mikołaja, ładne centrum… ładne miasto. Gdy dojeżdżam do pobliskiego McDonalda, trafiam na jakąś mega kolejkę. Zanim więc zamówię i zjem, minie dobre 40 min. Fast food? Tjaaa…



Na szczęście wcześniej uzgodniłem sobie z chłopakami z Leszna podwózkę na najbliższe 25 km.



Pakujemy rowery na bagażnik w aucie, my wskakujemy do środka i w trasę. Siedzę sobie grzecznie i dumam, co jest nie tak. Dociera do mnie to po chwili: słuchamy pewnego radia z Torunia… no ok, kierowca rządzi, więc trza się dostosować. Staram się jak mogę, ale… gdy w trakcie audycji pojawiają się przerywniki (piosenka znaczy się, ale nie kościelna, nic z tych rzeczy)… nie daję rady. Gdy tylko wjeżdżamy do Góry… „tu mnie wyrzuć, tu” - wolam zaraz na wjeździe ipo chwili wysiadam gdzieś w centrum. Osakwiam rower, żegnam się z kumplami i ruszam… na zdjęcia, a potem do domu. W słuchawkach Office of Strategic Influence rzęzi gitarami i powoli dochodzę do siebie. Uff…



Dalsza część powrotu upływa w jeździe pod wiatr.


Uśmiecham się zatem znacząco do figury św. Krzycha, stojącej na ulicy... hehe, Chopina w Gołaszynie. Święty chyba łaskawie na mnie wejrzał, bo wiatr powoli zmienia kierunek (a może to ja lekko halsuję), w każdym razie od Ponieca jest już znacznie łatwiej jechać. Kilka km przed domem widzę tablicę, że droga Karzec - Pudliszki zamknięta… i w tym momencie przychodzi SMS od brata. Nie patrz na zakaz, jedź, to przejedziesz.. Takoż uczyniłem. I koniec.


Uzupełnienie: ekipa, która skróciła trasę dojechała wg planu do Rawicza, zapakowała rowery na auto, a sama wsiadła do pociągu (niestety nie szło sprawdzić, czy PKP zabierze 10 rowerów do składu, na który mieli bilet, bo nikt w PKP nie wiedział, z jakich wagonów będzie się składał pociąg, który dopiero ma wyjechać na trasę). Wysiedli w Mosinie, wypakowali rowery i wrócili na kołach do Kórnika. Już po zmroku. Ale… mają do zaliczenia trasę ze Wschowy do Głogowa. Hehehe…





  • DST 147.10km
  • Teren 44.00km
  • Czas 08:05
  • VAVG 18.20km/h
  • VMAX 44.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 3990kcal
  • Podjazdy 753m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wielkopolski Szlak św. Jakuba - cz. 2

Sobota, 2 września 2017 · dodano: 08.09.2017 | Komentarze 1

Czemu część druga, skoro nie widać pierwszej? Aaa, to akurat proste - bo pierwsza była rok temu. Ale gdyby komuś nie chciało się klikać w link - uprzejmie wyjaśniam, skąd i po co to się wzięło…


A zatem… dawno dawno temu, tak dawno, że właściwie to nie pamiętam kiedy, w rozmowie z Jarkiem i Maciejem wpadliśmy na pomysł, by na rowerach pojechać do Santiago de Compostela. Najlepiej tym najsłynniejszym Szlakiem św. Jakuba, z francuskiego Saint-Jean-Pied-de-Port aż na wybrzeże Atlantyku. Wiecie, aż po finis terrae w miasteczku Fisterra. Ale na to trzeba mieć sporo czasu, którym my, ludzie tłamszeni przez codzienność, nie dysponujemy. I tak plany pozostały planami. Prawie. Bośmy sobie wymyślili substytut. Polskie Drogi Jakubowe.


Zaczęło się to ukonkretniać w 2015 roku. Nadwarciańską Drogą św. Jakuba z podsłupeckiego Lądu do podkościańskiego Lubinia. Wzdłuż Warty, rzecz jasna z niewielką modyfikacją. Nie, wcale nie dlatego, że to szlak pieszy i pewnymi ścieżkami jechać się nie da (bo się da, sprawdziliśmy). Raczej dlatego, że a to trza zobaczyć było Ciążeń, a to Miłosław tudzież Winną Górę… w każdym razie w maju 2015 roku pojechaliśmy w piątkę wzdłuż oznaczonej „muszelką” trasy. Jak było, można sobie przeczytać TU (dzień pierwszy) i TU (dzień drugi). Spodobało się. Rok później, czyli w 2016 roku chłopaki z Bractwa wybrali się w dwudniowy wyjazd na północną część Wielkopolskiego Szlaku św. Jakuba. Z Inowrocławia do Poznania. Pojechali beze mnie, bo ja załatwiłem sobie achillesa na Maratonie Podróżnika i… rozsądek (w postaci gniewnej miny mojej małżonki) przeważył. Zostałem w domu. Ale… co się odwlecze to nie uciecze… zamiast jechać ten odcinek w dwa dni, machnęliśmy to we wrześniu 2016 roku z Norbim i Rafałem na raz. A co, nikt nam nie powie, że #niedasie. Przyznaję, chwilami było trochę zbyt ostro, zważywszy na ilość offu i konieczność robienia zdjęć… ale czego to się nie robi, by nie mieć niedokończonych spraw? Odcinek północny zatem został zaliczony, zaś dokończenie wielkopolskiej drogi zaplanowaliśmy na ten rok. Tzw. część południową, czyli trasę z Poznania do Głogowa. W sumie znowu jakieś 200 km z kawałkiem.



Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym czegoś nie wykombinował. Pięć dni przed wyjazdem zachciało mi się zawieźć kosiarkę do naprawy. Dźwignąłem ją sobie do bagażnika i … ostro naciągnąłem sobie mięśnie pleców. Znowu rehabilitacja u pani Emilii, znowu nerwowość i wywracanie oczami. Ostatecznie… wszystko dopięte, plecy jakby nie bolą - można jechać.


Do Poznania, na plac Bernardyński (miejsce spotkania z ekipą z Leszna) wyruszamy kilka minut po siódmej. Od początku objawia się w grupie pewien nerw… a te zapędy kórnickich zakapiorów do naparzania jeszcze niejednokrotnie będą zgrzytać między uczestnikami. W każdym razie do stolicy Wielkopolski docieramy przed 9 rano, przybijamy piątki z Dywizją Leszczyńską i … hajda na szlak.



Początek nowiusieńką rowerową Wartostradą, a potem przez Dębinkę i kolejowym mostem na drugą stronę rzeki. W kierunku Głuszyny, gdzie jest pierwszy na naszej trasie zabytkowy kościółek pod wezwaniem św. Jakuba. Przerwę techniczną na fotki ("i fajeczkę, ok?”) wykorzystujemy na naradę. Czy jechać terenem (co jest ryzykowne, zważywszy na piątkowe ulewy w Wielkopolsce), czy też delikatnie objechać te niewiadomego stanu gruntówki asfaltem. Ostatecznie ekipa rusza asfaltem, a Norbi robi rozpoznanie bojem i jedzie po śladzie. Ruszam za nim i ... przez następne kilka km jedziemy osobno. Zjeżdżamy się dopiero przed Rogalinem, gdzie po wjeździe na wały za kościołem podziwiamy piękną panoramę Warty. Przekraczamy rzekę i ruszamy przez Sowiniec, w stronę Jaszkowa. Jest… by tak rzec błotniście, więc śmiechu i sytuacji na krawędzi jest co niemiara. Koniec końców jednak nikt nie ląduje w wodzie ani w błocie, jedynie Norbi nas porzuca chwilowo, bo zajechał hamulce. Grzeje więc do Mosiny, a my spokojnie jedziemy w stronę Krajkowa. No dobra, niby spokojnie… a tu nagle wszyscy stają, a co-poniektórzy padają ze śmiechu na asfalt. Współczuciem ogarnięci. Dla Skfara, który wziął był i ułamał sztycę. Nie pytajcie jak. Ułamał, to ułamał. Po co drążyć.


