Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 190219 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

wyprawy > 100km

Dystans całkowity:4138.62 km (w terenie 621.25 km; 15.01%)
Czas w ruchu:202:25
Średnia prędkość:20.45 km/h
Maksymalna prędkość:74.50 km/h
Suma podjazdów:21877 m
Suma kalorii:125573 kcal
Liczba aktywności:28
Średnio na aktywność:147.81 km i 7h 13m
Więcej statystyk
  • DST 165.00km
  • Teren 11.50km
  • Czas 08:09
  • VAVG 20.25km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 4835kcal
  • Podjazdy 569m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Berlin Trip 2

Sobota, 20 maja 2017 · dodano: 22.05.2017 | Komentarze 0

Dzień drugi nie zaskakuje: prognozy przewidywały ochłodzenie i faktycznie, rano jest rześko. Ba, w czasie śniadania widzimy wręcz, że za oknem szaleje wiatr i mżawka. Cholera, miało nie padać! Trochę zastanawiamy się jak jechać, ostatecznie, prawie rzucając monetą, rezygnujemy z kurtek przeciwdeszczowych i, jak się wkrótce okaże - to była dobra decyzja. Ruszamy i praktycznie od razu przestaje padać. Klucząc trochę przez centrum Eberswalde (remonty) wskakujemy na ścieżkę rowerową (znowu te ułatwienia ze światłami), a po niespełna trzech kilometrach wyjeżdżamy nad jeden z licznych kanałów rzecznych, wzdłuż których pojedziemy aż do Niederfinow. To główny cel naszej wycieczki tego dnia - słynna, pochodząca z lat 30-tych ub. wieku podnośnia dla statków, będąca jedną z głównych śluz na szlaku wodnym łączącym Szprewę z Odrą. Zanim tam jednak dojedziemy, mkniemy sobie asfaltowym DDRem przez kilkanaście km, w przepięknych okolicznościach przyrody, przy akompaniamencie śpiewających ptaków, rechoczących żab i krzyczących żurawi. 

Wrażenie jest niesamowite. Patrząc na opuszczające się tysiące ton wody i stali ma się odczucie, jakby samemu wznosiło się ku górze w jakiejś windzie. Wszystko to trwa kilkanaście minut i gdy schodzimy, trzeba się zbierać, bo do Łagowa, gdzie czeka na nas nocleg jeszcze 150 km. Ruszamy więc bez zbędnych ceregieli, znowu ścieżkami wzdłuż kanałów rzecznych, aż w końcu docieramy do Odry. Za nami ponad 30 km jazd ścieżkami rowerowymi wzdłuż różnych kanałów i mniejszych rzek, a gdy wreszcie docieramy do szosy… okazuje się, że wzdłuż Odry zbudowano autostradę… rowerową. WOW!! Szeroka, asfaltowa, równiusieńka aż domaga się, by wsiąść na szosę i hajda, przed siebie. Jedziemy jednak z sakwami, więc prędkości mamy raczej średnie, co w korespondencji ze sprzyjającym wiatrem pozwala znacznie przyspieszyć jazdę praktycznie bezwysiłkowo. Docieramy wioski Hohenwutzen, stajemy na kawie… ale zanim się rozgościmy niemiecki mikrodron rozpoznawczy w postaci robala atakuje oko Fanky’ego, który - choć ostatecznie niszczy go ciosem palca - zostaje ranny w oko i wygląda, jakby dostał lewym sierpowym od żony.

Chcąc - nie chcąc (no bardziej chcąc, wszak gmina się przy okazji zaliczy sama) wjeżdżamy mostem nad Odrą do Polski, celem dokonania zakupów w pobliskiej aptece. Tam - pałętając się między straganami jarmarku - gubi się nam Norbi, i gdy po zakupach wrócimy na niemiecką stronę, okaże się, że kolega znikł, telefon nie odpowiada, nikt nie wie, gdzie jest… słowem - porwanie!! Ekipa postanawia uciekać po zaplanowanej trasie przed zaciskającą się wokół nas pętlą niemieckich działań ofensywnych, a ja wracam szukać Norbiego, zgodnie z zasadą, że wracają wszyscy. Gdy coraz bardziej zrezygnowany błąkam się po cedyńskiej gminie przychodzi wiadomość, że Norbi się odnalazł. Jak to on, wcale się nie zgubił, ale tak się rozpędził wjeżdżając z nami na polską stronę, że dojechał prawie do Szczecina, zawrócił, przy okazji pomógł komuś naprawić rower i jeszcze minął wszystkich na szlaku. Uff… szczęśliwy wracam na niemiecki brzeg, doganiam ekipę i ruszamy w drogę.

Autobahną rowerową (3.0, 3.0, skanduje nadawacz tempa!) mkniemy do Kostrzyna. Co kilka kilometrów specjalnie dla rowerzystów przygotowane miejsca postojowe: knajpki z jedzeniem, kawiarenki, wypas. W jednej z nich stajemy, ktoś zamawia zupę, ktoś piwko, ktoś kawę… jest okazja na foty i obyczajne spędzanie czasu w miłym towarzystwie. W końcu ruszamy i chwilę później… sru, słyszę huk i widzę w lusterku jak Norbi leci przez kierownicę. Zawracam, widzę, że się ruszają obaj uczestnicy kolizji, więc pierwsza myśl: żyją, to co z rowerami? Rower sprawcy ok, ale Norbi ma koło w ósemkę, brakuje trzech szprych, tylna sakwa zerwana. Nikt się jednak nie połamał, a Norbi… on jest jak MacGyver - złożyłby nowy rower z niczego. Dociąga luźne szprychy, prostuje koło (nie chcecie wiedzieć jak) i … ruszamy. Jeśli ktoś myślał, że z takim kołem jedzie się wolniej, to… źle myślał. Dalej grzejemy aż miło i do Kostrzyna docieramy już bez przeszkód. Kraksa spowodowała niestety zbędną stratę czasu, toteż zamiast „normalnego niemieckiego obiadu” (sznycel i szparagi) zaliczamy jedzenie w Maku. Od razu też, na pierwszym skrzyżowaniu polscy kierowcy pokazują nam, że z Niemiec już wyjechaliśmy i teraz to oni tu rządzą.

Stówka za nami. Jeszcze prawie 60 km do Łagowa. Te trudniejsze 60 km. Trochę polnych ścieżek, trochę piachu, trochę szutrów i od cholery wybrukowanych kamieniami polnymi dróg pamiętających czasy Joannitów. Zwłaszcza te ostatnie dają nam popalić, kilka leśnych podjazdów z sakwami po takich trasach może człowieka zmęczyć odpowiednio. Gdy więc docieramy wreszcie do szosy wjazdowej, wiodącej do Łagowa, wszyscy przyjmują to z ogromną ulgą. Docieramy na miejsce o zmroku, a tam już czeka ognisko, grill i super kolacja sprokurowana pospołu dla nas przez Szczepana, Pana Felka i Toma oraz właścicieli agroturystyki.

Ciąg dalszy był zupełnie nierowerowy, więc do przygód KBR wrócimy następnego dnia rano. Dobranoc ;)

Zdjęcia TU.

Trasa 


Kategoria KBR, wyprawy > 100km


  • DST 80.10km
  • Teren 2.30km
  • Czas 05:13
  • VAVG 15.35km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Kalorie 2397kcal
  • Podjazdy 290m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Berlin Trip 1

Piątek, 19 maja 2017 · dodano: 22.05.2017 | Komentarze 2


Pomysł na wyjazd do Berlina zrodził się spontanicznie w ub. roku. Krótko trwała dyskusja, czy zdobywać Berlin w maju, czy też wracać z niego na rowerach... ostatecznie przeważyła (z wielu względów) opcja powrotu rowerowego ze stolicy Niemiec. I, jak się okazało finalnie była to zdecydowanie dobra decyzja. Ale, cytując klasyka KBR'owego - nie uprzedzajmy faktów.

Spotykamy się przed 7 rano przy kórnickiej Oazie. Ładujemy rowery do auta, bo do Berlina zawozi nas firma Politowicz. Dlaczego? Raz, że taniej niż kolejami EIC, a dwa... że do pociągu wejdzie max 8 rowerów (pod warunkiem, że dostaniemy wszystkie miejscówki), a nas wybiera się w trasę dziewięcioro. Pakowanie idzie sprawnie, nawet Jędrzej łamie tradycję i... NIE SPÓŹNIA się na start. Wypas. 3,5h jazdy i wyładowujemy się naprzeciwko Bramy Brandenburskiej. Ku przygodzie, jak mawia córuś...

