Info
Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.Suma podjazdów to 190219 metrów.
Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2019, Styczeń1 - 7
- 2018, Październik1 - 1
- 2018, Wrzesień1 - 2
- 2018, Sierpień1 - 0
- 2018, Lipiec4 - 0
- 2018, Czerwiec9 - 0
- 2018, Maj8 - 1
- 2018, Kwiecień17 - 14
- 2018, Marzec16 - 9
- 2018, Luty11 - 10
- 2018, Styczeń10 - 22
- 2017, Grudzień8 - 0
- 2017, Listopad7 - 2
- 2017, Październik15 - 14
- 2017, Wrzesień16 - 4
- 2017, Sierpień15 - 22
- 2017, Lipiec26 - 19
- 2017, Czerwiec13 - 9
- 2017, Maj30 - 12
- 2017, Kwiecień13 - 2
- 2017, Marzec15 - 3
- 2017, Luty14 - 4
- 2017, Styczeń16 - 3
- 2016, Grudzień11 - 4
- 2016, Listopad17 - 2
- 2016, Październik15 - 10
- 2016, Wrzesień22 - 7
- 2016, Sierpień20 - 16
- 2016, Lipiec21 - 20
- 2016, Czerwiec14 - 21
- 2016, Maj25 - 18
- 2016, Kwiecień22 - 25
- 2016, Marzec22 - 8
- 2016, Luty22 - 2
- 2016, Styczeń12 - 10
- 2015, Grudzień10 - 3
- 2015, Listopad20 - 11
- 2015, Październik20 - 25
- 2015, Wrzesień27 - 28
- 2015, Sierpień31 - 15
- 2015, Lipiec2 - 2
- 2015, Czerwiec9 - 11
- 2015, Maj21 - 52
- 2015, Kwiecień16 - 14
- 2015, Marzec20 - 26
- 2015, Luty6 - 6
- 2015, Styczeń6 - 18
- 2014, Grudzień1 - 0
- 2014, Listopad3 - 1
- 2014, Październik6 - 1
- 2014, Wrzesień10 - 5
- 2014, Sierpień5 - 6
- 2014, Lipiec14 - 6
- 2014, Czerwiec10 - 6
- 2014, Maj13 - 4
- 2014, Kwiecień7 - 8
- 2014, Marzec14 - 3
- 2014, Luty5 - 2
- 2014, Styczeń4 - 4
- 2013, Grudzień1 - 0
- 2013, Listopad5 - 0
- 2013, Październik14 - 0
- 2013, Wrzesień12 - 4
- 2013, Sierpień12 - 0
- 2013, Lipiec15 - 0
- 2013, Czerwiec14 - 1
- 2013, Maj8 - 0
- 2013, Kwiecień7 - 0
- 2012, Wrzesień2 - 0
- 2012, Sierpień3 - 0
- 2012, Lipiec11 - 0
- 2012, Czerwiec1 - 0
- 2012, Maj3 - 0
wyprawy > 100km
Dystans całkowity: | 4138.62 km (w terenie 621.25 km; 15.01%) |
Czas w ruchu: | 202:25 |
Średnia prędkość: | 20.45 km/h |
Maksymalna prędkość: | 74.50 km/h |
Suma podjazdów: | 21877 m |
Suma kalorii: | 125573 kcal |
Liczba aktywności: | 28 |
Średnio na aktywność: | 147.81 km i 7h 13m |
Więcej statystyk |
- DST 309.66km
- Teren 1.00km
- Czas 13:19
- VAVG 23.25km/h
- VMAX 47.90km/h
- Temperatura 26.0°C
- Kalorie 11813kcal
- Podjazdy 1058m
- Sprzęt Zethos
- Aktywność Jazda na rowerze
"Przejażdżka w zasadzie"... czyli Maraton Podróżnika 300 km
Sobota, 7 czerwca 2014 · dodano: 10.06.2014 | Komentarze 5
Od początku zakładałem, że pojadę krótszy dystans – czyli wspomniane 300 km - chyba, że uda mi się przejechać taką trasę „przed” maratonem i uznam, że mogę popróbować sił na dłuższym odcinku. Niestety nic z tego nie wyszło, pozostało więc jechać zgodnie z planem.