Na szczęście daje się złamaną część wyjąć z ramy, ba, nawet da się z niej odczytać średnicę. Dzwonię do Norbiego (pamiętacie, chwilę temu pojechał do Mosiny kupić nowe klocki do hamulców)… ejże, on już wraca!! Dojechał, wymienił i wraca. Pewnie jeszcze w międzyczasie zjadł pączka w Puszczykowie. Nieśmiało mówię w czym rzecz … zawraca i jedzie na zakupy. My tymczasem skręcamy Skfarowi siodełko jak dla dziesięciolatka i jedziemy dalej. Na szczęście droga jest asfaltowa aż do Żabna, gdzie przystajemy na chwilę przy tamtejszym kościółku… dzwonię - Norbi kupił co trzeba i jedzie do nas. Ruszamy dalej, bo przy tym zabytku to zatrzymała się tylko część ekipy… niestety naparzacze pognali dalej. Za Żabnem, przy stacji benzynowej przystajemy na zakupy, a tak się składa, że mamy tam zjechać w teren. Znowu w błoto. Omijamy je jednak zgodnie (ostatni raz tego dnia) i jedziemy do Brodnicy, gdzie wreszcie mam do woli czasu, by obfootografować tamtejszy pałac. Następny przystanek to pałac w Jaszkowie… który okazuje się być zamknięty dla zwiedzających. No bardzo nie halo! Czekam jeszcze chwilę na maruderów, czołówkę wycieczkowiczów puszczając w drogę pod nadzorem Jędrzeja (pamiętacie ze szlaku latarni: „Krzysztof, jedziemy poza śladem”). Nie wiem na co liczę. Bo gdy wreszcie ruszam i zbieram jadącego wolno Jasia, dochodzi mnie Norbi. Jedziemy dalej wzdłuż śladu i okazuje się, że reszta ekipy pojechała asfaltem w stronę Śremu. No i weź ich spuść na chwilę z oka…



Byliśmy na końcu, jesteśmy w czubie. Czekamy na polach przed Gajem aż nas wreszcie dogonią entuzjaści asfaltowych dróg… ostentacyjnie leżę sobie w trawie żując suche źdźbło… gdy wreszcie nadjeżdżają. Jedziemy dalej i w Gaju spotykamy Agnieszkę. Biedactwo się na nas naczekało prawie dwie godziny…


No i poczeka jeszcze kilka minut, bo Norbiś wyciąga z sakwy nową sztycę i … ciach... wymiana gotowa. Błociszewo, a za Błociszewem… błota co niemiara. Czekam znowu na maruderów, naiwnie licząc, że osoby nawigujące po śladzie, który zrobiłem (czyt. Jędrzej, Norbert, ktoś jeszcze?) zauważą „ważne miejsce” do odwiedzenia. Akurat! Gdy wjeżdżam jako ostatni do Turwi, oczywiście nikogo już tu nie ma, a pałac, leżący tuż obok drogi, którą wyjechaliśmy pozostawiono bez odwiedzin. Olewam zatem fakt, że znowu mi odjechali i jadę do dawnego majątku Chłapowskich. Robię zdjęcia, chwilę rozmawiamy z małżeństwem zwiedzającym w ten weekend Wielkopolskę samochodem… i w końcu ruszam dalej na szlak. Ten odcinek jedziemy (dobra, to eufemizm, bo jadę sam, nie mam pojęcia, gdzie reszta ekipy) fragmentem EuroVelo nr 9. Liczę, że znajdą się w Rąbiniu, bo Jarek raczej im nie odpuści wizyty w późnogotyckim kościółku, obok którego mieści się nekropolia generała Dezyderego Chłapowskiego.



I nie przeliczam się - faktycznie tam czekają. Krótko daję do zrozumienia, czym charakteryzuje się wyjazd na Szlak Jakubowy i chyba do ferajny dociera, co uczynili, bo odtąd już pojedziemy z większym umiarem.


Jest już popołudnie, fajnie byłoby coś przekąsić. I wręcz idealnie wpasowuje się nam w te plany wizyta w Cichowie. Co prawda filmowy majątek z Pana Tadeusza jest tego dnia „wynajęty” na jakąś imprezę, ale zdjęcia da się zrobić, a obok w restauracji bardzo przyzwoicie dają jeść. Jest prawie siedemnasta, do celu zostało nam 25 km. Trochę ponad godzina jazdy. W sumie - dwie godziny w trasie. Dlaczego? Bo po drodze jest Lubiń.


Gdy dojeżdżamy do dawnego majątku benedyktynów (kluczowe miejsce na szlakach jakubowych, bo jest to jednocześnie koniec Nadwarciańskiego Szlaku św. Jakuba i fragment wielkopolskiej części) kościół jest otwarty, a ekipy nie ma. Tzn. wydaje nam się, że ich nie ma, bo jednak schowali się w innej części dziedzińca i spotykamy się już we wnętrzu świątyni. Lubiński kościół to jeden z najpiękniejszych obiektów sakralnych tych ziem, kawał historii naszego kraju (choćby dlatego, że znajduje się tu kaplica nagrobna - bo samych szczątków raczej już tu nie ma - księcia Władysława Laskonogiego). Robi niesamowite wrażenie. Fotki, zwiedzanie i … w końcu trzeba ruszać. Zwłaszcza, że zgubił się nam Skfar. Okazuje się (już w Krzywiniu, kilka km dalej), że nie zauważył zjazdu ekipy do klasztoru (a co mówiłem? jak można nie zauważyć takiego wielkiego kościoła??!!) i pojechał do Osiecznej. I dobrze, ktoś musi rozpalić pod grillem.



Do celu docieramy zaliczając po drodze jeden z najbardziej wymagających odcinków gruntowych… tu ża Krzywiniem spory kawałek jedzie się polną, a potem przechodzącą w taką jakby ścieżynkę na łące, dróżką via różne zarośla. Zwłaszcza, gdy człowiek próbuje dokumentować kamerą trzymaną w ręce wyprawę, to jazda po takim terenie jest… zabawna. Koniec końców wyjeżdżamy na asfalt przed Osaką (jak mówią lokalsi) idocieramy do celu w bardzo przyzwoitym czasie. A potem… wszyscy biorą kropelki nasenne i idą spać grzecznie. Dzięki takiej wzorowej postawie dożywają następnego ranka. No albo coś w tym stylu.




  • DST 61.70km
  • Czas 03:26
  • VAVG 17.97km/h
  • VMAX 35.00km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Kalorie 1774kcal
  • Podjazdy 281m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Latarnie cz. 5

Wtorek, 15 sierpnia 2017 · dodano: 24.08.2017 | Komentarze 2


Ostatni poranek zrywa nas wcześnie. Tzn. Jędrzej wstaje i maszeruje po bułki, ja jeszcze chwilę dogorywam w wyrku. Ostatecznie jednak już o ósmej jesteśmy gotowi… tylko, że nie ma gospodarzy. Telefon nie odpowiada, pukanie w drzwi na parterze też nic nie daje… rowery schowane w garażu, hmm… wyprowadzam je wreszcie przez dom, szykujemy się do drogi, cały czas próbując się skontaktować z właścicielką. W końcu pojawia się osoba, która kieruje nas do matki naszej gospodyni, mieszkającej kilka domów dalej. Jadę, zostawiam pieniądze i gdy wracam do szosy, gdzie miał czekać Jędrzej okazuje się, że… mamy towarzystwo. Wyraźnie chętny na wspólną jazdę szoszon (se myślę, że zmęczy go taka powolna jazda i odpadnie) rusza z nami do Karwi. Wymieniamy się uwagami na temat trasy, trochę gadamy o rowerach, robieniu zdjęć i tak dojeżdżamy do Jastrzębiej Góry. Tu nasza grupka się troszkę rozrywa, bo podjazd z sakwami inaczej się jednak pokonuje, niż na lekkiej szosie. U góry czekam na Jędrzeja i kolegę.