Ciepło. Nawet powiedziałbym - gorąco. Termometry pokazują przy asfalcie 32 stopnie (a jeszcze nie ma południa). Do tego tradycyjnie zaduch wielkiego miasta... hałas, cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo. Na szczęście jednak szybko godzimy się z aglomeracyjnym spleenem i, by tak rzec... ekipa dostosowuje się do okoliczności, toteż pozostałe kwestie są bez zarzutu. Pierwsza, zauważalna sprawa to skomunikowanie ciągów rowerowych, które jest po prostu znakomite. Do tego  kierowcy... zachowują się niewyobrażalnie uprzejmie, aż nie da się na nich nic złego powiedzieć. Wymyślona naprędce, mająca urozmaicać jazdę w miejskim zgiełku, gra rowerowa polegająca na zbieraniu punktów za każdego ochrzanionego lub obdzwonionego samochodziarza czy pieszego zostaje unieważniona pierwszego dnia z powodu... zebrania ujemnej liczby punktów przez każdego uczestnika gry. Ujemnej, bo tak uprzejmych, miłych i spokojnych kierowców dawno nie spotkaliśmy. Ale... nie uprzedzajmy faktów, jak mawia nasz KBRowy kancelista, Jarek.

Póki co jednak mijamy Kreuzberg i... zaliczamy obiad u Mustafy, na wyśmienitym kebabie (fakt, trzeba czekać w kolejce prawie pół godziny, ale WARTO!!).

Dalej... obowiązkowo Mur Berliński, piwko nad Sprewą, Alexanderplatz i na koniec wjazd rowerami wzniesienie przy Märchenbrunnen. I wyjeżdżamy z Berlina późnym popołudniem.

Podobnie jak tysiące Niemców. Co jednak różni to miasto od naszych aglomeracji... to znakomicie zaplanowana sieć ścieżek rowerowych. Szerokie, asfaltowe i jakby tego było mało - z pierwszeństwem (na światłach osobna sygnalizacja dla aut, rowerów i pieszych i ta dla rowerów zapala się jako pierwsza!!). Jedziemy sobie na północ, ku Eberswalde, gdzie mamy nocleg, przemykamy przez coraz bardziej wyludnione ulice dzielnic Berlina i tak docieramy do Bernau. Maleńkie miasteczko (właściwie jakby się ktoś uparł to pewnie nawet część niemieckiej stolicy), centrum otoczone murami obronnymi, a pośrodku, przy samym ryneczku przypominająca zamek brama wjazdowa z dwiema basztami.

No i najważniejsze: knajpa ze znakomitym piwem. Nosz nie mogłem sobie odmówić kufelka w takim miejscu...

Ruszamy po krótkim odpoczynku i nawet nie zauważamy, jak wyjeżdżamy w całkowitą dzicz. Zaskakujące kilka km offoradu (no patrzcie, nie wszystko u nich takie super, bo na drodze leżą wiatrołomy i trzeba przenosić rowery), a potem zaraz znowu ścieżka rowerowa.

W końcu jednak wyjeżdżamy na szosę, ale w jeździe niewiele się zmienia. Nadal auta mijają nas z dużym spokojem, a gdy tu i ówdzie droga zwęża się do szerokości dwóch samochodów - jadące z przeciwka auto zatrzymuje się i grzecznie czeka, aż je miniemy. Nie do wiary! Szczytem wszystkiego jest akcja z samego końca trasy. Gdzieś tak z 5 km przed Eberswalde dogania nas na trasie dostawczak, który trzyma się (jest trochę zakrętów i wzniesień, ale dla polskiego kierowcy to byłaby pestka, by minąć tych cholernych rowerzystów) z tyłu i nawet, gdy daję mu sygnały, że może nas wyprzedzić... kierowca dziękuje ręką, uśmiecha się i pokazuje, że pojedzie za nami, bez spiny. Rzecz nie do pomyślenia w naszym kraju. 
Na miejsce docieramy już o zmroku. 80 km za nami.

Trasa poniżej.


Kategoria KBR, wyprawy > 100km


  • DST 136.80km
  • Teren 12.00km
  • Czas 06:40
  • VAVG 20.52km/h
  • VMAX 44.60km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Kalorie 3555kcal
  • Podjazdy 498m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ziemia Kaliska

Niedziela, 25 września 2016 · dodano: 26.09.2016 | Komentarze 3

Wrzesień tego roku mamy tak piękny, aż dziw bierze, że jakaś wojna u nas nie wybuchła. Jak ktoś zaplanował sobie urlop w lipcu tudzież w sierpniu, to miał zimno, deszczowo i ogólnie mało ciekawie. Natomiast wrzesień... cóż... od samego początku zaskakiwał wysokimi temperaturami, brakiem opadów, stabilną pogodą i temu podobnymi rzeczami, które raczej powinny mieć miejsce w okresie, gdy dzieciaki nie chodziły do szkoły. Choć oczywiście nie można zapominać, że 3/4 tego miesiąca to przecież jeszcze nominalnie lato, zatem co w tym dziwnego, że ciepło?

Ano, nic. A skoro ciepło, to tym bardziej przyjemnie pojeździć na rowerze. Zaplanowaliśmy na ostatnią niedzielę września wypad ekipy KBR na Ziemię Kaliską. Prostą eskapadę: pociąg, kręcenie km, zwiedzanie jakichś tam fajnych miejsc, podziwianie widoków i powrót pociągiem. W sumie miało wyjść jakieś 190 km z dojazdami na dworzec, wyszło zaś mniej, ale... nie uprzedzajmy faktów. 

fot. Piotrek F.

Ranek... wbrew moim zachwytom nad ciepłym wrześniem okazuje się być dość rześkim. By nie powiedzieć: zimnym jak cholera. Z domu, o 6.30 ruszam a termometr wskazuje 6 stopni. Lekko się trzęsę, i chyba dwukrotnie w drodze na dworzec przymierzam się, by jeszcze dodatkowo się oblec. Ostatecznie jednak docieram na miejsce zbiórki, a potem, już całą ekipą lecimy na dworzec niby w Kórniku, a tak naprawdę w Szczodrzykowie. Na miejscu jeszcze jakieś fotki, nadjeżdża pociąg... którym docieramy do Ostrowa Wlkp. Jest 8.35, gdy wysiadamy na peronie i trzeba grzecznie zasuwać z rowerem pod pachą do przejścia podziemnego. 

Pierwszy odcinek jazdy przez Ostrów okazuje się być lekko zwichrowany. Nie wiem dlaczego ślad pozwolił się wytyczyć "pod prąd" - praktycznie całą trasę na rynek - zupełnie jeszcze pusty - pokonujemy drogami, które nakazują jazdę w przeciwną stronę. Niedobrze. Na szczęście mamy w ekipie byłego lokalsa, więc Piotr sprawnie dyryguje: jechać, nie marudzić, tu będzie pusto. I jest. Na rynku stajemy pod ratuszem, wokół pełno ogródków kawiarnianych i restauracyjnych, ani chybi jeszcze lato. Niektóre już otwarte kuszą zapachem kawy, jednak unikam myśli o postoju jak ognia - czas jest wyznacznikiem tej trasy, nie wszyscy dadzą radę jechać szybko, więc trzeba się ogarniać. Foty i ... start do Lewkowa. 

Klasycystyczny pałac Lewickich w Lewkowie, z końca XVIII wieku zawsze chciałem odwiedzić. Z Ostrowa prowadzi tam szlak rowerowy, idący praktycznie przez cały miejski odcinek asfaltowym DDR-em. Nie ma zakazu jazdy po jezdni, ale jest niby nakaz jazdy po ścieżce - jedziemy nią grzecznie w coraz to bardziej ciepły poranek. Przebijamy się nad fragmentem drogi ekspresowej i ... na tym pierwszym wiadukcie wiem już, że łatwo nie będzie. Jeden z kolegów wyraźnie zostaje na podjeździe (tak tak, wiem, to nie górka, ale jak to opisać?) i zwalniamy, czekając na niego po drugiej stronie. Lewków wyłania się zza zakrętu i ... część ekipy jedzie na pobliskie lotnisko, zaś ja śmigam tam, gdzie chciałem dotrzeć. Pałac.

Ten - obecnie zabytek - jeden z pierwszych pałaców klasycystycznych na tych ziemiach, pozostawał w rękach Lipskich z Lipego do 1939, a w 1945 przejęty przez Skarb Państwa. Odrestaurowano go w latach 1972–1987, co niestety widać; dziś mieści Muzeum Wnętrz Pałacowych, oddział Muzeum Okręgowego Ziemi Kaliskiej w Kaliszu. 

Wokół całkiem zgrabny park, szkoda, że czasu mało i że jesteśmy tak późno - jestem przekonany, że dosłownie 15 minut wcześniej promienie wschodzącego słońca pięknie musiały się przesmykiwać po unoszących się znad parkowych stawów oparach mgieł. Widzę ich tylko namiastkę i cóż... nie można mieć wszystkiego. Dociera reszta ekipy akurat, gdy jestem już po zdjęciach, więc ruszamy dalej.

Dalej mamy zabytkowe kościółki w Ożgowie...

... i Kotłowie, a także kilka bardzo przyjemnych pagórków przez Mikstatem.

Niestety wspomniany wyżej kolega ma dziś wyraźnie zły dzień.

fot. Piotrek F.