WYCIECZKA KRAJOZNAWCZA PRZEZ 3 WOJEWÓDZTWA
Ekipa – jeszcze bez oficjalnego przewodnika, choć z tranquilo na czele – zbiera się pod kościołem w Skrzeszewie. Jakoś tak za pomnikiem, bez specjalnej egzaltacji czekamy sobie w ciszy, aż naparzacze, którzy okrzyknęli nas najpierw „cieniasami” a potem „cipkami” wreszcie sobie pojadą. W końcu Transatlantyk wysyła wszystkich w trasę (ktoś musi dbać o porządek) i możemy jechać. Inaczej niż pięćsetkowicze wyjeżdżamy ze Skrzeszewa na Mogielnicę (oni tamtędy będą wracać). Naparzacze mają określony limit na przejazd, nas nic nie goni. Ruszam jako pierwszy, trasę znam, bo jadąc na miejsce zbiórki przejeżdżaliśmy już tamtędy. Pierwsze kilometry to jazda pod jeszcze zachmurzonym niebem Podlasia. Całą grupą docieramy do Korczewa, gdzie odłączamy się razem z Grzegorzem od watahy, bo planowałem zrobić sobie fotki tamtejszego pałacu. Robię je, choć… z uwagi na pogodę szału nie ma.
Grupa w tym czasie odjeżdża nam spory kawałek i gonimy ją po coraz to gorszych drogach. Początkowo dziurawą trasą na Dąbrowę, a potem… spory kawałek zwykłego polnego bruku w kierunku na Kaliski. Wytrzęsło nas tam dokumentnie, ja na swoim crossie jeszcze jakoś ciągnąłem, ale Grzegorz na szosie klął na całego. Asfalt – bez szału – ale jednak asfalt przyjęliśmy z wielką ulgą, zaraz też w Przesmykach dogoniliśmy pierwszych członków ekipy, którzy stanęli z tranquilo by pomóc w naprawie awarii. Droga od Przesmyków zrobiła się całkiem przyzwoita, i do Mord wjechaliśmy razem z resztą naszej grupy. Tam czekał też Yoshko i jakiś nawiedzony lokalny obrońca trawników, który uważał, że deptanie trawy to zbrodnia wymagająca histerycznej reakcji połączonej z filmowaniem zza węgła (aż dziw, że Policji nie zawołał). Po chwili dojechała reszta ekipy z tranquilo i mogliśmy ruszać dalej. Zaciągam języka u siedzącego na przystanku lokalsa – planowałem w Mordach fotę tamtejszego zabytku, czyli barokowej bramy wjazdowej do zrujnowanego pałacu – lokals zaczyna tłumaczyć gdzie i jak ją znajdę, po czym oczy zachodzą mu łzami i rozczula się na całego!! Chyba z uwagi na to, że ktoś jeszcze o takie rzeczy pyta. Nie dopytuję jednak, ino jadę kawałek – jest… masakra – zasłonięta przez drzewa znikła zupełnie z widoku. Na to by zobaczyć coś więcej nie ma mowy w ogóle. Zresztą, grupa już rusza. I to ostro – chyba Yoshko wynudził się strasznie w pociągu, bo kręci tempo aż miło. I tak docieramy do Zbuczyna.
Po wjeździe do miejscowości ukazuje nam się śliczny XIX kościół. Bazylika nie powiem, całkiem ładnie odnowiona, a na placu obok kościoła stała mniejsza wersja Jezusa Świebodzińskiego, spoglądającego sobie na pobliskie… targowisko. Cóż, co kraj to obyczaj. Już zdecydowany na kolejną pogoń za grupą zjeżdżam na foty, ale okazuje się, że ogłaszają oficjalny postój. I dobrze, pofociłem, a potem zjedliśmy, co było zaplanowane. Niektórzy lody śmietankowe popili mlekiem od krowy… sam widok przyprawił mnie (i chyba nie tylko mnie) o mdłości.
Do Łukowa (gdzie przed nami byli już dziś naparzacze) docieramy już pod błękitnym niebem, wszyscy jadą równo, nikt się nie opieprza. Ładna średnia, ponad 25 km/h wywołuje u mnie niepokój (czy aby za szybko nie jedziemy) ale warunki do jazdy są po prostu idealne. W Łukowie nie stajemy, mijamy duży Orlen na wyjeździe i jedziemy krajówką na Radzyń Podlaski gdzie mam nadzieję wypić sobie kawę.
Przedtem jednak stajemy w Ulanie po wodę. Niby na chwilę dosłownie, a jednak ten moment gdy zostawiam telefon na kierownicy na słońcu wystarcza, by komórka się zagotowała prawie – ściągam nawigację i odtąd jadę już opierając się na podpowiedziach innych, za to słuchając sobie muzyki, wyjątkowo jednak nie klasycznej :) Trza przyznać, że MotionX GPS sprawdził się idealnie – do końca trzymał wgrany ślad i nawigował bezbłędnie, sprawdzałem od czasu do czasu. W Radzyniu już bardzo chciało mi się kawy, ale nie było gdzie się jej napić, więc wszyscy utknęli w cieniu bramy pałacu Potockich, konsumując bananowo – energetyczne menu wiezione w sakwach. Ja wykorzystuję czas na zdjęcia pałacu, choć od czasu ostatniej wizyty nic się w nim nie zmieniło niestety. Strzelamy też sobie grupową fotę – mam nadzieję, że Yoshko się nią podzieli.