Wjeżdżamy pod latarnię na Rozewiu, ja grzecznie pilnuję rowerów, a nasz kabeerowy dokumentalista maszeruje do latarni. Przy okazji okazuje się, że Grzesiek (no, że on jest Grzesiek dowiem się jakieś 30 km później) jest fanem starych rowerów szosowych, dyskutujemy więc, czekając na Jędrka, nad fascynacją markami Bianchi i Colnago. Gdy jednak Grzegorz wchodzi w szczegóły, jako zupełny ignorant w tym zakresie (ja tylko zarzynam rowery, od ich naprawiania jest nasz magik Norbiś) milknę. Po chwili wraca Jędrzej, ruszamy dalej, wjeżdżając do Władysławowa akurat w czasie mocno nasilającego się ruchu aut. Miasto od razu się korkuje, więc tniemy środkiem drogi, widząc kipiących złością kierowców, których czeka tu pewnie z godzina (jak nie więcej) stania. Przemykamy szczątkowymi dedeerami i w końcu wjeżdżamy na półwysep. Zostało nam 40 km do celu, około południa powinniśmy być na miejscu.

A road to Hel(l) to faktycznie droga przez piekło. Piekło nudy. Rzadko to mówię, ale ten płaski, prosty odcinek trasy działa na mnie strasznie zniechęcająco. Monotonię kolejnych kilometrów staram się zabić a to ścigając się z szoszonami, którzy uznali, że za wolno jadę… ok, zobaczmy zatem, ile da się tu jechać: wy na tych swoich karbonach, a ja na osakwionym crossie…, a to przystankami foto na lotnisku (o, zawsze chciałem sfotografować tego Polikarpowa, ale autem nigdy nie było jak stanąć)...

czy w porcie w Jastarni.

Tam też w końcu przedstawiamy się sobie z naszym „nowym” kolegą: Grzesiek miał jechać z nami tylko do Władka, ale jakoś tak dobrze mu się nam towarzyszyło, że postanowił dojechać na Hel. To jedziemy. Najpierw obowiązkowo wizyta na molo w Juracie,  bo z tego co pamiętam, to jedno z ładniejszych nad Bałtykiem. I nie mylę się. Mimo słonecznej pogody nie ma tłumów (w przeciwieństwie do koszmarnych Międzyzdrojów, czy w ogóle zatłoczonego Sopotu). Korzystamy z okazji i maszerujemy na sam koniec. 

Z samego końca rozciąga się piękna panorama na zatokę, aż chciałoby się posiedzieć tu, zwłaszcza, że tamtejsza kawiarenka wręcz kusi kawą i ciastkiem. Nic z tego, trza jechać dalej, bo jak nie dostaniemy się na statek, to czeka nas powrót na kołach do Gdyni. Obowiązkowo więc fota owej panoramy (po lewej, na horyzoncie widać latarnię, do której jedziemy) i chyba koniec przystanków po drodze. Trza jechać.

Za Juratą rezygnujemy z jazdy po ścieżkach, które robią się po prostu upierdliwe. Zasuwamy szosą, z czego chyba najbardziej cieszy się Grzesiek, na swojej kolarzówce. Kierowcy aut może się nie cieszą, ale specjalnie się nie denerwują. Trzymam sobie prędkość około 30 km/h, a chłopaki siedzą na kole, więc dystans znika błyskawicznie. Wreszcie tablica "Hel". Jesteśmy.

Po drodze mijamy Muzeum Obrony Wybrzeża, z baterią Schleswig - Holstein (a konkretniej z pozostałościami po baterii 406 mm, którą Niemcy zainstalowali na Helu w 1940 roku,a potem zdemontowali i wysłali pod Calais).. proponuję Jędrkowi, by poszedł zwiedzać, a ja pojadę kupić bilety ale… honorowo odmawia. Jedziemy więc dalej razem, wjeżdżamy do portu i kierujemy się do kasy, by załatwić sobie kwestię transportu do Gdańska.

Mając sprawy logistyczne z głowy, już zupełnie lajtowo ruszamy na koniec cyplu, pod słynny kamień.

Obowiązkowa fotka, a potem… kąpiel!! Wow, wreszcie. Kolejny raz jestem nad morzem i znowu o mało co bym się w nim nie wykąpał. Woda nawet ciepła (jak na Bałtyk), ludzi nawet niezbyt dużo, w każdym razie nie musimy przebijać się przez parawany.

Na koniec - wizyta pod latarnią i jedziemy na obiad. Mamy sporo czasu do zabicia. Po wyżerce żegnamy się z Grześkiem, który nie płynie z nami, tylko na kołach wraca do Karwi, a potem nieśpieszno włóczymy się po porcie.

Przystajemy pod Muzeum Rybołówstwa, mieszczącym się w starym, poewangelickim kościele. Wyciągam aparat, robię zdjęcia i… właśnie zaczynam go pakować z powrotem do torby, gdy jestem świadkiem najbardziej zdumiewającej historyjki tego wyjazdu. Ulicą, obok muzeum idzie dwójka „napakowanych” młodzieńców w koszulkach patriotycznych. Jeden z nich, mijając portal muzeum przyklęka, żegna się znakiem krzyża i mówi: „kurde, jeszcze dziś w kościele nie byłem”. Zdumienie odbieram mi mowę i nie mam serca powiedzieć mu, że właśnie przeżegnał się przed kasą biletową…

Punktualnie o 15.30 wyruszamy statkiem do Gdańska, gdzie meldujemy się półtorej godziny później. Turysta już na nas czeka, przebijamy się przez tłumy ludków maszerujących wte i wefte, po czym przysiadamy na piwie na Ołowiance, w restauracji nad Motławą. Jak przystało na mnie - w Filharmonii (Operze - dzięki Jacek) Bałtyckiej. Aż nie chce się wracać.

Koniec końców jednak nie ma wyjścia i maszerujemy na dworzec. Zanim nadjedzie pociąg, ustalamy taktykę załadowania gratów do środka. Ja zajmuję się rowerami, Jędrzej sakwami. Aha, akurat. Gdy bana się w końcu pojawia, zostaję na peronie z obydwoma rowerami i swoimi sakwami. Cóż…

Historia w środku w pociągu to już istna komedia. Najpierw okazuje się, że w miejsce zwykłego wagonu, jaki powinien podjechać w tym składzie PKP podstawiło wagon rowerowy. Alleluja. Jest 10 miejsc na rowery. Ale… z tych 10 miejsc, 6 jest zablokowanych na stałe. Wieszaki są bowiem na zamki szyfrowe, które ktoś zatrzasnął i zmienił kod. Fajno. Potrzebny jest konduktor z kluczykiem, który je odblokuje. Konduktor się pojawia, ale… robi wielkie oczy, gdy tłumaczę w czym rzecz. „Nie mam takiego kluczyka, nie wiem kto może taki mieć…” - odpowiada Pani Konduktorka i … to nie koniec niespodzianek. „Ooookeeej, a nasze miejsca o numerach takim i takim są… gdzie?” - grzecznie pytam, zupełnie nie zniechęcony niemożnością sensownego ustawienia rowerów. „Miejsc o waszych numerach nie ma w tym pociągu” - równie miło odpowiada Pani Konduktorka.

Taaaa, dobrze myślicie. Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobisz? Ostatecznie więc zostajemy w przedziale rowerowym, na rozkładanych krzesełkach, między panem z nadbagażem, który w trakcie podróży musi koniecznie zjeść bułkę z jajkiem, a dziewczyną z pieskiem. W tej ferii zapachów, pewnikiem gdybym nawet zdjął buty, nikt by tego nie zauważył. Podróż kończymy tuż przed północą na poznańskim dworcu. Z peronu schodzimy jako ostatni, niestety… Jędrzej gubi się natychmiast. No tak, czego się irytuję, wszak to moja wina, bo nie wytyczyłem śladu...