Większość ekipy ucieka nam, mimo podjazdu, my wleczemy się powoli tak, że Norbi w końcu rozkłada na kierownicy szachy magnetyczne i zaczyna kolejną partię. Jego spokój wręcz koreluje się z błogością niedzielnego przedpołudnia. Drogi są puste... no prawie puste, bo co i rusz mijają nas kolejni rowerzyści. W końcu i ja nie daję rady, staję, robię fotki i odjeżdżam do Mikstatu informując, że poczekam na nich w miejscowości. Gdy w końcu docierają, cała ekipa zdążyła się już rozebrać do krótkich rękawków, jest ciepła, praktycznie można powiedzieć - letnia niedziela. Aż chce się jechać. 

W czasie, gdy nasz osłabły kolega ustala sobie transport powrotny (zapada decyzja, by jednak nie jechał dalej) jedziemy na mikstacki rynek i pod kościół św. Trójcy. W kościele msza, no niczego innego nie można się było spodziewać, więc zwiedzić go nie da rady. Wiemy też, że całą ekipą jedziemy dalej, do Grabowa nad Prosną, dopiero tam rozstaniemy się z naszym skonanym rowerzystą. Droga wiedzie przez pogórze ostrzeszowskie, toteż trasa nie umyka nam tak, jakbyśmy chcieli. Grabów to... 50 km, a od startu w Ostrowie minęły... 4h. Muszę coś więcej dodawać?

W każdym razie w Grabowie Jasiu zawraca w stronę Kalisza, dokąd ma po niego przyjechać transport, a my dalej jedziemy wg planu. Sprawniej i jednakowoż znacznie szybciej. Kolejne km umykają aż miło, ale jest i czas na zdjęcia. Pięknie prezentujące się pagórki przed Kaliszem...

... wieża telewizyjna i kościół w Chełmcach to tylko kilka całkiem fajnych miejsc, gdzie aż żal nie wyjąć aparatu. Po coś w końcu wlokę tę lustrzankę ze sobą.

Do Kalisza wjeżdżamy około 14, po drodze mamy w planach Kaliski Gród Piastów - Zawodzie. Jedziemy tam wałami wzdłuż Prosny, a gdy docieramy na miejsce, okazuje się, że tego dnia wstęp jest wolny. Korzystamy z okazji, wewnątrz muzeum widać przygotowania do pikniku historycznego.

Całość prezentuje się bardzo fajne, a że stanowisko położone jest na uboczu, to i zgiełk naszej cywilizacji nie przeszkadza w obcowaniu z historię.


W końcu jednak trzeba jechać - mamy zamówiony obiad (nasz lokals Piotr o to zadbał) i porządne burgery z wołowiny już się przygotowują.



Poobiedni Kalisz to obowiązkowa wizyta pod Teatrem im. Bogusławskiego...


oraz na kaliskim, bardzo ładnym rynku.



Uzupełniamy napoje w pobliskim sklepie i jedziemy do Gołuchowa. Jak przystało na położone w dolinie rzeki Prosny miasto - skoro wjeżdżaliśmy do niego długim, przyjemnym zjazdem z południowych wzgórz, to i wyjechać należy zeń pod górkę. Co czynimy z nieskrywaną przyjemnością. Do Gołuchowa nie jedziemy jednak wzdłuż krajówki, tylko przemykamy bokami. Dopiero na ostatni odcinek trasy przedgołuchowskiej wybieramy jazdę wzdłuż DK12, aczkolwiek tam poprowadzono DDR, więc jedzie się dość bezpiecznie. Niestety polecam omijać ten fragment w przypadku jazdy rowerem szosowym - ścieżkę rowerową zbudowano z kostki, na dodatek sporo na niej "naturalnych śmieci" - jazda kolarzówką zdecydowanie przyjemna nie będzie. 

Zanim dotrzemy do Gołuchowa skręcamy w las, by rzucić okiem na słynny głaz narzutowy. To miejsce dość popularne wsród okolicznych mieszkańców oraz turystów, toteż na leśnym dukcie spotykamy spore grupy spacerujących ludzi. Szlak jest dobrze oznaczony, a sam głaz... jeszcze załapuje się wraz z nami na ostatnie promienie słońca. Zachęcam ekipę do sprawnego ruszenia w dalszą drogę, bo Gołuchów już po zachodzie to byłaby jednak porażka.

Pod zamek Czartoryskich docieramy właściwie w ostatniej chwili. Po parku zamkowym jeździć nie wolno, toteż prowadzimy rowery i zanim dotrzemy na najlepsze miejsca widokowe, słońce powoli zaczyna zanikać za drzewami. Robię kilka fotek...

...ekipa ubiera się w rękawki czy co tam kto ma, bo po zachodzie zrobi się na pewno zimno. Zakładam lampki, zbieramy się wszyscy, a na pożegnanie Jędrzej robi grupową fotkę i można jechać.

fot. Jędrzej

Prosto ku zachodzącemu słońcu.

Po drodze jeszcze na chwilę przystajemy w Kuczkowie, gdzie wywindowany na lekki pagórek kościółek załapuje się na żółto-pomarańczowe światło zachodu, a potem jest już tylko szybka jazda do Taczanowa, skąd odjeżdża nasz pociąg do Kórnika.



Na miejscu jestem krótko po ósmej, akurat, by dziecku zaśpiewać kołysankę. Kurtyna. :)




  • DST 243.80km
  • Teren 37.00km
  • Czas 10:19
  • VAVG 23.63km/h
  • VMAX 59.40km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Kalorie 7156kcal
  • Podjazdy 1439m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wielkopolski Szlak św. Jakuba - cz. 1

Sobota, 10 września 2016 · dodano: 11.09.2016 | Komentarze 0

Zatem… jak w tytule, czyli Wielkopolski Szlak św. Jakuba na rowerze. Część północna, powiększona o fragment z Inowrocławia do Mogilna (czyli tak jakby kawałek jakubowej Drogi Polskiej, choć nie do końca to prawda). W każdym razie dodatkowy odcinek wybrany niejako z obowiązku, bo... żal jechać taką trasę i nie zaliczyć np. Strzelna. Generalnie się to-to spaceruje, ale na rowerze też da się przejechać, choć oczywiście zdecydowanie nie na szosie. W ubiegłym roku - po raz pierwszy, tak na próbę - pojechaliśmy sobie ze znajomymi Nadwarciański Szlak św. Jakuba, z Lądu do Lubinia. Urokliwie i udanie było. W tym roku więc postanowiliśmy ruszyć na trasę Wielkopolską, choć z konieczności trzeba ją było podzielić na dwa etapy (bo jednakowoż nie wszyscy uczestnicy łykają 400 km na raz).

Do Poznania rano dojeżdżamy oczywiście na rowerach, potem IC jedziemy na miejsce startu. Jest mgliście, ale dość ciepło. W pociągu 16 miejsc rowerowych, z czego zajętych prawie wszystkie. W Inowrocławiu, zanim pojedziemy na Strzelno obowiązkowo trza odwiedzić tzw. Ruinę. Kościółek romański z XII wieku, jeden z najstarszych w tej części kraju. Mamy szczęście, bo akurat trwa msza (właściwie kończy się), więc zrobienie kilku fot nie wiąże się ze specjalnym ryzykiem. Gdyby zaś tej mszy nie było, tobyśmy się odbili od zamkniętych na głucho, okutych grubą stalą drzwi.

A potem na szlak. Jakieś wioski mijamy praktycznie bez zatrzymywania, tylko raz przystajemy, bo w Kościelcu ładnie się odnowiono romańsko - renesansową (ano tak, taki misz - masz całkiem zgrabny) świątynię. Oczywiście jest zamknięta, więc tylko foty z zewnątrz i czas na Strzelno. W Strzelnie nic się nie zmieniło od lat. Tiry i osobówki walą przez miasto, jak waliły, hałas, smród, slalomy między autami i ostatecznie wreszcie tamtejsze zabytki. Widać, że koszmar komunikacyjny nie odpuszcza również i im - elewacje zabytkowego kościoła wołają o ratunek, a przecież jeszcze niedawno wyglądały całkiem spoko. Ładujemy się do środka - akurat idzie wejść, choć tylko do kraty. Kolumn nie zobaczymy z bliska, bo wejście jest zamknięte, choć… w ławkach siedzi jakaś wycieczka i ziewając wsłuchuje się w opowieść przewodnika. Przewodnik dość obcesowo ignoruje moją obecność, więc robię jeszcze kilka fotek i wychodzę rozczarowany. W czerwcu chłopaki natrafili na festyn: kościół był otwarty, rozświetlony, można było oczy nacieszyć. Cóż, żeby kózka nie skakała… wiadomo.