Wyjazd. Grupa rusza do Czemiernik, ja jeszcze zwlekam przez kolejne foty przez co znowu muszę gonić grupę. Nie jest to jednak trudne, bo co chwilę ktoś staje w przydrożnym lesie na wiadomo co – więc po kilkunastu minutach za mną ciągnie już ładna grupka maruderów. Hm, mogłem spokojnie jeszcze parę fot walnąć. No nic – szybko docieramy do wspomnianych Czemiernik, tu znowu przerwa na życzenie Elizium (jedynie ja jestem nimi zainteresowany, ale grupa dzielnie znosi moje fanaberie). Czekają pod sklepem (znowu jedzą?!), ja zaś szybko dojeżdżam do pałacu, który dalej sobie niszczeje wśród otaczającej go zieleni. Szkoda.
Ruszamy dalej. Trasa kieruje nas na Parczew, ale mimo iż mamy tam ostatecznie dotrzeć, to nie ma łatwo. Odbijamy w bok w stronę gminy Niedźwiada, bo w końcu kto drogi skraca, ten w domu nie nocuje J. Nawierzchnie robią się gorsze, w zależności od rodzaju drogi, którą jedziemy. Yoshko mówi, że niedawno była tu łata na łacie, ale wszystko wskazuje na to, że położono właśnie nowy dywanik. A owszem, położono, ale niestety nie na całości. Więc trzęsiemy się na tym czymś co na miano drogi nie zasługuje (jest rzeźnia niczym wcześniej na bruku za Dąbrową) i … wyjazd na drogę nr 813 w Tyśmienicy przyjmujemy wręcz z radością. Lekko, łatwo i przyjemnie („heh, rower sam jedzie”) docieramy do Parczewa, rozpodziwiając się na typowe krajobrazy dookoła.
Tym samym też mamy połowę trasy za sobą. Jest nieźle. W Parczewie przerwa na Orlenie. Jedzenia nie ma, ale jest kawa. Nie ma też toalety („drogi Panie, nie można mieć wszystkiego” – tako rzecze sprzedawca), ale jest cień, trawa, zimna woda z kranu i uzupełnienie płynów. Wypijam podwójne espresso z batonikiem i popijam colą, to jak zawsze działa na mnie niczym strzał w żyłę.
Z Parczewa mamy około 50 km do Białej Podlaskiej, gdzie planowany jest obiad. Oczywiście Yoshko nie byłby sobą, gdyby nie napomknął o obiedzie obok browaru i słusznie, bo nie zauważyłem nikogo, kto byłby przeciw. Dojeżdżamy o czasie, gdy słońce jest nisko. Zaliczamy przy okazji prawie kilometr offroadu, bo Yoshko w ramach atrakcji wiezie nas przez lotnisko. W Białej Grupa leci do knajpki, ja oczywiście na foty. Park z pozostałościami po pałacu Radziwiłłów robi wrażenie.
Jednak nie pałac zwraca uwagę wszechobecnej gawiedzi. Biegające między rzeźbami piszczące dzieciaczki i młode mamy szepczące sobie coś tam sobie do uszu od razu zwracają moją uwagę – przejeżdżam alejkami i już wiadomo dlaczego. Może i liczy się tylko technika, a nie rozmiar, mam jednak wrażenie, że tylko obecność straży miejskiej (być może nieprzypadkowa) powstrzymuje co poniektóre panie od bliższego pozowania ze stojącymi… rzeźbami.
Dojeżdżam na miejsce obiadu bez... no delikatnie bez problemu... (tyczy się to rowerów, czy nie?).
Zamawiam makaron i piwko, całkiem spoko, aż żal pić tylko małe. Obiadowanie jednak trwa długo, przygotowywanie jedzenia trwa niestety, ale warto czekać, bo jest smacznie i tanio. Pizze ogromniaste, piwo dobre, aż żal… wręcz pada hasło, by zrobić zrzutę na busa, który nas przewiezie przez resztę trasy z prędkością 25 km/h żeby gpsy nie powariowały. Dojadamy, co niektórzy zamiast wody do butelek wlewają sobie piwko z browaru i ruszamy do Janowa. Robię pamiątkową fotę, ale prośba o nie ruszanie się nie działa, więc to, że Karol nie ma rąk to jeszcze pikuś. Mówiłem, by się nie ruszać!!