  • DST 136.70km
  • Teren 88.90km
  • Czas 08:19
  • VAVG 16.44km/h
  • VMAX 38.50km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Kalorie 3704kcal
  • Podjazdy 625m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Latarnie cz. 4

Poniedziałek, 14 sierpnia 2017 · dodano: 24.08.2017 | Komentarze 0


Z Ustki zwijamy się o 9 rano. Byłoby szybciej, ale jednak łazienka na kilka pokoi to nie jest dobre rozwiązanie. Zwłaszcza, gdy po drodze znajdą się dziewczyny robiące się na bóstwo przed pójściem na plażę… Trza się było zerwać o szóstej, zamiast tego wstajemy nieśpiesznie i mamy tego skutek. W końcu wcinamy śniadanie i gdy wreszcie się pakujemy na rowery - jest dziewiąta. Można ruszać na najtrudniejszy odcinek trasy. Oczywiście dla zasady nie mówię tego Jędrzejowi. Co się ma chłopak zniechęcać…

Pierwsze blisko 40 km to offroady. Ale za to jakie?!! Świetny szlak do Rowów („Rowy, tu wszędzie są rowy”) zachwyca widokami. Sporo ptactwa, do tego niezła droga wzdłuż różnych kanałów, kanalików, stawów i łąk.

Są odcinki leśne, gdzie lokalne piachy sprawdzają naszą czujność, są odcinki z płytami betonowymi, gdzie trzeba się wykazać ekwilibrystyką przy unikaniu pułapek w rodzaju sterczących drutów i luźnych kamieni. W jednym z takich miejsc spotykamy grupkę rowerzystów, którzy mocują się z wymianą dętki.. grzecznie pytam, czy potrzebują pomocy.. nie, ok, tniemy dalej.

W Rowach… kawa. I gofry z bitą śmietaną i owocami. Mniam. Ciacho jest na tyle duże, że dzielę się nim z Jędrzejem. Obok sakwiarze jadący w te samą stronę też zapijają kawą naleśniki. Byli tu przed nami, wyruszają też szybciej. Nie spieszy nam się. Za Rowami na szlak wjeżdża się poprzez bramę Słowińskiego Parku Narodowego. Zanim kupimy bilety, trzeba swoje odstać. Okupujące okienko małżeństwo a to nie może zdecydować się, czy wybrać taką czy inną pocztówkę, a to przegląda książkę, a to jeszcze pieczątki. „Spokojnie Krzysztof, spokojnie…” - w tyle kolejki szepcze Jędrzej.

Jedziemy! No, wreszcie. Turysta polecał jazdę tędy i miał rację. Ależ świetnie przygotowana trasa dla rowerów. Utwardzona, co kawałek albo miejsce na odpoczynek, albo jakieś punkty widokowe. Bajka. Stajemy na zdjęcia to tu, to tam, czas płynie nieśpiesznie, a kilometrów ładnie ubywa.

Dopiero te ostatnie 2 km, od parkingu leśnego, wzdłuż szlaku spowalniają nas troszkę. Sporo tam kamieni, korzeni, dziur i błota, dwa razy wypinają mi się sakwy, zanim je w końcu dociągnę porządnie, toteż gdy z krzaczorów wychyniemy wreszcie na asfalt, oddychamy z ulgą. Zwłaszcza, że na tym bagnistym odcinku też jakoś tak parno i duszno się nagle zrobiło. Na wprost mamy drogę do latarni, więc bez zwłoki jedziemy, najpierw mały kawałek asfaltem, a potem już gruntówką przez las. Aż po same schody. Tam przypinamy rowery do drzewka, zabieramy aparaty i marsz po piachu na wzgórze. Trochę turystów mijamy, niektórzy nawet zasuwają z rowerami do góry, ale to ci, co zamierzają jechać dalej szlakiem po mierzei. Tzn. … raczej piachem, wszak każdy ma prawo do własnych ścieżek.

Pod latarnią - z racji braku rowerów do pilnowania - rozdzielamy się. Jędrzej zostaje na dole jeszcze chwilę, ja stukając blokami maszeruję na szczyt. Drzwi skrzypią niczym w nawiedzanym przez duchy dworzyszczu, ale za nimi jest miła pani sprzedająca bilety. Wyłażę na zewnątrz, przyjemnie rejestrując super widoki i chłodzące podmuchy wiatru. Bo.. zapomniałem wcześniej napisać: jest gorąco :) I to bardzo. W sumie chciałoby się rzec - nareszcie!

Złazimy na dół akurat w momencie, gdy pojawiają się sakwiarze, co to się nimi mijaliśmy w kawiarni w Rowach. Gdzieś ich wyprzedziliśmy, nawet nie zauważyłem gdzie? Może pojechali objazdem przez las, a nie tak jak my szlakiem, tą dwukilometrową ścieżynką, która tak nas wyłopotała chwilę temu. W każdym razie dopiero dojechali i zastanawiają się, czy dygać rowery na górę, czy nie. Jedna osoba chce jechać plażą… dwie nie bardzo. Chwilę dyskutujemy, przedstawiając nasze argumenty. A potem pakujemy się na rowery i jedziemy do Kluk. Gdy wyjeżdżamy na asfalt z powrotem dogania mnie Jędrzej, odchrząka znacząco i pyta: „Krzysztof, czy ja dobrze słyszałem, że ma być ciężko…?”

Wywracam tylko oczami. Ojtam, ojtam - mówię…

W Klukach przystajemy trochę pod skansenem. Oczywiście warto byłoby wejść, ale… Hel. Hel czeka. Kiwa do Jędrzeja zza horyzontu i wabi jak kwiat pszczołę. Więc robimy foty zza płotu. Mój kompan nagle zauważa, że nie ma już prawie wody. Dobrze, że dygam na bagażniku butelkę zimnej herbaty, która nie zdążyła się jeszcze zbytnio nagrzać. Przelewamy resztki do bidonów i ruszamy na szlak.

Mamy szczęście. Praktycznie zaraz po zjeździe w teren napataczamy się na rowerzystę jadącego z przeciwka. Wypytuję go dość sumiennie o stan drogi, co powoduje, że mój towarzysz patrzy na mnie z coraz większym zdumieniem. Ofroad? Brak drogi? Bagno? … „Czekaj, powiedziałeś ‚bagno’?”. Dowiadujemy się, że żółty szlak przez Lisią Górę jest nieprzejezdny. Tzn. da się nim przeprawić, ale raczej pchając rowery przez błocko na bosaka, niż jadąc. Nasz rozmówca sugeruje jazdę objazdem, po płytach betonowych via. Zgierz (nie, nie ten pod Łodzią, jakby co). Póki co jednak ruszamy dalej, przebijając się przez kładki i podtopioną łąkę.

Komary gryzą (parafrazując „co one jedzą, jeśli dookoła nie ma rowerzystów?”), niektóre kładki wystają na tyle wysoko nad grunt, że ciężko się na nie z sakwami wbijać. Za którymś razem, w obawie o przetrzaśnięcie dętki (zdecydowanie lepiej jeździ się po piachach nie mając pięciu atmosfer w kołach) po prostu zsiadam i wprowadzam rower. A potem hulajnoguję sobie po kładeczce. I tak do znudzenia. W międzyczasie spotykamy jeszcze trójkę rowerzystów. Dwoje z nich twierdzi, że szlakiem przez Lisią Górę da się jechać, ale jakoś im nie ufam i przepytuję ostatniego, który pojawia się tuż po nich. Ten zaprzecza jakoby szlak był przejezdny. Że mówi prawdę (a Ci wcześniej chyba jednak oszukiwali) potwierdza stanem swojego obuwia. I ubabranym w błocie rowerem. Rozstajemy się, czekam na kompana, a gdy kładki znikają i pojawia się ścieżka, którą da się jechać… jedziemy i przy mostku spotykamy parę z Poznania, wcinającą drugie śniadanie.