Ze Strzelna ruszamy po krótkim popasie pączkowo - drożdżówkowym. Jest już ciepło, powoli mgła unosi się coraz wyżej i gdy nagle wjeżdżamy do jakiegoś większego miasta, dopiero po chwili orientuję się, że to Mogilno. Fotki pod zabytkowym, ufundowanym przez Kazimierza Odnowiciela klasztorem benedyktynów. Niestety w środku jakieś przygotowania do ślubu, na zewnątrz rusztowania, cóż, będzie tu trzeba przyjechać raz jeszcze. Ale jedziemy wzdłuż jeziora - z jego drugiego brzegu (idzie tamtędy ścieżka rowerowa kończąca się na cmentarzu) ładnie widać wspomniany wyżej klasztor. Robimy fotki i ruszamy w stronę Trzemeszna. Zanim tam jednak dojedziemy, to docieramy na punk widokowy Duszno. I jak nazwa wskazuje, za sprawą poprawiającej się mocno pogody, jest by tak rzec… duszno i gorąco. Piachy zmuszają nas do pchania rowerów, na szczęście podjazd po górkę jest już bardziej utwardzony, więc po chwili wysiłku docieramy do wieży widokowej, gdzie postanawiamy sobie chwilkę posiedzieć. Wieża ładna, z gatunku tych noclegowych, na dodatek z darmowym wi-fi, tojtojem, stolikami do biwakowania. Szacun.

Do Trzemeszna jedziemy trochę na czuja… trasa niby wytyczona, ale postanawiamy się nie trzymać śladu zbyt kurczowo - Rafał ma cienkie (za cienkie) opony, a ten piach pod Dusznem dał nam wszystkim w kość. W każdym razie w Trzemesznie robimy postój na stacji benzynowej, pijemy kawkę i uzupełniamy bidony, bo ciepło zrobiło się jak cholera. Do Gniezna nie mamy daleko, ale po drodze jest jeszcze Niechanowo. Ładny kościół (nawiasem mówiąc: pod wezwaniem św. Jakuba) oraz pałacyk z XVIII wieku są wystarczającym powodem, by sobie w Niechanowie odpocząć. A potem pojechać w końcu do Gniezna na obiad.

Czekając na zamówione jedzenie robię kilka zdjęć, przy okazji też załapujemy się na piknik historyczny miasta Gniezna. Zamieniam kask rowerowy na hełm niemieckiego piechura, potem z karabinem staje Norbi. Maszeruję po rynku, robiąc foty, aż w końcu wracam i obiad już jest. Wcinamy, popijamy piwkiem i trzeba się zbierać. Jeszcze prawie setka do domu.

Z Gniezna wyjeżdżamy na Kiszkowo. Początkowo ruch samochodowy jest spory, potem słabnie, a gdy odbijamy w kierunku Waliszewa, robi się cicho, spokojnie i urokliwie. Tak, jak lubimy. W Waliszewie przystanek pod kościółkiem, którego w czerwcu z racji późnej pory nie było jak sfocić, a potem jazda wzdłuż jeziora w kierunku Lednicy. Po drodze mijamy maszerujących pieszych, wyglądają bardziej na uprawiających nordling walking, niż na pątników ze szlaku jakubowego. Aż w końcu, gdzieś na skraju łąk widzimy zmierzającą w naszą stronę postać… mnicha. Gdy podjeżdżam do niego bliżej, kłania się i z uśmiechem woła „Buen Camino”. Ależ niesamowicie się zrobiło.

Lednicę omijamy bez zdjęć. Samochodów sporo, ale godziny otwarcia sugerują, że nie mamy tam po co iść. Cóż zrobić, będzie trzeba się wybrać specjalnie w tymże celu. Prujemy więc w kierunku Puszczy Zielonka, po drodze mając jeszcze do odwiedzenia kościół św. Jakuba w Dąbrówce Kościelnej. Niestety, gdy tam dojeżdżamy - lekkie rozczarowanie - odpust. Albo jakiś ni to odpust, ni to festyn. W każdym razie tłumy, tłumiszcza, aż ciężko się przez nie przebić. Szkoda, bo liczyłem na fotkę przy rzeźbie św. Jakuba, którą można sobie u bram kościółka obejrzeć.

Puszcza Zielonka wita nas komarami i nadchodzącym z kotlinek chłodem. Jedziemy szybko, na tyle, na ile to możliwe do Murowanej Gośliny. Tam niestety centrum miasta rozryte remontami, więc nie zastanawiając się ruszamy do Owińsk. Może choć tam uda się jakieś zdjęcia zrobić, choć… słonce już praktycznie nad horyzontem, więc trzeba się spieszyć. Tniemy aż miło i wpadamy do Owińsk o zachodzie. A tam… pod pałacem rodziny von Treskov znowu jakiś festyn. Nici ze zdjęć. Pocysterskie zabudowania klasztorne w Owińskach… w remoncie, a słynny dąb, pomnik przyrody rośnie w niewielkiej, zupełnie już zacienionej kotlince, więc żadnych prawie zdjęć nie robimy.

Powetujemy sobie to gdzieś na wysokości Czerwonaka, gdy słonce zachodzi barwiąc niebo na czerwono. O zmroku więc już wpadamy do Poznania, Wartostradą dojeżdżamy pod katedrę i potem już tylko szybki sprint do Kórnika. Na miejscu jesteśmy kilkanaście minut przed dwudziestą pierwszą. Zadanie wykonane.

Galeria tu (czyli w linku).
I mapka. 


Kategoria wyprawy > 100km


  • DST 224.50km
  • Teren 11.00km
  • Czas 10:16
  • VAVG 21.87km/h
  • VMAX 52.60km/h
  • Temperatura 6.0°C
  • Kalorie 6436kcal
  • Podjazdy 1398m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Życiówka...

Niedziela, 15 maja 2016 · dodano: 23.05.2017 | Komentarze 3


Kategoria wyprawy > 100km


  • DST 112.30km
  • Teren 41.00km
  • Czas 05:50
  • VAVG 19.25km/h
  • VMAX 49.30km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Kalorie 3277kcal
  • Podjazdy 321m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zielonka

Niedziela, 20 września 2015 · dodano: 20.09.2015 | Komentarze 0

Intro
W nocy lało. Właściwie to nad ranem. Przed szóstą obudził mnie skubany kot, miaucząc o wyjście, ale jak zobaczył, że pada to w połowie skoku na otwarty taras stwierdził "...albo nie..." i zawrócił do domu. Jakoś więc dodrzemałem do siódmej. Wstałem, cały czas kropiło za oknem. Ogarnął mnie leń i dużo nie brakowało, abym się z domu nie ruszył. Koniec końców fejsbukowo zmobilizowali mnie współtowarzysze wycieczki, więc zjadłem śniadanie, kota też wywaliłem za drzwi (czemu miał mieć lepiej niż ja?) no i pojechałem do Kórnika na miejsce zbiórki.

Wyjazd
Trasa z Kórnika do Dąbrówki Kościelnej miała mieć niecałe 90 km. Sporą jej część mieliśmy przejechać w mniejszym, 7 osobowym zespole (do i z Gruszczyna), resztę w ramach tzw. rajdu. Początek spoko - bez napinki (choć nie bez przygód), docieramy do Maka w Swarzędzu, gdzie kawa i ciacho, bo czasu sporo. Przygody? A to najpierw autobus MPK uparł się rozjechać nam kolegę (a dwójce innych zajechać drogę), a potem jeden z uczestników naszej grupy zaliczył glebę pod wiaduktem w Swarzędzu, gdzie ktoś wpadł na genialny pomysł zwężenia DDR-u za pomocą barierek. Na szczęście nikomu nic się nie stało, zjedliśmy i wypiliśmy co trzeba i dalej na szlak. Ze Swarzędza do Gruszczyna bliziutko przemknęliśmy się bokami i sporo przed 10 (a start miał być właśnie o tej godzinie, jak dojedzie grupa z Poznania) zameldowaliśmy się na szkolnym boisku.

Falstart
W końcu poznańska ekipa dotarła. Ruszyliśmy... i od razu przerwa, bo... zaczęło się odhaczanie listy obecności. Wrrrr... No nic, postaliśmy tak z 20 minut, w końcu doliczyli się kogo mieli (a kogo nie mieli, tego nie) i wreszcie czas na jazdę. Szutrami i piachami w kierunku Uzarzewa... jedziemy i nagle, po dwóch km czoło grupy wyhamowuje tuż przed zjazdem. Wszyscy stają, dziwiąc się, co tym razem, a tu, proszę, jakie klasa zagranie. Zatrzymaliśmy się, bo wszak nie ma to jak na lekko piaszczystym zjeździe puścić jednocześnie prawie 100 osób - na pewno będzie bezpieczniej, niż gdybyśmy zjeżdżali mniejszymi grupami... No dobra, trochę czepiam się, ale pomyślcie sami.

Całe szczęście, że zjazd i wjazd idzie jednak dość sprawnie (nikt się nie wyrżnął). Wjeżdżamy do Uzarzewa i... na górze znowu przystanek. Znowu stanie na jakieś 30 minut. Ech... po TRZECH km??!! Nosz kurde...