No i jest moc. Posiłek musiał być pyszny, bo pierwsza godzina jazdy to średnia ponad 26 km/h. Grzejemy tak ostro, że zupełnie przegapiam pałac w Roskoszy, gdzie miałem planowaną sesję foto, a także extra gminę w kierunku na Ossówkę. Całkiem, jakbyśmy się gdzieś śpieszyli.
Mijamy Janów Podlaski (nawet nie zauważyłem kiedy) a potem już zjazd do Bugu i niesamowita jazda po zmroku na lampkach przez tamtejsze maleńkie wsie i przysiółki. Gdyby tylko jezdnie były lepszej klasy, było by rewelacyjnie. Ubieramy się – kto co ma – bo robi się zimno, całkiem, jakby po wjeździe w dolinę Bugu ktoś odciął nagle nożem z dziesięć stopni. Zaczynają się też podjazdy. Oczywiście na nich prym wiedzie Angelika – zupełnie bezwysiłkowo wjeżdża na każde wzniesienie, praktycznie nie zauważam, by choć raz zmieniła przerzutkę na lżejsze przełożenia. Dzięki niej trzymamy tempo i choć co jakiś czas przystajemy by poczekać na maruderów, to i tak szybko mijają nam kolejne kilometry.
Do Sarnak dojeżdżamy prawie jedną grupą – Yoshko wiedzie podróżników na rynek, pod makietę rakiety V2 – w tym momencie wspólnie z Duńczykiem dochodzimy do wniosku, że zbyt dobrze nam się jedzie, by stawać w takiej chwili. Robimy więc ucieczkę i dojeżdżamy do ronda przed Siemiatyczami, skąd do bazy zostaje nam około 20 km. Grzecznie jednak czekamy na rondzie i po kilkunastu minutach nadciąga peleton oczywiście prowadzony przez Angelikę. Jak wy to mówicie z pięćsetki? Dzida? Naprawdę, każdy kolejny podjazd to Angelika i za nią my.
Dojeżdżamy na miejsce po równo 17h jazdy, netto 13h z dojazdami pod kościół. Najwięcej czasu, ponad 1,5 h straciliśmy w Białej Podlaskiej na przepyszny obiad. Fantastycznie jednak się całość jechało, zupełnie nie czułem zmęczenia po dojechaniu na miejsce, gdybym miał do zrobienia kolejne km, zrobiłbym je bez problemu. Czy kolejne 200 – nie wiem, może tak, choć wtedy pewnie w limicie naparzaczy bym się nie zmieścił. Z pewnością wpływ na wynik maratonu miały wręcz idealne warunki do jazdy. Nikt się nie wyrżnął, a awaria tranquilo to wiadomo że przez Ola, bo coś musiało się zepsuć. Żadnej gumy, jedyne straty to błotnik, lampka i lusterko („nie wracaj po nie, chyba, że chcesz je pochować” ). Klasa.
Następnego dnia poszedłem na pożegnanie nad pobliski Bug. A potem pojechaliśmy do bazy, gdzie miło było zamienić kilka słów z prawie każdym uczestnikiem Maratonu Podróżnika. Fajnie było was spotkać i poznać. Towarzyszom i towarzyszkom z grupy dziękuję. Było rewelacyjnie!
Mapka przejazdu poniżej, dystans większy o kilka km dojazdu na start.
- DST 120.49km
- Czas 04:45
- VAVG 25.37km/h
- VMAX 56.80km/h
- Temperatura 26.0°C
- Kalorie 4699kcal
- Podjazdy 1067m
- Sprzęt Zethos
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobotnie przedpołudnie
Sobota, 24 maja 2014 · dodano: 24.05.2014 | Komentarze 4
Wyjechaliśmy z rana z Grzegorzem. Prognozy były takie, że rano miał się lekki deszczyk pojawić, pierwsze kilometry do Dolska miały być pod wiatr (słaby, ale jednak przeciwny) a potem miało się rozpogodzić i od Jarocina dmuchać nam w plecy. Taaa... prognozy. Wyjechałem w kurtce przeciwdeszczowej, i od Śremu wiozłem ją w podsiodłówce, bo ani kropelki deszczu nie uświadczyliśmy. Dodatkowo wiatr do Dolska niby przeciwny, ale przez te "górki" (tak tak, wiem, to Wielkopolska, nie traktujmy tych podjazdów poważnie) przemknęliśmy ze średnią bliską 30 km/h. Wyłączając spory ruch na trasie 434 z Kórnika do Śremu (gdzie ci wszyscy ludzie jadą w sobotę rano tymi autami??!!) jechało się rewelacyjnie. Przed Dolskiem dogoniła nas kawalkada aut marki BMW... w sumie nic więcej nie muszę chyba pisać, bo kierowcy tych samochodów zbytnio rozgarnięci nie są. Zdziwiło nas na moment, że ktoś w starym kopcącym i pierdzącym BMW poprzyczepiał sobie flagi z symbolem tego auta, ale jak zaczęły nas wyprzedzać kolejne takie - dotarło do nas co się dzieje. Ot, w Dolsku jest punkt odbioru i składowania buraków dla pobliskiej cukrowni... :)