Ta dwójka jedzie też do Łeby. Aha, czyli tak jak my. Nie znają jednak stanu drogi i zamierzają jechać jak prowadzi żółty szlak. Ok, wasza wola. Ruszamy z Jędrzejem i gdy dojeżdżamy do rozstajów, czuję się trochę jak Gandalf. Zdecydowanie nieprzyjemnie pachnie z kierunku odradzanego. A droga z płyt betonowych (polecana przez pierwszego rowerzystę) wygląda obiecująco. Szybka decyzja…

„- Krzysztof, zjechaliśmy ze szlaku! Wiem Jędrzej, chcesz pchać przez bagno? Ja tylko informuję…”

Cały Jędrzej. Na szczęście decyzja, by zjechać z trasy to dobra decyzja. Nadkładamy trochę drogi, ale przecież zawsze lepiej jest jechać niż pchać rower, prawda? Na rozstajach przed Skórzynem delikatnie kusi znak, że w pobliżu jest zabytkowy, dziewiętnastowieczny pałac rodziny Stojentin, ale na szczęście Jędrzej, zaaferowany tym, że „dalej jedziemy poza szlakiem” nie zauważa wspomnianej tabliczki w końcu, przez Borek Skórzyński dojeżdżamy do Zgierza i wyjeżdżamy na asfalt. Ha! Byłem tu już na rowerze. Na kwietniowej „w(y)prawce przed MP 2015”. Wtedy też moim crossem, tyle, że na cienkich, szosowych oponach. Stare dzieje. Pierwszy maraton z Rapsem, zorganizowany przez Turystę.

Tą asfaltówką dojeżdżamy do Izbicy. Pojawiają się w międzyczasie znaki R10 (znikły gdzieś nagle wcześniej)… co ciekawe, byłem przekonany, że Eurovelo prowadzi właśnie przez Lisią Górę (czyli tam, gdzie NIE jechaliśmy), a tu proszę… oznaczenia są wzdłuż asfaltowej drogi ze Zgierza do Izbicy. Dziwne. W samej Izbicy przystajemy na chwilę pod sklepem. Jędrzej uzupełnia wodę, ja wcinam batonika. Nie mówię mu, że to nie koniec „trudności”…. ruszamy w stronę Gacia i do tej miejscowości jest w sumie nieźle. Dalej… dalej zaczynają się piachy. Słońce świeci, ptaki śpiewają, las szumi, Jędrzej klnie. Jest chyba nieźle :D

Aha, wróciliśmy na wytyczony ślad. Jedziemy. Gdzieś tam, pośrodku niczego, przystaję nad jeziorem, na które prowadzi ładny pomost. Na jeziorze chmara ptactwa, niestety zdążyła się poderwać, bo właśnie przede mną wlazła tam dwójka nastolatków. Szkoda. Widokowo jednak miejsce niezwykłe, cisza, spokój, patrzę na telefon… brak zasięgu. Fajno. Wracam, ruszam za Jędrzejem, bo nagle okazało się, że popędził do przodu. Hel, pamiętacie? Hell…

Doganiam go wkrótce. Droga jest piaszczysta, co kawałek podjazd i zjazd w piachu, toteż nic dziwnego, że mój kompan wyzywa na czym świat stoi. Coś tam na temat osoby tyczącej szlak (nie, nie do mnie to było na szczęście), coś tam na temat osób odpowiedzialnych za jego utrzymanie… powtarzać hadko. Gdy zatem wreszcie wyjeżdżamy z lasu w Żarnowskach i potem wskakujemy na DW 214 do Łeby, wydaje nam się, że najgorsze już za nami. Ale… Bogusław Wołoszański, pamiętacie?

W Łebie - obiad. Tani, bo w jadłodajni tuż przy szosie. Potem poszukiwania bankomatu, uzupełnianie zapasów i start w dalszą drogę. Mamy dobry czas, powinniśmy dziś zameldować się na Rozewiu, jak tak dalej pójdzie. Jedziemy dalej, szlakiem R10 wzdłuż północnego brzegu Jeziora Sarbsko. Najpierw idzie nieźle, choć… „Krzysztof, zjechaliśmy ze śladu…”. Ok, wytyczona trasa idzie bardziej na północ, ale dochodzę do wniosku, że nie warto jej szukać. Koniec końców tam są wydmy, a gdzie są wydmy, jest piasek. Całe góry piasku. Zostańmy zatem bliżej jeziora, na erdziesiątce. I tak jedziemy. Pchamy. Prowadzimy, znowu jedziemy… ilość rozpirzonych przez piach, korzenie, zwalone drzewa i błoto odcinków spowalnia nas tak bardzo, że gdy wreszcie wyjeżdżamy pod latarnią Stilo, okazuje się, że straciliśmy na tych dziesięciu km ponad godzinę. A nawet ciut więcej, bo do latarni też jest pod górkę. Gdy zatem zjeżdżamy ku cywilizacji, wiem już, że na Rozewie nie dojedziemy. Chwilę mocujemy się z wyborem trasy w Osetniku, ale ostatecznie ruszamy dalej dziesiątką do miejscowości Kopalino. Wyjeżdżając ze świetnej gruntówki na asfalt do Kopalina postanawiam jechać do Karwi, rezygnując przy tym z wytyczonej trasy (biedny Jędrzej). Zakładam, że start z Karwi następnego dnia da nam na tyle duży zapas czasu, że nawet gdybyśmy z jakichś powodów mieli problem z wyjechaniem pociągiem lub statkiem z Helu, to będziemy w stanie wrócić na kołach do Gdyni. Tniemy więc asfaltami (już nawet nie zwracam uwagi na mantrę „zjechaliśmy ze śladu”) z Kopalina na Lublewo i potem Żarnowiec… Jędrzej dzielnie zalicza górkę pod Żarnowcem (był taki plan, by jechać naszą trasą z 2015 roku, ale… zachodzące słońce i coraz chłodniejszy wieczór na szczęście go zweryfikowały). Przed Krokową stajemy w zajeździe, ubieram kurtkę, choć powinienem był założyć też nogawki. Licznik pokaże bowiem 8,9 stopnia, gdy zjedziemy na łąki przed Karwią. Szkoda też, że w ostatnich promieniach słońca nie decyduję się wjechać do Krokowej. Co prawda tamtejszy pałac widziałem już i mam jego ładne zdjęcia, ale… no szkoda. Byłoby to coś ładnego na koniec dnia.

Przed Karwieńskimi Błotami Pierwszymi próbujemy pierwszy raz pytać o nocleg. Tzn. zjeżdżamy do zajazdu, ale wolnych miejsc nie ma. Jedziemy więc dalej i właśnie w Karwieńskich Błotach Pierwszych zauważam ogłoszenie agro. Dzwonię… jest wolny pokój, ale tylko na jedną noc. No a przecież my właśnie na tyle potrzebujemy. Zjeżdżamy więc na kwaterę, właścicielka szykuje nasze lokum i na moje protesty, że nie trzeba, bo wyśpimy się w śpiworach, wzdryga jedynie ramionami i metodycznie układa nam świeżutką pościel. W ten sposób, za 30 zł od osoby mamy pokój z łazienką, ogromnym telewizorem (Jędrzej jest zachwycony, siedzi wgapiony weń do nocy, jakby ten trzydniowy detox mu zaszkodził) i kuchnią. Mankament - nie bardzo mamy co jeść. Na szczęście w pobliżu jest jeszcze czynny sklep, więc da się temu zaradzić. Pierwszy raz od kilku dni rozwalam się w świeżej pościeli i zasypiam słuchając Arianny Savall.