Ring Poznański
Dalej jedziemy prawie po śladzie poznańskiego ringu rowerowego. Tzn. przynajmniej teoretycznie. Trasę kojarzę, jechałem nią kiedyś w styczniu robiąc setkę... teraz prowadzi organizator(ka), więc grzecznie podążamy za czołówką. Przed Kołatą jednak nasza przewodniczka daje ciała na całego - prowadzi nas w kierunku oględnie mówiąc dla niej zupełnie obcym - wjeżdżamy w las zdecydowanie nie tam, gdzie powinniśmy. Początkowo jeszcze nie orientujemy się, że tak jest, ale potem... brnąc coraz bardziej w knieję... droga kończy się po kilka razy. No dobra, lubię offroady, ale nie grupie 100 osób. Nie w sytuacji, w której trzeba zawracać, bo droga się skończyła...

Ucieczka

W końcu, na którymś z kolei przystanku (techniczny!! - czyli znowu odpoczynek na siku maskujący brak sił i brak wiedzy odnośnie drogi) decydujemy, że ich zostawiamy. A niech szczezną sobie w tym lesie :) Odjeżdżamy im i błyskawicznie znajdujemy właściwą drogę, mijamy środkiem oba Jeziora Wronczyńskie, by w końcu dotrzeć via płyty betonowe do Dąbrówki Kościelnej. Generalnie - żeby organizator nie miał pojęcia, którędy ma jechać to jakaś masakra... A już szczytem wszystkiego było, jak przewodniczka poszła pytać o drogę w środku lasu (a stała taka posesja), gdy dookoła ludzie mieli mapy, nawigacje, smartfony, tablety... Ja kursu dla facetów w zakresie pytania o drogę nie ukończyłem, ale... występ prowadzącej tylko upewnił mnie w przekonaniu, że to była dobra decyzja...

Dąbrówka i Ranczo
Do wsi wjeżdżamy trasą obok kościoła. Szybko fotografujemy zabytek, robimy grupową focię i ruszamy na poszukiwanie "rancza w dolinie". A ono faktycznie położone jest w dolinie. Przyjemne miejsce, choć tego dnia sporo rowerzystów tam zajechało (takich grup jak nasza przybyło więcej, ale tylko nasza - znaczy poznańska - pokpiła drogę). Docieramy, jemy obiad (lub co kto ma) robimy pamiątkowe fotki i ... po jakichś 45 minutach w końcu docierają nasze zguby. Trochę rzutem na taśmę, bo kuchnię już zamykali :P

Powrót stamtąd
Ruszamy wg trasy wytyczonej wzdłuż poznańskiego ringu. Zaraz na początku odjeżdża nam - w stronę nie uzgodnionej trasy jeden z uczestników - więc dalej jedziemy w szóstkę. Leśnymi duktami mijamy bokiem te paskudne płyty betonowe, na których ruch samochodowy był jak na Św. Marcinie w poniedziałek rano i tak docieramy do Wronczyna. Mijamy jezioro, dojeżdżamy do Jerzykowa / Biskupic i dalej mkniemy w stronę Paczkowa. Po drodze niedziela w pełni - czyli wszystkie sklepy pozamykane (a niektórym skończyło się "paliwo"). Licząc cały czas na łut szczęścia docieramy w końcu do Kleszczewa, gdzie wiatr w twarz i deszcz wyganiają nas pod stację benzynową.  Kto musi, robi zakupy, kto nie musi, ubiera przeciwdeszczówkę.

Deszcz w twarz
I słusznie, bo do samego Kórnika docieramy w padającym deszczu. W mieście kończy się triathlon, więc chcąc nie chcąc - muszę nadłożyć drogi. Przez kórnickie Błonia jadę do domu i docieram tam 20 minut przed końcem dyspensy od żony. Hallelujah!  

Trochę fotek z wyjazdu.



Kategoria wyprawy > 100km


  • DST 292.38km
  • Czas 15:16
  • VAVG 19.15km/h
  • VMAX 74.50km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Kalorie 10743kcal
  • Podjazdy 4123m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Podróżnika 2015

Sobota, 13 czerwca 2015 · dodano: 15.06.2015 | Komentarze 6

Maraton Podróżnika 2015 czyli anatomia klęski.

Jechało się znowu. W długą trasę. Po zupełnie nieznanych drogach. W świetnym towarzystwie. Mimo strachu, czy da się radę. Na dystansie „dla cipek”. Jak w kwietniu. Ba, jak rok temu…

Nie. Nie jak w kwietniu, ani tym bardziej jak rok temu. Ale… po kolei.

Dlaczego tegoroczna trasa MP biegła po Tatrach (500 km) lub w stronę Tatr (300 km) z podkrakowskich Będkowic specjalnie nie ma co analizować. Tak wybrali uczestnicy poprzedniej edycji Maratonu Podróżnika, uznając w swej większości, że właśnie takiej ciężkiej trasy nam trzeba. Nie, nie byłem z tego powodu szczęśliwy, bo bardzo zależało mi na przejechaniu trasy 500 km, a ta oferowałaby taką ilość przewyższeń, że mógłbym jej zwyczajnie nie ukończyć. Wybrałem więc nieco z musu trzysetkę, dochodząc w swej naiwności do wniosku, że jak dobrze pójdzie, to sobie coś tam dokręcę jeszcze… Ech, jaki ja głupi byłem.

Baza.
Dotarliśmy tam w piątek wieczorem, przed 22, bo korki na A4 musiały oczywiście się nam przytrafić. Ludzie już właściwe się rozchodzili po namiotach lub pokojach, a ja sam też najwyższej świeżości nie byłem, bo z Hipkiem to przywitałem się chyba dwa razy… W każdym razie – zrezygnowałem z rozbijania namiotu i poszedłem spać. Albo raczej usiłować spać, bo duchota w pokojach była nieziemska. Budzik nastawiłem na 6.15…

Ranek.

Był rześki. Od 5 i tak już nie spałem, bo się nie dało. Sprawdziłem relacje online: Kot ruszyła na swoją pięćsetkę solo krótko po czwartej. Z zewnątrz dobiegało już krzątanie maratończyków… rowery, toaleta (znowu nie poznałem kolejnego znajomego – sorry Faja, ja tak mam niestety), śniadanie… dokładnie tak to szło. Szybko się ogarnąłem, dopakowałem lustrzankę (nie Olo, to nie były zapasy na tydzień), wypakowałem kurtkę-wiatrówkę (miałem tego jeszcze pożałować) i … zaczęły się starty grup. Moja, piąta ruszyła prawie dwadzieścia minut po ósmej. Już było bardzo ciepło. Ku przygodzie! - jak mawia Ludwiczka... :)

Kraków.

Wjechaliśmy do niego całą grupą, za nic mając sobie trąbiących na nas kierowców (skąd taka nerwowość w narodzie??!!). Na Moście Zwierzynieckim lekko zmroził mnie widok policji (obok jezdni szła ścieżka rowerowa, którą zlekceważyliśmy), okazało się jednak, że policjanci „mierzyli” do nas z radaru i gdy ich mijaliśmy, usłyszeliśmy gromkie „34!!” oraz śmiech… Miło. Zdjęć nie było jak robić prawie… ani się obejrzałem, a tu Wieliczka i pierwsze pagórki. Został na nich Storm jadący na poziomce i tak już miało być przez jakiś czas. Na wyjeździe z Krakowa zobaczyłem znak z temperaturą przy jezdni: po dziewiątej rano było już 46 stopni. Zapowiadała się rzeź…

Wieliczka.

A właściwie pole za nią. Tam spotykamy grupę Księgowego – czyli nr 4. Krótkie uzupełnienie bidonów, czwarta rusza, my czekamy… a potem za nimi w trasę. Od razu – podjazd. Storm znowu zostaje, my jedziemy, co jakiś czas oglądając się na niego za siebie. Gdzieś na 55 km przystajemy, czekając, a kto może – łapie cień; w końcu zguba dojeżdża by zaraz zostać na kolejnym podjeździe.

Upał.

Kolejne podjazdy i zjazdy, a upał robi się coraz bardziej nieznośny. W słońcu temperatura przekracza 40 stopni, przy asfalcie dochodzi do 50. Sprawdzam relację smsową – skwar miażdży wszystkich. W Łapanowie mylimy trasę, na szczęście niewiele i zaraz wracamy na szlak.

Szlak.

Ciężki. Podjazdy pod Górę Św. Jana dobijają, na domiar złego muszę w trakcie podjeżdżania ustalać telefonicznie szczegóły remontu… taka jazda wykańcza dokumentnie i w Zegartowicach muszę złapać oddech na dłużej. Gdzieś tam właśnie odjeżdża nam część grupy piątej i nie zobaczymy się już aż do mety. W końcu docieramy na szczyt (czemu wydawało mi się, że ciężkie będą dwa podjazdy, czyli Rdzawka i Krowiarki?)… jest sklep, cień i dwójka rowerzystów z grupy czwartej. Odpoczywamy, wcinamy lody, MarkaR łapią skurcze…

Wyjście z cienia.

Graniczy z samobójstwem. Leżymy pod sklepem i każdy w samotności się zastanawia, po co mu to... Sklepowa patrzy na nas z politowaniem.