Zmiana trasy za Dolskiem na drogę nr 437 (mieliśmy dziś sporo takimi drogami jechać) na Borek przyniosła złagodzenie ruchu. Pogorszyła się też nawierzchnia, ale tylko chwilowo - za Borkiem (a właściwie na wysokości miasta) wskoczyliśmy na nową obwodnicę i tak dojechaliśmy do Jaraczewa. Spokojnej, cichej, leniwie budzącej się w sobotni poranek siedziby tamtejszej gminy (no, i tak zaliczyłem nową gminę). Zamiar popasu na rynku spełzł na niczym - w kilku sklepach nie dało się kupić schłodzonej wody mineralnej, a temperatura na zewnątrz zdecydowanie warunkowała skorzystanie z takowej. Trochę rozczarowani - nie powiem, że nie - ruszyliśmy do Jarocina. Tam już nie było bata - McDonald, kawa, cola, lody... bardzo zasłużona przerwa. Po prostu "Jaaaaaroooociiiiiiiiiiiiiiiiiiiin" jak to kiedyś krzyknął Marek Piekarczyk :)
Stamtąd po przerwie czekała nas droga do Nowego MIasta n/Wartą. Wybraliśmy trasę przez okolice Szwajcarii Żerkowskiej.
Wilkowyje (skądś kojarzę tę nazwę) a potem Radlin (ha, nawigacja jak wbiłem jej tę nazwę skierowała mnie na Śląsk, tam, gdzie ten słynny maraton rowerowy się odbywa) i Klękę dojechaliśmy do Nowego Miasta.
Zanim jednak tam dotarliśmy, najpierw w Radlinie na wzgórzu pokazały nam się ruiny pałacu Opalińskich z XVI wieku (niewiele z niego zostało jak widać) a potem po wjechaniu na wzgórze z kościoła pobliskiego dobiegł nas anielski wręcz śpiew. Co w sumie nie byłoby niczym dziwnym, gdyby nie fakt, iż kościelna pieśni śpiewana pięknie sopranem wybrzmiewała na melodię... The Winner takes at all Abby!! Cóż, ani chybi podróże kształcą.
Z Klęki do Nowego Miasta jest żabi skok. Wyjeżdżając Grzegorz ruszył asfaltem, a ja nieopatrznie wjechałem na ścieżkę rowerową (wyjeżdżając wcześniej z Jarocina zupełnie zlaliśmy zakaz jazdy rowerów i nakaz korzystania z tamtejszej ścieżki przed Annopolem - dobrze, bo zabilibyśmy się na pierwszym zaparkowanym na ścieżce aucie jakichś cholernych działkowców ;). Za Klęką szybko naprawiłem błąd, wyskoczyłem na "jedenastkę" i zjechaliśmy na dół w kierunku Warty. Tu już nie było wyjścia - auta stały przed remontowanym mostem, więc ... minęliśmy je z prawej strony, wskoczyliśmy na chodnik dla pieszych i pognaliśmy na drugą stronę Warty.
Te kilka km gnaliśmy ostro, bo do zjazdu na Krzykosy non stop dymiły nam w twarze mijające nasz samochody. Gdybym miał jechać tak do Kórnika, to finał wycieczki skończyłby się namiotem tlenowym. Raz że tempo, a dwa - że ten smród aut był nie do zniesienia.
Niestety od Krzykosów zaczęła się walka z samym sobą. Raz ja, raz Grzegorz mieliśmy kryzysy, zażegnaliśmy je dopiero bananem i lodami w Zaniemyślu. Stamtąd już blisko do domu gdzie dojechaliśmy z rewelacyjną, jak na mnie średnią. Pierwsze 100 km ze średnią powyżej 25 km/h, a Grzegorz druga setka w tym roku (i w ogóle od wielu wielu lat). Miodzio.
A wieczorem przyszła w końcu burza....
- DST 122.75km
- Teren 5.65km
- Czas 06:02
- VAVG 20.35km/h
- VMAX 44.20km/h
- Temperatura 8.0°C
- Kalorie 4487kcal
- Podjazdy 467m
- Sprzęt Zethos
- Aktywność Jazda na rowerze
Nie należy wierzyć w prognozy
Środa, 8 stycznia 2014 · dodano: 08.01.2014 | Komentarze 1
Rano zawiozłem dzieciaki do przedszkola i szkoły. Sprawdziłem pogodę, zapowiadał się kolejny ciepły (jak na styczeń) i zdaje się, że przyjemny dzień. A że miałem jeszcze kilka dni urlopu z poprzedniego roku do wykorzystania - to szybki telefon załatwił sprawę.