Najtrudniejszy, ale chyba najfajniejszy odcinek. Prawie 90 km offów, bardzo zróżnicowanej, urokliwej trasy. Zdecydowanie dla tego odcinka warto jechać szlakiem latarni. 




  • DST 138.60km
  • Teren 44.50km
  • Czas 07:33
  • VAVG 18.36km/h
  • VMAX 43.00km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Kalorie 3883kcal
  • Podjazdy 571m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Latarnie cz. 3

Niedziela, 13 sierpnia 2017 · dodano: 22.08.2017 | Komentarze 0


Ranek w Ustroniu jest słoneczny. Wita nas błękitnym niebem, brakiem opadów i… jakby nieśmiało nawet takim delikatnym ciepłem? Może da się jechać na krótko? Nie, na razie się nie da. Nocleg w każdym razie żegnamy bez żalu, w życiu bym się tam nie zagnieździł, gdyby nie mokre ciuchy. Chateńka czasy świetności miała pewnie przed wojną (bez wnikania którą), a i w to mało kto pewnie by mi uwierzył. Już w nocy zastanawiałem się, czy z sieni, przez zamknięte drzwi, dociera do nas zapach naszych butów? Nie, poranna analiza upewnia mnie, że… nasze buty na zewnątrz zdecydowanie pachną. Śmierdzi pokój. Smrodem zastanym. Dobra dobra, nie narzekam, mogłem spać pod namiotem, prawda? Mogłem. Wstajemy więc, szybkie śniadanie, bo za oknem już słychać nowych gości, którzy „przejmą” nasz pokój. Desperados ;)

O 9 jesteśmy już na rowerach. Ruszamy od razu z kopyta, bo Jędrzej koniecznie chce na ten Hel. A skoro tak, to trza dojechać do Ustki. Tniemy… tzn. wyruszamy i od razu zaczyna kropić. Wrrr… nie ma mowy, nie wyciągam kurtki. Jedziemy więc kawałek w siąpiącym deszczu, który ostatecznie decyduje się zostać nad Ustroniem, a nad nami powoli się przejaśnia. Gdy docieramy pod latarnię w Gąskach, już nie pada. A nawet znowu na chwilę wygląda słońce. Nie jadę jednak na krótko, zostaję w kurtce gamexowej, bo koszulka, którą założyłem ma na tyle płytkie kieszenie, że mogę zgubić telefon. Poza tym jest chłodno, jakieś szesnaście stopni, więc wcale nie chce się człowiekowi rozbierać. Focimy tylko z zewnątrz, latarnia zamknięta, (Jędrzej niepocieszony) chowamy aparaty i możemy ruszać. Początkowe kaemy to remontowana nawierzchnia… a właściwie jej brak. Jedziemy zatem wolniej, bo turyści wylegli na ulice i walą całą szerokością nieistniejącej drogi. Gdy wjeżdżamy do Mielenka.. zaczyna znowu kropić. Przeczekujemy największy opad pod parasolem przy knajpce (pustej z samego rana) a potem jedziemy do stolicy polskiego obciachu. Wjeżdżamy tam, jakżeby inaczej, przy dźwiękach Despacito.

Przebijając się przez zalegające na ulicach i chodnikach tłumy zatrzymujemy się ostatecznie na lody przy jakiejś kawiarence, która wygląda na dość przyzwoitą. Zamawiam kawę i lody, podobnie, jak mój kompan i… przez cały pobyt w lokalu słucham (nie da się niestety odsłyszeć tego) wynurzeń nawalonego (jest 10.30, więc albo od wczoraj go trzyma, albo już rano poszedł za ostro) kolesia, który swoją partnerkę traktuje jak przedmiot. Dopijam kawę duszkiem, wymuszam na Jędrzeju ogarnięcie się i spadamy stąd. Można powiedzieć, że Mielno nie zawiodło nas swoim klimatem…

Wyjazd z Mielna jest za to niezwykle przyjemny. Fajna rowerowa ścieżka wzdłuż wybrzeża Jeziora Jamno. Mijamy dawną bazę wodnosamolotów, a potem wyjeżdżamy na fragment sztucznego falochronu oddzielającego kanał i jezioro od morza. Fotka i śmigamy ddr’em aż do Łazów. Mamy bardzo dobry czas, ale… zachciało mi się jechać wzdłuż wybrzeża. Gdy Jędrek wymienia baterie w garminie, przepytuję kierowcę busa, który się właśnie napatoczył. „Panie - przejedziemy wzdłuż wybrzeża? - Jasne, rowerami bez problemu…” więc zmieniamy trasę i zamiast po śladzie („Krzysztof, zjechaliśmy ze śladu… - Wiem!, - Ja tylko zwracam uwagę…”) jedziemy w las po betonowych płytach, próbując przejechać mierzeją oddzielającą Jezioro Bukowo od Bałtyku. Nie da się… to zawracamy, i jedziemy drogą z płyt betonowych w las… może tu będzie jakiś skrót. Aha… jasne. Koniec końców wracamy na szlak wytyczony pierwotnie, po stracie jakiejś 1,5h i kilkunastu kilometrach spędzonych w lesie. A trzeba było jechać od razu wg śladu (pamiętacie? „Krzysztof, zjechaliśmy ze śladu”), a nie próbować skrótów. Kto drogi skraca, ten w domu nie nocuje…

Trzeba jednak przyznać, że ta trasa przez Osiek i Iwięcino ładna jest. Najpierw jedziemy obserwując kitesurfingowców, jak pięknie sobie poczynają w szalejącym nad jeziorem Jamno wietrze. A potem trasa skręca na tamtejszy szlak św. Jakuba. Który wiedzie przyjemną drogą wśród pól. Gdy wreszcie dojeżdżamy do cywilizacji, to okazuje się, że w kierunku Dąbek i Darłowa wiodą całkiem sprytne i przyjemne asfaltowe ścieżki rowerowe. Zupełnie, przyznaję bez bicia, ich nie pamiętam, mimo iż jechałem tamtędy niespełna 3 tygodnie temu podczas Tour de Pomorze. Jedyne co kojarzę, to restaurację w Bobolinie, bo tam właśnie znajdował się punkt żywnościowy. Na którym pierwszy raz dogonił mnie Raps i na którym spędziłem jakieś 10 minut. Tym razem nie stajemy, tylko ładnie jedziemy dalej i docieramy do Darłowa. Tam mamy dwa punkty programu: zamek i latarnię. Jędrzejowi zapalają się oczy, gdy dowiaduje się, że może iść zwiedzać. Ja zamawiam obiad, kawę i oddaję się lenistwu pod zamkiem. Znaczy się knuję, co by tu jeszcze dziś zobaczyć…

Spod zamku, po niezłym obiedzie jedziemy obaczyć darłowską latarnię. A potem jeszcze na falochron i tak jakoś nagle robi się prawie siedemnasta. Oj, mało czasu, a mamy dotrzeć do Ustki.

Po drodze jest jednak latarnia w Jarosławcu - zaliczona, zwiedzona przez Jędrzeja. Ja zadowalam się jedynie fotką naszej ulubionej plaży pod Cisowem. Trasę z Darłowa do Jarosławca bowiem pokonujemy w większości nadbrzeżnym wałem, oddzielającym morze od jeziora Kopań. Przemykamy przez Wicie, gdzie znowu na pełen regulator wali disco polo i gdy wreszcie wjeżdżamy do Jarosławca (hm, tyle razy jeździłem tę trasę na lekko, a teraz z sakwami wyduszam PR na stravie), skupiamy się na jak najszybszym opuszczeniu tego kurortu.


Wspomniana wizyta w latarni trwa więc krótko, wsiadamy na rowery i bez zbędnej zwłoki wyjeżdżamy w kierunku na Korlino. Pierwsze kilometry tego odcinka jedzie się nieźle, ale w miejscowości Zaleskie wjeżdżamy na DW 203 i wtedy zabawa się kończy. Ruch jest spory, droga taka sobie, więc marzymy, by jak najszybciej dojechać. Stajemy wreszcie przy tablicy „Ustka” na obowiązkową fotę, a potem jedziemy do portu, pod tamtejszą latarnię. Cel dnia został osiągnięty. Teraz trzeba jeszcze znaleźć nocleg.