Znowu w drodze.

W końcu ruszamy. Góra – dół, góra dół. Widoki przednie, gorąco jak w piekle. Wypijam chyba 6 bidonów i… nic, jakbym wcale nie pił. Przed Rabką na którejś z górek łapię zgon… koniec wody, puls w skroniach, dreszcze… jestem na dobrej drodze, by dostać porażenia. Ratuje mi życie Włod, dzieląc się resztą soku, chwilę później znajdujemy sklep, gdzie opijam się jak diabli i od razu mi się poprawia. Z resztą ekipy wjeżdżamy na Statoil i jemy po hot-dogu. Niebo w gębie. Potem się dowiem, że nie tylko mnie tak odcięło i niektórzy właśnie z tego powodu się wycofali. Uff... blisko było.

Przed atakiem.

Czeka nas Rdzawka, a już po 16. Matko jedyna, a myślałem, że w tym miejscu będę ze 4h wcześniej… W Rabce jemy pizzę. Pijemy piwo (pół piwa w sumie, i dopiero to powoduje, że idę do toalety; wlałem wcześniej w siebie ze 4 litry izotoników i nic!!). Ociągamy się z ruszeniem na trasę. Udaje mi się nawet zrobić kilka fot.

W końcu jednak czas na nas. Polska remisuje z Gruzją, więc jedziemy. Na Rdzawkę. Jest pod górę, ale znośnie. Jest też wyraźnie chłodniej. Gdy pojawia się znak ścianki (20% na 1,8 km) walczę jakiś czas, a potem po prostu zsiadam. Prowadzę. Paweł jedzie. Pół kilometra szybciej, niż ja prowadzę. Masakra. Próbuję wjazdu. Prowadzę, w końcu – ruszam na ostatni odcinek. Hańba… i jeszcze musimy ją potwierdzić smsem z PK1.

Gmina.

Nie wiem, dlaczego odpoczywamy. Przecież prowadziliśmy rowery, choć fakt, że pod górę. Ekipa stoi, więc ruszam do gminy Nowy Targ. Jest za zakrętem. Jedziemy we dwóch z MarkiemR. Fotka na przełęczy i wracamy na zabójczo szybki zjazd do Chabówki. 74,5 km/h pokazuje mi licznik i jest to 2,5 km/h szybciej niż na Kaszubach. Szaleństwo.

Krowiarki.

Są ponoć ciężkie. Pamiętam je z profilu trasy – są ciężkie. Zanim do nich docieramy – wykrusza się Bartek. Coraz trudniej mu było, w końcu zrezygnował. Jedziemy. Wjeżdżamy!!! Wcale nie było tak strasznie. Niestety na górze już ciemno. Połowa trasy za nami. Chyba ta trudniejsza połowa… Tak mi się wtedy zdawało. Ruszamy w dół. Droga to masakra. Jadę pierwszy, na dwóch światłach 750 lm, widzę ten patchwork zamiast asfaltu i chrypnę od krzyków. Cud, że nikomu nic się nie stało. Gdzieś przed Zawoją ubieram się jeszcze w koszulkę dodatkową – zmarzłem paskudnie na tych zjazdach za Krowiarkami. A trzeba było kurde zabrać tę wiatrówkę…

Przysłop.

Wg sprzedawcy na stacji benzynowej – do Makowa jest z górki. Szkopuł w tym, że trasę kreślił Wax. Więc zamiast w dół, jedziemy pod górę. Na przełęcz Przysłop. Nie poddaję się i wjeżdżam. Na raty, ale udaje się. I znowu w dół. Do Suchej, a potem do Makowa Podhalańskiego. Który wita nas błyskami burzy, lekkim deszczem i porykiwaniem lokalnej młodzieży. Przejeżdżamy miasto… nie, wcale nie jak Riders of the Storm… raczej jak zgraja duchów.

Makowska.

Podjazd na przełęcz zaczyna się zaraz za kościołem. Ciągnę za TomymliDżonsem, który błyska przede mną lampkami. W końcu staje, mijam go i dalej jadę do góry. Właściwie pod koniec podjazdu dogania mnie auto; wyprzedza i... niech to diabli - widzę, co jeszcze przede mną. Ten widok odbiera mi motywację i ostatni odcinek prowadzę jak wszyscy. Szlag!!

Lot.

Droga w dół jest kręta. Ciemna. Wąska. Stroma. I ma bardzo dobry asfalt. Jadę, na dwóch lampkach. Jako pierwszy. Zalegającą na łuku drogi łachę nagarniętego przez opady deszczu piasku zauważam w ostatniej chwili. Hamuję ostro… zdecydowanie za ostro. Tylne koło łapie poślizg, mimo to próbuję się ratować. Przednie minimalnie niestety zagarnia ten cholerny piach i to przechyla szalę. Wylatuję z drogi, uderzam przednim kołem w pobocze (tym samym je rozcentrowując, choć tego jeszcze nie wiem), wyrywam prawą nogę z bloków i lecę w ciemność przerażony, że rower trzyma się lewej stopy. Uderzenie wybija mi powietrze z płuc, blok puszcza stopę (ufff) i gdy chłopaki do mnie krzyczą „Eli”, „Krzysiek”, „Kris”… leżę na ziemi i mogę se tylko porzęzić…

Decyzja.

Koło krzywe. Bark boli, ale ruszać ręką mogę. Wysyłam smsa do Ola, by mieć nr do Średniego (gdybym nie mógł jechać jednak) i ruszamy. Na zjazdach – mega wolno: 25-27 km/h, bo koło bije jak cholera, na podjazdach – wiadomo.

Wstaje świt.

Jest pięknie, jedzie się nieźle. Stajemy nawet na jakieś fotki, żałuję, że nie tak często, jakbym chciał. Ręka boli, więc robienie zdjęć w trakcie jazdy odpada, a szkoda, bo przed Kalwarią Zebrzydowską widoki są przednie. Za Chrzęstowicami przekraczamy Wisłę… znowu bez zdjęć. Ech…

Alwernia i koniec.

Zaliczam tę gminę wg planu. Ekipa czeka przed Zabierzowem, a ja jadę spełnić fanaberie. Zbity bark (tak wtedy myślałem) i krzywe koło to jeszcze żaden powód, by z planu rezygnować. Potem już tylko kręcenie. Mamy czas… bez szarpania zmieścimy się w limicie i tak faktycznie jest. Po 23h 25 min meldujemy się na mecie maratonu. Staję. Zdejmuję kask i … dzwoni telefon.

Kamila: Ty jeszcze jedziesz??!!
Ja: Nie. Właśnie dojechałem. Idę spać…

Czy było warto? A po co takie pytanie w ogóle zadawać...

Fotki:
Poranek w bazie

Na trasie przed Krakowem.

Krakowskie widoki.


Miejsce startu ostrego - 250 km do mety.

Radzimy sobie z upałem jak się da...


Kościół w Łapanowie - z żalem rezygnuję z wizyty w środku.


Widoki przed Górą Św. Jana.


Zdychamy pod sklepem.

Widok przed zgonem.


Rabka Zdrój.

Gdzieś tam w Tatrach biją się z upałem maratończycy dystansu 535 km.


Podjazd pod Makowską.


Świta



Gdzieś na trasie - sam się zastanawiam, jak utrzymałem lustrzankę w tej ręce...



W bazie po powrocie...


Kategoria wyprawy > 100km


  • DST 103.10km
  • Teren 28.50km
  • Czas 05:35
  • VAVG 18.47km/h
  • VMAX 46.40km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Kalorie 3765kcal
  • Podjazdy 436m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nadwarciański Szlak św. Jakuba - II

Niedziela, 31 maja 2015 · dodano: 01.06.2015 | Komentarze 2

Dzień drugi, czyli Hermanów - Lubiń i powrót do domu.

Ranek nad Wartą nawet dla mnie, nawykłego do mojej wiejskiej ciszy był niesamowity. Totalny spokój, zerowy wiatr, rżenie koni w pobliskiej stajni. Wszystko to jakby z kart powieści: 

"A nade wszystko koń polski był na zagrodzie szlacheckiej podmiotem, nie zaś przedmiotem życia. Z cnót kardynalnych polskich i ziemiańskich – szabli, mocnej głowy i rączego wierzchowca – ta ostatnia była równie ważna, co dwie pozostałe. Co też, niestety, rodziło pytanie, cóż pozostanie z Rzeczypospolitej i Polaków wtedy, kiedy ich konie i szable przestaną bić wrogów na bitewnych polach? Chyba tylko picie i wspominanie dawnych zwycięstw...
Takich właśnie koni potrzebował pan stolnikowic."

I takie konie były w Hermanowie. Poszedłem więc przed wyjazdem na spacer i nawet przez moment miałem taką myśl, by się stamtąd nie ruszać już nigdy. Ale na szczęście myśl ta szybko minęła, zjedliśmy śniadanie i hajda w drogę. 