Ruszyłem na trasę zaliczać nowe gminy. Przez pierwsze trzy z nich (Kostrzyn, Swarzędz, Pobiedziska) jechało się znakomicie. Osiem stopni, leciutki wiaterek w plecy (choć miałem takie dziwne uczucie, że obym tego nie żałował) - pierwsze 50 km zrobiłem w niespełna 2h, co jak na mnie było świetnym rezultatem. Nawet przejazd przez Dolinę Cybiny (delikatny, choć jak na Wielkopolskę znaczny) podjazd przed Biskupicami śmignęło mi się całkiem spoko.
Po przekroczeniu szosy gnieźnieńskiej w Biskupicach pojechałem w kierunku na Jerzykowo, a potem Kołatę. Tam... skończył się asfalt. Trochę pokręciłem się po wsi, zajrzałem do sklepu wiejskiego, ale drzwi i wystrój rodem z lat 50-tych, plus napis "proszę dzwonić" i zamknięcie na cztery spusty jakoś nie podniosły mnie na duchu. Na wyczucie zatem wyjechałem z Kołaty leśną drogą, skręciłem w lesie okazało się że odpowiednio i tak szlakiem ... (ha!) pomarańczowym, czyli Pierścieniem Rowerowym dookoła Poznania dojechałem do Wrąbczyna. Ubłocony, ale zadowolony.
Było naprawdę świetnie. Z Wrąbczyna skierowałem się ku kolejnej nowej gminie tego dnia, czyli w kierunku na Kiszkowo. Wybrałem trasę przez Krześlice, trochę dlatego, że Pałac w Krześlicach chciałem zawsze zobaczyć, a po części iż liczyłem na tamtejszą restaurację: dobra kawa powoli zaczynała mi się marzyć. Dojechałem i ... dupa. Zamknięte, tabliczka "groźny pies", pogoda licha, że zdjęcia nie zrobisz, słowem: masakra. Nie zatrzymując się zatem popedałowałem na Kiszkowo, do którego nie zamierzałem dotrzeć - ważne, że wjechałem do gminy. Przed Sroczynem skręciłem na Lednogórę i ... zaczęło się. Najpierw delikatny wiatr w twarz i coraz bardziej psująca się pogoda, która swoje apogeum osiągnęła w Skrzetuszewie. Wiatr nagle warknął ostrym porywem, zaciął porządną ulewą w twarz, aż ciężko było utrzyma się na rowerze na jezdni bez ciągłego kontrowania. Te 10 km w gęstej, paskudnej ulewie odebrało mi chęć do dalszej jazdy i przekraczając tory kolejowe obok stacji w Lednogórze poważnie myślałem już nad skróceniem wycieczki. Ostatecznie dwa zjedzone pączki w przydrożnym sklepie i wewnętrzne zacięcie (no jak, ja mam się poddać??!!) spowodowały, że pojechałem dalej.
W Imielnie ... wjechałem na polne drogi, którymi parę lat temu (jak budowano S5 z Gniezna do Kostrzyna) pokręciłem się samochodem, szukając wjazdu wówczas na starą drogę do Kostrzyna. Dziwne było jechać po swoich śladach, po paru latach, obok tych żwirowni. Na szczęście przestało padać, a zaopatrzony w dodatkowe rękawice zrobione z worków foliowych (rękawice rowerowe zupełnie przemokłem) spokojnie dawałem radę po tym lokalnym błocku. Za Wierzycami zaczął się asfalt i tak szybko w miarę dojechałem do Czerniejewa. Pałac niestety dalej w kiepskim stanie, niebo marne, więc nie zatrzymując się skierowałem się ku Nekli. O rrrany. Tak paskudnie długo ciągnących się 8 km prostej - zupełnie prostej drogi pod wiatr jeszcze nie jechałem tego dnia. Walcząc z wiatrem (padać przestało, ale wiać - ani trochę) dotarłem w końcu do Nekli. Ostatniej nowej dla mnie gminy tego dnia. Do Środy Wlkp. miałem stamtąd 18 km, potem jeszcze jakieś 15 do domu. Te 30 km zajęło mi prawie 2h! Wiatr, paskudnie silny. Spychający z drogi. NIsko wiszące chmury i co rusz pojawiające się opady. Makabra. Ani w Gieczu, ani nigdzie indziej nie stawałem, nie robiłem zdjęć, walcząc z pogodą i z samym sobą. Wróciłem do domu po przejechaniu 120 km, nie zdążyłem po córkę do przedszkola (a planowałem, że około 14.30 powinienem być na miejscu).