Tenże udaje się załatwić pierwszym telefonem. Co prawda cena nie jest nadzwyczajna, ale przynajmniej warunki są lepsze niż te w Ustroniu. Dojeżdżamy na kwaterę, zwalamy bambetle i wracamy do miasta na kolację i zakupy. Korzystając z tego, że słońce zaszło focimy jeszcze latarnię w trakcie pracy, po czym wracamy na zasłużony odpoczynek. Prawie 140 km przejechane, miodzio.




  • DST 117.10km
  • Teren 47.00km
  • Czas 06:42
  • VAVG 17.48km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 3177kcal
  • Podjazdy 759m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Latarnie, cz. 2

Sobota, 12 sierpnia 2017 · dodano: 20.08.2017 | Komentarze 1


Sobota rano wita nas pochmurnym niebem. Jest rześko, wietrznie, ale nie pada. Dobre i to. Ruszamy w trasę trochę późno, bo po 10. A jakoś tak nam zeszło, nawet nie wiadomo za bardzo jak i dlaczego. Może to przez dziewczyny, które kusiły, by nie jechać... nie wiem.



W końcu jednak się zbieramy i hajda. Tzn. nie taka znowu galopada, tylko spokojny przejazd przez zatłoczone turystami miasto, wprost na pierwszy punkt wyprawy wyznaczony dzisiejszego dnia. Międzyzdrojskie molo. Brudne, byle jakie, męczące... pełne krzykliwego disco polo. Ale punkt to punkt. Wyznaczyłem tak trasę, to jedziemy, bo Jędrzej pilnuje jej bardziej, niż wojsko swojego ministra. A w każdym razie tak się mi wydawało jeszcze nieraz podczas tej wyprawy.



Po zaliczeniu fotki ruszamy w drogę. Konkretnie w DW 102. Mam to szczęście, że mój kompan nie analizował specjalnie profilu trasy. Wyznaczyłem, to wyznaczyłem, wgrał i jedziemy. Toteż te pierwsze km trochę go zaskakują. Z poziomu zero bowiem wjeżdżamy na 107 metrów n.p.m, na Wzgórze Gosań, będące świetnym punktem widokowym na zachodnim wybrzeżu. Wzgórze, jak i cały klif był zresztą dobrze widoczny z odwiedzonego molo. Można rzec, że ten odcinek ładnie rozgrzewa nas do dalszej jazdy, choć... zjazd z Gosania nie jest zbyt przyjemny. Trzeba sprowadzać rower po schodach zrobionych dla wygody turystów. Wszak wygoda turystów nie oznacza jednak wygody rowerzystów. Nic nie poradzimy, lepiej jednakowoż sprowadzać, niż wnosić... cieszymy się więc w drodze na dół... nie wiedząc jeszcze, co nas czeka. Ale... nie uprzedzajmy faktów. Jak mawia(ć będzie jeszcze nieraz) Jędrzej.



Następne kilometry do Kołczewa (dokładniej to tuż za Wisełkę) niczym, poza ruchem samochodów się nie wyróżniają. Jedzie się słabo, wkurzony na kierowców mijających na kartkę papieru decyduję się w końcu na jazdę jakieś 1,5 metra od krawędzi. Nikt mnie wtedy, bez zmiany pasa nie wyprzedzi. O dziwo... nikt nie trąbi. Nerwowe sytuacje się kończą, a my wreszcie zjeżdżamy w las, ku latarni Kikut. 



Kołczewskie ścieżki rowerowe w okalających latarnię lasach wzbudzają...  szacunek. Dobrze utwardzone, ciągną się przez bukowe lasy przeważające na tym terenie, toteż jedzie się niezwykle przyjemnie. Schowawszy się w ten las znikamy nie tylko przed ruchem aut, ale także przed wiatrem. Robi się wręcz cicho. Jakby przed burzą. Przemykamy przez las, docieramy pod wzgórze, na którym stoi latarnia i... hehe, nasza radość artykułowana na zjeździe z Gosania okazuje się być przedwczesna. Bo ścieżka pod latarnię Kukit prowadzi... po schodach. Nie da się tego podjechać, w każdym razie nie z sakwami, toteż chcąc nie chcąc.. zsiadamy i dygamy rowery pod górkę. Sól kolarstwa prawie.



Pod Kikutem (ale to brzmi, prawda? - zwłaszcza, że latarnia jest cała) robimy sobie fotki, a korzystając z obecności turystów, prosimy ich o wspólne zdjęcie. Mała przekąska i ... spadamy stąd. Zjazd jest na szczęście rowerowy (czyli można powiedzieć, że ta górka to odwrotność Gosania), śmigamy na dół, przez bukowe lasy by wyjechać z powrotem na DW 102, prowadzącą do Międzywodzia. Zanim jednak wyjedziemy... zaczyna padać. Coraz mocniej i mocniej, więc chcąc nie chcąc - stroimy się w przeciwdeszczówki, zakładamy ochraniacze na buty (to zdecydowanie dobry pomysł, bo dzięki temu woda nie wlewa się do butów i właściwie w suchych - no dobra, minimalnie wilgotnych - dojeżdżam na nocleg). W Międzywodziu, korzystając z tego, że leje i że chce nam się kawy, stajemy w cukierni. Kawa dobra, sernik szału nie robi. Deszcz lekko odpuszcza przed naszym wyjazdem, ale zostajemy w kaftanikach... i pojedziemy tak aż do Trzęsacza. Po drodze to szosą, to ścieżkami rowerowymi, to offem... mijamy Pobierowo, w którym deszcz wygonił ludków na ulice, deptaki, do sklepów i kawiarni... aż się ciężko przebić przez te tłumy, aż w końcu docieramy pod kolejny punkt wycieczki. Ruiny kościoła w Trzęsaczu.

O dziwo, przestaje padać. Ściągamy przeciwdeszczówki, robimy foty i spadamy na trasę wzdłuż klifu. Ostatnie deszcze trochę ją zmasakrowały, więc jadąc naszymi ciężarówkami jest co robić, by się w tych błockach i kałużach nie wyrżnąć. Dojeżdżamy do latarni Niechorze, obowiązkowa fotka i możemy jechać dalej.



Deszcz - sreszcz... nie może się zdecydować, czy padać, czy nie padać. Mniej lub bardziej więc sobie mży. Dopóki jedziemy w lesie (świetna część R10 za Pogorzelicą), jakoś to nie przeszkadza tak mocno, ale gdy wyjeżdżamy na szosę w Mrzeżynie, mżawka robi się z lekka upierdliwa.


Ubieram się więc ponownie (Jędrzej jedzie w przeciwdeszczówce już od Rewala.. a właśnie, zapomniałem wspomnieć, że w Rewalu, podczas obiadu znowu się rozpadało) i ścieżkami rowerowymi wjeżdżamy w końcu do Kołobrzegu.


Gdy docieramy pod latarnię... przeciera się. Rozbieram się więc (już nie pamiętam po raz który), focimy co jest do focenia, jedziemy na koniec falochronu i po kilku pamiątkowych fotkach ruszamy na ostatni odcinek tego dnia. Ustronie Morskie czeka, przynajmniej taką mamy nadzieję.


R10 wzdłuż wybrzeża, z Kołobrzegu do Ustronia Morskiego jest baaaaardzo w porządku. Przystajemy parę razy na fotki, ale jakoś bez przekonania (choć widać po niebie, że jakby pogoda zamierzała się poprawić), i krótko przed 20 docieramy na miejsce. Szukamy noclegu, konkretnie: wolnego pokoju, bo perspektywa rozbijania się na mokro, braku możliwości wysuszenia rzeczy niezbyt nas przekonuje. Ostatecznie więc po kilku telefonach znajdujemy lokum pod dachem. Dalekie od doskonałości, powiedziałbym nawet, że desperacko tragiczne, ale co zrobić - mus brać co jest. 