Pierwszy przystanek zaraz po kilku kilometrach padł w Nowym Mieście n/Wartą. Chłopaki chcieli kupić wodę, a mi w to graj, bo ciągle nie było czasu na obejrzenie kościoła pw. Św. Trójcy, pięknej murowanej, gotyckiej i orientowanej świątyni z XV stulecia. Akurat było przed mszą, więc i zajrzeć do środka się dało i zrobić zdjęcie bez tłumu ludzi. Ruszyliśmy w trasę... przy akompaniamencie skrzypienia dochodzącego z roweru Skfara - ustalić za bardzo nie szło, co hałasuje, więc ten dźwięk miał już nam towarzyszyć do końca trasy jakubowej.

Po minięciu DK5 zjeżdżamy na szutry i wały - offroadami, którymi prowadzi jednocześnie Szlak św. Jakuba i NSR jedziemy aż do Gogolewa. Po drodze chłonąć piękne widoki, zaliczając (no - ja i Jędrzej nie, ale chłopaki z Leszna i owszem) gminę Krzykosy na rowerach (wszak wystarczyło ino przejechać rowerem na drugą stronę Warty przez most w Solcu). 

Jedzie się super, wieje jakby mniej, piachów jakby jeszcze mniej... bosko. W Gogolewie natykamy się na dwóch sakwiarzy z Warszawy, którzy zamierzają przejechać cały wschodni odcinek NSR-u. Mówią, że monotonnie... kurde, a czego się spodziewali? Dyskotek? Podjazdów? Jadą wzdłuż rzeki. Malowniczej rzeki...

Właśnie we wspomnianym wyżej Gogolewie żegnamy się z NSR-em i Wartą (fakt, będziemy ją jeszcze dziś przekraczać z Jędrzejem, ale to będzie moment). Docieramy do Książa Wlkp. Jest ciepło, niedziela, po mszy... załapujemy się na oglądanie kościółka, wcinamy ciacha i uzupełniamy wodę. Do celu zostało nam pewnie z 30 km. Następny postój to Dolsk. 

Chwilę pod kościołem wykorzystuję na foty, a potem zjeżdżamy polansić się na promenadzie i molo. Lokalsi znad butelek z piwem patrzą na nas dziwnie, więc specjalnie nie marudzimy, tylko dalej... ku Lubiniowi. 
Odrobina asfaltu... i znowu piachy. Otoczenie się jednak zmienia - natykamy się na coraz większe grupy spacerowiczów / rowerzystów (bardzo niektórych zmęczonych??!!) - jedziemy zdziwieni, bo trasa wcale na tak wyczerpująca nie wygląda. Ludzie prowadzą rowery... czyżbyśmy już nabyli takiej wprawy, że jedziemy nawet tam, gdzie inni nie dają rady. Taki żart, choć... nikt nie wymięka i nie zsiada. Nawet gdy przed Łagowem zaczynają się delikatne podjazdy. Czekając tam na chłopaków robię foty jakiejś lokalnej twórczości. 

A potem w oddali pojawia się Lubiń. Widać wieże klasztoru z daleka, wyłania się zza traw i zbóż, i na ten widok jakby we wszystkich wstępują nowe siły. Wiatr w twarz już nie przeszkadza, wjeżdżamy do miejscowości pojedynczo, bo każdy chce sobie cyknąć pamiątkowe "foto". Kościół zastajemy otwarty... wow! Robi wrażenie. 

Znajduje się tam m.in. tablica nagrobna księcia Władysława Laskonogiego. Ponoć został tam pochowany, choć tablica znajduje się w ścianie i raczej nie kryje zwłok syna Mieszka Starego. Gdzie dokładnie leży - tego nikt nie wie.

W Lubiniu żegnamy się z kolegami z Leszna i na kołach, jak przystało na udany wyjazd wracamy do domu. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym gdzieś po drodze nie wstąpił: zajeżdżamy do Cichowa, z odwiedzinami do Pana Tadeusza. Dobrze się składa, bo akurat słucham świetnego audiobooka w wykonaniu Krzysztofa Kolbergera. 

"Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,
Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,
Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;
Świeciły się z daleka pobielane ściany..."
Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,
Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;
Świeciły się z daleka pobielane ściany..."

A potem już ostro i szybko. Przed Śremem wjeżdżamy na asfalt i jakoś tak samo nagle robi się, że prujemy kolejne kilometry ze średnią powyżej 30. Po 17 w końcu wracamy do domu. Mając w nogach ponad 100 km.

Żegnam się z Jędrzejem, zdejmuję sakwy i ... jadę na lody z córką. Rowerem, jakby mi było mało :) 

Trasa:


Kategoria wyprawy > 100km


  • DST 95.30km
  • Teren 29.30km
  • Czas 05:41
  • VAVG 16.77km/h
  • VMAX 54.70km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Kalorie 3474kcal
  • Podjazdy 376m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nadwarciański Szlak św. Jakuba - cz. I

Sobota, 30 maja 2015 · dodano: 01.06.2015 | Komentarze 0

Plan. Zawsze na początku jest jakiś plan. Nasz był taki, że zachciało nam się pojechać na rowerach na szlaki św. Jakuba. Słynne Camino de Santiago, prowadzące w sumie przez całą Europę w kierunku Santiago de Compostela w Hiszpanii. Z uwagi na różne obowiązki, możliwości czasowe itp. rzeczy na pierwszy ogień poszedł Nadwarciański Szlak św. Jakuba, prowadzący przez Wielkopolskę, oryginalnie mający długość 108 km. Jednak jego trasę ciut zmodyfikowaliśmy, chcąc przy okazji odwiedzić i zobaczyć różne ciekawe miejsca, więc w sumie wyszło trochę więcej kilometrów. Podzieliliśmy też ją na dwa dni, tak, aby jechać bez napinki, ze zwiedzaniem, foceniem i obyczajnym spędzaniem czasu w miłym towarzystwie.

Zatem - ruszamy w sobotę rano, spod pocysterskiego klasztoru w Lądzie k. Słupcy, gdzie ten szlak jakubowy się zaczyna. Wieje niestety jak diabli, i to akurat prosto w twarz. Lekko nie będzie. Jedziemy na most zrobić fotki z widokiem na klasztor i Wartę, ale samej rzeki nie przekraczamy.

Jarek co prawda nieśmiało pyta, czy to już koniec? Nie, nic z tego, jedziemy do Ciążenia, by zobaczyć pałac biskupi, gdzie mieści się jeden z największych zbiorów pism masońskich w Polsce. 

Do samego pałacu nie wchodzimy jednak - zamknięte. Rzut oka na nadwarciańskie łąki... tamtędy pojedziemy już wkrótce, jak tylko przekroczymy Wartę z pomocą lokalnego promu. Przewoźnik patrzy na nas dziwnie, widząc osakwione rowery... kręci głową i twierdzi, że po drugiej stronie czekają nas "takie piochy, że traktory nie dają rady...". Oj, se myślę - próbuje mi zniechęcić wycieczkowiczów. Spadamy stąd. 

Druga strona Warty - już tym razem faktycznie po Szlaku św. Jakuba wcale nie jest taka piaszczysta. Owszem, trzeba uważać - zwłaszcza Skfar, który jednak okazuje się, że jedzie na zbyt cienkich oponach, ale generalnie jest pięknie. Widokowo. 

Gdzieś pośrodku niczego robimy postój, z offroadów na asfalt wyjedziemy bowiem dopiero przed samymi Pyzdrami. Jedziemy dość spokojnie, wszak nie dla średniej wybraliśmy właśnie taką drogę. Niewątpliwie zaletą jazdy po bezdrożach jest mniejsza uciążliwość jazdy pod wiatr. Docieramy w końcu do wspomnianych Pyzdr, gdzie najpierw oglądamy panoramę miasta zza rzeki, a potem objeżdżamy rynek i miasto w poszukiwaniu jakiegoś obiadu.

Słabo to jednak wygląda jak na takie miasto, ostatecznie więc lądujemy na Orlenie, gdzie wcinamy po hot-dogu i wzdłuż Nadwarciańskiego Parku Krajobrazowego, jednak tym razem na północnym brzegu rzeki jedziemy do Miłosławia. Wiatr nas ostro wymęczy podczas tego odcinka, przystajemy jednak tylko na chwilę, bo celem jest Winna Góra.

Pałac Jana Henryka Dąbrowskiego jak zwykle zastajemy zamknięty (jak zwykle, bo tyle raz tam byłem i zawsze wszystko było pozamykane na cztery spusty), za to udaje nam się zobaczyć wnętrze późnobarokowego kościoła, gdzie znajduje się grób słynnego Generała.

Wracamy następnie do Miłosławia, gdzie na rynku robimy sobie przerwę na lody. I obowiązkowe fotki. Co ciekawe - patronem tego kościoła - jak przystało na Szlak, którym jedziemy -  jest św. Jakub. 

Na wyjeździe z miasta przystajemy jeszcze na chwilę pod ładnym pałacem Mielżyńskich: niestety mieści się w nim dziś szkoła i jakieś instytucje, więc wizerunkowo to szału nie ma. I - tym razem z wiatrem (jeden z niewielu takich odcinków tego dnia) docieramy na prom w Czeszewie.