Zupełnie nowe doznanie. I strasznie kiepska średnia niestety.
- DST 209.86km
- Czas 09:41
- VAVG 21.67km/h
- VMAX 46.70km/h
- Temperatura 22.0°C
- Kalorie 7752kcal
- Podjazdy 959m
- Sprzęt Zethos
- Aktywność Jazda na rowerze
Dwusetka
Sobota, 7 września 2013 · dodano: 08.09.2013 | Komentarze 4
Plan na 200 km na raz urodził się dość szybko, choć o trasie myślałem już jakiś czas. Oczywiście w większość miejsc byłem już wcześniej, bo to Wielkopolska, częściowo moje rodzinne strony, ale rowerem na raz nigdy nie udało mi się tylu miejsc odwiedzić. Nie jeżdżę na rowerze dla samego nabijania kilometrów, jakoś nie znajduję przyjemności w takim kręceniu pedałami. Stąd koncepcja odwiedzenia wielkopolskich pałaców i zamków.
Pierwotnie miałem ruszać na trasę za tydzień, bo ten weekend miał być rowerowy - a jakże - w Sierakowie i okolicach. Niestety tuż przed wyjazdem dziecko najmłodsze zaniemogło przeziębieniem i gorączką, więc trzeba było wyjazd odwołać. Ale nie wykorzystać takiej pogody, jaka się zapowiadała - to już byłaby gruba przesada.
Na szlak wyznaczony wyruszyłem punktualnie o 7 rano. Podjechałem pod zamek Działyńskich - o tej porze parking pod zamkiem wolny od jakichkolwiek samochodów jawił się wręcz luksusem. Zazwyczaj wszystko jest zawalone autami aż po odnowiony most. Mam wrażenie, że niektórzy - gdyby to tylko było fizycznie możliwe - zaparkowaliby swoje SUV-y i inne luksusowe wozy w komnacie Białej Damy. "W końcu mają takie auta i ich stać...". Masakra - nie rozumiem, jak można tak psuć sobie i innym przyjemność zrobienia dobrego zdjęcia. No, ale rano, o 7 z minutami to zupełnie inna bajka. Więc jak komuś marzy się fota kórnickiego zamku od frontu ale bez aut - zapraszam rano. Choć ciekawsze foty robi się od strony arboretum - najlepiej późnym popołudniem. Ale to na koniec :)
Z Kórnika do Rogalina ruszam trasą 431. Nie lubię tej drogi, jest dość wąska, mocno zacieniona, a samochody mijają cię na centymetry. Przejazd poranny ma jednak to do siebie, że ruch jest niewielki, a i kierunek do Rogalina (a nie "z") plus sprzyjający wiatr sprawiają, że jedzie się bardzo przyjemnie i lekko. Kilometry ubywają, słońce przygrzewa w plecy: słowem - jest rześko. Wjeżdżam na teren pałacu – nisko położone słońce co prawda oświetla elewację frontową, ale widzę po nastawach aparatu, że będzie ciężko zrobić dobre zdjęcie. Ostatecznie ratuję fotę formatem RAW, dzięki czemu będzie całkiem ładna pamiątka z wyjazdu.
Wyjazd spod pałacu od razu po górkę. Najpierw kamienista nawierzchnia, a potem kilka małych pagórków, na których aż przyjemne się sunie. Miła odmiana po płaskich terenach moich bezpośrednich okolic. I pomyśleć, że kiedyś mówiłem o tym „podjazdy”. Trasą 431 przez most na Warcie docieram do Mosiny, skręcam w stronę centrum i odbijam na Stęszew. To dalej ta sama droga, ruch na szczęście jeszcze równie niewielki. Przy skręcie na Będlewo (ściślej na Granowo) mijam pierwszego rowerzystę tego dnia. Śmiga „na szosie” i ani nie spojrzy na takiego osakwionego rowerzystę jak ja.
Pałac w Będlewie obstawiony autami. Jakoś usiłuję je wyrzucić z kadru. Jest już dość ciepło (zwłaszcza, gdy stoję w słońcu i robię foty), więc ostatecznie decyduję się rozebrać z kurtki. Trochę mi jeszcze będzie chłodno, zwłaszcza w lasach za Czempiniem, ale… nie uprzedzajmy faktów. Ruszam z Będlewa w kierunku DK 5. Ten odcinek do Głuchowa muszę zrobić krajówką, mógłbym co prawda zawrócić (czego bardzo nie lubię podczas wyjazdów) i pojechać lokalną trasą, ale wówczas byłoby ryzyko jazdy po gruntówkach. A tego znów bardzo chciałbym uniknąć – planowane 200 km może być dla mnie wyzwaniem, więc jazda po piachu wcale mi by w tym wyzwaniu nie pomogła. Na DK 5 wjeżdżam po kilku minutach stania dzięki… uprzejmości kierowcy TIR’a!! Miał pierwszeństwo, a jednak mnie puścił na drogę. Krajówka wita mnie równiutką nawierzchnią i szerokim poboczem. Jedzie się wyśmienicie, mimo ruchu i sporej prędkości mijających mnie aut.