Kolacja w pizzerii, zakupy na śniadanie, suszenie wilgotnych ciuchów i kurtek... ani się zorientowałem, jak mi głowa w wyrku opadła i obudziłem się rano. Ale... to już inna opowieść.




  • DST 28.90km
  • Teren 2.00km
  • Czas 01:08
  • VAVG 25.50km/h
  • VMAX 37.00km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Kalorie 879kcal
  • Podjazdy 141m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Latarnie, cz. 1

Piątek, 11 sierpnia 2017 · dodano: 16.08.2017 | Komentarze 3



Jakoś tak nagle, pod koniec lipca okazało się, że tzw. długi weekend sierpniowy będę miał wolny. By tak rzec... dowolny. Mogę zaplanować rowerowanie gdziekolwiek, bo żeńska część rodziny zapragnęła wyjazdu nad morze. Polskie morze. Długo się zatem nie namyślałem. Plan powstał błyskawicznie, a tylko od ilości chętnych zależało, jak się owo planowanie zakończy. Na szczęście dla mnie nasz KBR-owy fotograf, Jędrzej zdecydował się "uratować mnie" przed koksowaniem na rowerze i ... zapowiedział, że chętnie ruszy ze mną w trasę wzdłuż wybrzeża Bałtyku. Czemu uratować? Bo pierwotnie plan zakładał 3 dni ostrego koksowania na trasie dom - Warszawa - Gdańsk - Międzyzdroje. Z małą przerwą na piwko w pewnym Sanatorium. Ale... jako się rzekło - Jędrek swoją dzielną decyzją salwował mnie przed wykręceniem tysiąca kilometrów na szosie. Zamiast tego więc... przejechałem się szlakiem nadbałtyckich latarni. Ale - jak mawia Bogusław Wołoszański - nie uprzedzajmy faktów...



Eskapadę zaczynamy w piątek po południu. Pakujemy rowery na auto, zbieramy ekipę i jedziemy do Międzyzdrojów. Piękna, słoneczna pogoda, nic nie wskazuje, że mogą się ziścić niezbyt miłe prognozy. W Międzyzdrojach meldujemy się o 19... jest zatem jeszcze sporo czasu, by zrobić najazd na Świnoujście i "zaliczyć" tamtejszą latarnię. Wskakujemy na rowery, i na lekko, krajówką, po trasie BBT tniemy do miasta nad Świną.



Latarnia stoi skryta wśród drzew, między zabudowaniami portowymi,  a magazynami. Zupełnie nie robi wrażenia. Focimy i... w tym momencie zaczyna padać. W oddali, od strony lądu widać tęczę i nadciągające chmury.



No cóż... powrót zapowiada się w deszczu. Nie tracąc czasu więc wracamy - znowu krajówką (a nie zaplanowaną trasą terenową), byle szybciej dojechać i choć trochę uchronić buty przed zalaniem. Powiedzmy, że się nam to jakoś udaje. W każdym razie na tyle, by następnego dnia nie ruszać w drogę w mokrych ciuchach i butach.




  • DST 146.90km
  • Teren 18.50km
  • Czas 06:40
  • VAVG 22.04km/h
  • VMAX 50.00km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Kalorie 4348kcal
  • Podjazdy 366m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Berlin Trip 3

Niedziela, 21 maja 2017 · dodano: 22.05.2017 | Komentarze 0

Po długich nocnych Polaków rozmowach powiedzenie, że zrywamy się rano gotowi do jazdy byłoby niezłym eufemizmem. Ale powiedzmy, że wszyscy grzecznie wstają… nikt nie marudzi, wcinamy śniadanie i na szczęście zgodnie z planem po 9 jesteśmy już w siodłach. Najpierw czeka nas zjazd do Łagowa (a tak, zjazd, organizator nie mówiąc nikomu bazę zafundował na całkiem sporym pagórku), a tam obowiązkowo wejście na wieżę zamku Joannitów i rzut oka na okolicę. Ładnie, ładnie. Fotki, śmichy - chichy… ale trasa się sama nie przejedzie. Ruszamy więc, początkowo asfaltami słynnego lubuskiego trójkąta bermudzkiego, w którym tylko marzyciel może oczekiwać, że będzie lekko. Jest bowiem dziurawo i pod wiatr, a potem dodatkowo robi się szutrowo i brukowo. Nihil novi, by tak rzec po wczorajszym, ale gdy wreszcie wyrywamy się na lepszą drogę, od razu robi się weselej. A, zapomniałem - Norbi już ma proste koło. Sterroryzował kolegę i zabrał mu kółko od roweru. No dobra, pożyczył. Więc teraz już nic nie powstrzymuje jego zapędów na jazdę z sakwami powyżej 30 km/h. Musimy się ostro spinać, by nie patrzył na nas z ukosa, że mu zwalniamy jazdę.

Trochę wbrew wiejącemu nam w twarze wiatrowi w końcu docieramy do MRU. Zwiedzać go nie zamierzamy, musi wystarczyć zbiorowa fota na czołgu. A to, że ktoś próbuje urwać lufę, ktoś lekceważąco spogląda na maszerujący na teren umocnień pluton WOT… dożeramy się goframi i lodami i … jedźmy ludzie, jedźmy, bo jeszcze nas ktoś potraktuje jak niemiecki desant. Więc w trasę znowu, ku Zbąszyniowi. Zauważalnie zmienia się kierunek wiatru, a tak po prawdzie, to zmienia się nasz kierunek jazdy i odtąd będzie już nam sprzyjająco dmuchało w plecy. Miodzio. Jest słonecznie, ciepło, więc co może się jeszcze wydarzyć? Np. offroady przed Nowym Tomyślem. Rozważamy przez moment taki plan, by jechać głównymi drogami, ale w głosowaniu wygrywa jednak trzymanie się śladu. To jedziemy szlakiem Powstania Wielkopolskiego, przez wioski, którymi swego czasu maszerowała piechota (Bóg kocha piechotę, prawda?) i … co-poniektórzy faktycznie zaliczają pchanie roweru po piachu. Gdy wreszcie wyjeżdżamy na szosę jest pełna radocha. Za chwilę Grodzisk, a potem już bliziutko do domu.

Wjeżdżamy do centrum Grodziska Wlkp., szczerze - tyle razy tamtędy przejeżdżałem, a nie wiedziałem - że to taki ładny ryneczek z ratuszem. Uchwalony zostaje „obiad”, toteż stajemy sobie w polecanej przez spotkanych lokalsów knajpce. Jedzenie dobre, choć… naczekać się musiałem (w sumie jako jedyny). Chłopaki głodne, Pan Felek co prawda cyrtoli się, że porcja duża, ale potem przejechane km robią swoje: wsuwa w siebie cały talerz niczego nie pomijając. Kucharz z pewnością będzie zachwycony. W końcu ruszamy dalej - na Granowo, lekceważąc sobie ścieżkę idącą po drugiej stronie. Ale nikt z kierowców nie trąbi, zresztą nie ma zakazu, to jedziemy sobie zgrabną kolumną. Kilometry ubywają, docieramy do Mosiny i… przez moment rozważamy wjazd na Pożogowo z sakwami. Na szczęście rozsądek przeważa, więc już bez zbędnych ceregieli meldujemy się przed 18 w Kórniku. Akurat na koniec różnych imprez, które przez nasze miasto się w ten weekend przetoczyły.

Udany wyjazd. Prawie 400 km z sakwami. W zgranej ekipie. Jedna pana, jedna kraksa. Trzeba planować kolejny wypad. Tym razem na Jakuba we wrześniu… 


Poniżej... ślad.



Kategoria KBR, wyprawy > 100km