Czekać nie musimy - przypływa i przeprawia nas od razu, po czym ruszamy na... najpiękniejszą część trasy. Co prawda to nie szlak jakubowy, a Nadwarciański Szlak Rowerowy, ale patrząc na te widoki aż się dusza w człowieku raduje...

Jedziemy tak kilkanaście kilometrów kierunku na Śmiełów, gdzie w końcu docieramy z nadzieją na kawę.

Niestety - pałac i kawiarnia zamknięte. Pałac - bo jesteśmy po 16, a do tej godziny jest on czynny w soboty, a kawiarnia... nie wiadomo dlaczego. Nici z kawy. Dojadamy resztę prowiantu i teraz czeka nas najwyższy podjazd tego dnia. Górka przed Żerkowem, skąd rozpościera się piękny widok na nadwarciańską dolinę, kościół w Brzostkowie i śmiełowski majątek. Wjeżdżamy tam tylko we dwójkę - reszta ekipy robi sobie na dole przerwę na papierosa. Ech, sportowcy...

To już ostatni punkt programu, na miejsce noclegowe mamy ciut ponad 10 km, więc ruszamy do Hermanowa. Po drodze jeszcze przystajemy w Wolicy Koziej, gdzie w ubiegłym roku był Olo podczas podróży na zlot. Wieża stoi jak stała, przycięto jednak drzewa i gałęzie i widok na okolicę jest całkiem całkiem...

Docieramy na miejsce prze 18... dystans 95 km zrobiony i choć próbuję namówić kogoś na dokręcenie do pełnej setki, to jakoś nie ma chętnych. Dzień kończy się zatem jak przystało - piwkiem i kiełbaską przy ognisku.

Trasa:


Kategoria wyprawy > 100km


  • DST 338.60km
  • Czas 15:00
  • VAVG 22.57km/h
  • VMAX 72.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 10854kcal
  • Podjazdy 2601m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kaszubska w(y)prawka przed MP

Sobota, 25 kwietnia 2015 · dodano: 27.04.2015 | Komentarze 2

To miała być trasa Maratonu Podróżnika. Tego, który w czerwcu organizuje forum podróży rowerowych. W wyniku głosowania trasa kaszubska – niestety – przegrała z opcją tatrzańską. Okazało się jednak, że nie tylko autor trasy – Turysta, ale i kilkunastu forumowiczów dalej jest zainteresowanych przejechaniem takiego dystansu. Termin z uwagi na późniejsze wydarzenia rowerowe mógł być tylko jeden – koniec kwietnia.

Przyjeżdżamy do bazy maratonu w piątek. Najpierw to co najważniejsze, czyli szykujemy rowery…

… a potem czas na pogaduchy, piwko i kiełbaskę przy ognisku. Świetna atmosfera i duży luz wśród uczestników.


Rano ruszamy na trasę. Jest chłodno, ale pierwsze 9 km do Główczyc weryfikuje większość ubiorów uczestników. Zostaję w kurtce pod którą mam koszulkę, w długich spodniach.

Wyjeżdżamy na trasę do Wicka i od razu praktycznie zaczynają się kaszubskie hopki. Droga wiedzie w górę i w dół, jest kilka podjazdów, których w mojej Wielkopolsce jak na lekarstwo – ale jeszcze nie jest źle.

Wiatr nie przeszkadza (nie pomaga też, to fakt) i do Pucka dojeżdżamy wspólnie z Pawłem zaliczając po drodze kilka miejsc na foty. Pałac Ciekocinko…

… a potem jeszcze Krokową, z równie ładnie położonym pałacykiem i kościołem.

Z Krokowej do Pucka jedziemy ścieżką rowerową poprowadzoną po trasie nieistniejącej dziś kolejki wąskotorowej kolei (myślałem, że to wąskotorówka,ale okazuje się, że zwykła linia kolejowa). Tak czy siak jedzie się zarąbiście, widoki przepiękne, trzymamy sobie średnią około 25 km/h.

Ani się obejrzeliśmy, jak zjeżdżamy nad Zatokę Pucką – nie przystając robię foty w trakcie jazdy z panoramą miasta i zatoki.

W Pucku (108 km) stajemy na jedzenie, spotykamy hansglopke, który rozwalił obręcz w swojej „poziomce” i dalej pojedzie jako techniczny w aucie. Trochę marudzimy czasowo – trzeba to poprawić przy następnym wyjeździe, bo tracimy tu niepotrzebnie ponad godzinę czasu. Trzeba było podjechać do McDrive’a :) Wyjazd z Pucka prowadzi nas lokalną drogą do Darzlubia, gdzie skręcamy na leśną ścieżkę (asfaltową ponownie) przez las, którą dojedziemy do Wejherowa. W większości osłonięciu drzewami jeszcze tak mocno nie odczuwamy, co nas za chwilę czeka.

W końcu wjeżdżamy do Wejherowa, przemykamy szybko przez miasto i zaczyna się… podjazd w kierunku na Nowy Dwór Wejherowski. Wspinamy się mozolnie, pamiętając o lekcji udzielonej mi przez Ola na wspólnej trasie pod Toruniem – nie szaleję z prędkością wejścia na podjazd, tylko staram się równym tempem podjeżdżać całą trasę. Wreszcie jesteśmy na szczycie, chwilę odpoczywamy, poprawiam w tym czasie wiązanie butów, co przynosi wyraźną ulgę drętwiejącym małym palcom u stóp… i już ruszamy dalej. Ten odcinek – prawie 90 km do Wierzycy gdzie mamy zorganizowany obiad – jedzie się paskudnie ciężko. Wiatr stawia ostre wymagania, praktycznie każdy podjazd jest z centralnym wmordewindem, który dmucha tak, że… trzeba dokręcać na zjazdach!! I właśnie na takim dokręcaniu na zjeździe łapie mnie skurcz w prawej łydce. Mało się nie wywracam, jakoś jednak wypinam stopy, staję i rozciągam bolące miejsce. 
Odtąd już pojadę zupełnie na pół gwizdka, szanując prawą nogę i przerzucając obciążenia na lewą. Przez tę moją kontuzję jedziemy zauważalnie wolniej, a jednak mimo to udaje nam się dogonić odpoczywających gdzieś przed Hopami Agnieszkę, Macieja i Faję. Stajemy, dojadamy banany, jakieś batony… i dalej pojedziemy już wspólnie.

Na 228 km mamy bufet zorganizowany przez cinka. Ustalone było, że damy mu znać, gdy wjedziemy do Sierakowic, czyli jakąś godzinkę przed dotarciem na punkt. Zanim jednak zdążyłem zadzwonić, tuż przed Sierakowicami dzwoni Olo. Nie odbieram, bo akurat kaszubska górka i ten ichni wiatr uparli się, by wycisnąć ze mnie kolejne krople potu – w końcu staję na górce, oddzwaniam i mówię, że będziemy o 20.00. To 1,5 h opóźnienia w stosunku do naszego planu. Warunki, kontuzja, długa przerwa w Maku w Pucku robią swoje – ostatecznie wjeżdżamy na przystań w Wierzycy parę minut po 20. Ja i Paweł, trójka pozostałych wjeżdża chwilę po nas. Wita nas… Michał, cinek i Jowita.

Jemy pyszny makaron, pijemy kawę, herbatę, wcinamy placek drożdżowy… aż nie chce się jechać. W końcu jednak trzeba ruszyć na trasę. Pomysł, realizacja i wykonanie punktu żywieniowego - REWELACJA!

Na nocną (bo już ciemno) jazdę jest nas siedmioro: na punkcie dołącza pająk na poziomce, którego jak i mnie schwyciły skurcze, a także mch, który nie pojechał trasy dłuższej bo nie miał nawigacji. Ruszamy w noc i jedzie się zaskakująco dobrze. Pokrzykują na mnie, żebym zwolnił – ha! – cinkowy makaron i magnez od Pawła zrobiły swoje. Wjeżdżamy do Sierakowic, wzbudzając zainteresowanie lokalnej młodzieży w czarnych stuningowanych Golfach. Żeby oni wiedzieli, że koła w niektórych rowerach warte są więcej, niż te ich auta :)

Przed Lęborkiem, gdzie planujemy postój na stacji zaliczamy przyjemny, długi nocny zjazd… prędkości tu – w przeciwieństwie do Żarnowca nie biję, ale i tak jest rewelacyjnie. Ostatnie kilometry przez gminę Główczyce to już jazda w nasilającym się ponownie wietrze i coraz bardziej padającym deszczu. Na miejsce docieramy parę minut po trzeciej w nocy. Mimo skrócenia dystansu bardzo zadowoleni.

Kilka rekordów prywatnych: Vmax - 72 km/h, prawie 3000 przewyższeń na trasie. Nowy rekord jazdy - 338 km (poprzedni 305).

Super współpraca z Pawłem, Agnieszką, Fają, Maćkiem. 


Kategoria wyprawy > 100km