Docieram do Głuchowa. Na rondzie zawijam na Czempiń i zaraz zawracam, bo kątem oka widzę informacje o „karczmie przy pałacu”. No tak!, Głuchowo, oczywiście że tam jest pałac. Nigdy tam nie stawałem jadą autem, ale teraz – trzeba zobaczyć. Ech… niestety tylko mi się zdawało, że „trzeba”. Pałac w ruinie takiej, jaką pamiętam od zawsze. Coś tam się niby dzieje, ale żeby uznać to za remont generalny, to byłaby przesada. Nie robię fotki, zrezygnowany wracam na szlak i jadę ku Czempiniowi, gdzie docieram dość szybko. Miasteczko jakby jeszcze spało, ruch niewielki, ludzi nie widać. Myślałem o kawie, ale ostatecznie przeważa ochota na kawę w pałacu w Racocie. Ruszam więc ul. Kolejową na Racot, wjeżdżając na „Ziemiański Szlak Rowerowy” – ten sam, którym ostatnio jechała Agnieszka z naszego forum. Zresztą nagromadzenie oznaczeń szlakowych jest ogromne – ładnych kilka kilometrów jadę mają 4 oznaczenia różnych ścieżek rowerowych na trasie! Muszę kiedyś rozpoznać te wszystkie szlaki – robi to wrażenie i chętnie bym się na nie wypuścił.
Dziś jednak docieram do Racotu kilkanaście minut po 9. Kawa w pałacu? Aha, akurat. Restauracja zamknięta i tyle z moich planów. Chyba, że poczekam do 13. Oczywiście nie czekam. Robię pamiątkowe fotki i ruszam na Gryżynę i Wonieść.
Wkrótce dotrę do Drzeczkowa, w tamtym pałacu niejedno piwo i kawę się wypiło, więc perspektywa jest i to miła. Do Drzeczkowa wjeżdżam już na oparach napojów, więc uzupełniam braki pod sklepikiem wiejskim i … wio do pałacu.
I … tu niespodzianka. Bardzo niemiła. Zamknięte. Teren prywatny (no to wiedziałem), wejście po telefonicznym uzgodnieniu z właścicielem (tego nie wiedziałem!). Oj pozmieniało się, i to na gorsze niestety. Więc fotka i jadę do Rydzyny – tam musi być jakaś cywilizacja. Po drodze zaliczam pierwszy podjazd po górę w Łoniewie – ku mojemu zdziwieniu idzie mi całkiem nieźle. Po wjechaniu na górę dostaję … wiatr w twarz. Jeszcze tego nie wiem, ale najbliższe 60 km z niewielkimi wyjątkami, to będzie właśnie zmaganie się z przeciwnym wiatrem. Prędkość od razu mi spada, z trudem jadę 21-22 km/h. Pojawiają się jednak rowerzyści, sporo szosowców co prawda – widać, że pogoda sprzyja.
Wreszcie przez Kąkolewo docieram do Rydzyny.
Akurat trwa jakiś festyn militarny, więc ludzi całkiem sporo. Sporo wojennego uzbrojenia wokół pałacu, fotografujący się w hełmach LWP ludkowie jakoś nie wzbudzają mojego aplauzu. A ja miałem tu wypić kawę!! Objeżdżam pałac, robię foty, spotykam jakiegoś Niemca w stroju XVIII wiecznego szlachcica – no, takie rzeczy ostatnio widziałem w barokowych ogrodach Groβsedlitz k. Drezna. Takie postacie zdecydowanie bardziej pasują do pałacu w Rydzynie, niż ubrani w mundury czerwonej zarazy żołdacy. Spora ilość odwiedzających zniechęca mnie do planowanej kawy – nie ma też gdzie przypiąć roweru. Szkoda.
Ruszam więc do Pawłowic. Miałem jechać bezpośrednio z Rydzyny przez Tworzanki, ale droga jest szutrowa (z początku) więc odpuszczam i wracam do Dębna. Tam focę ładny szachulcowy kościółek (jakoś jadąc do Rydzyny minąłem go zupełnie nie zwracając uwagi).
Do Pawłowic docieram po sporych zmaganiach z wiatrem. Wjazd na teren pałacu całkiem ładnie się prezentuje.
Wcinam batonika pod pałacem, robię jeszcze panoramkę i ruszam w trasę, bo skoro nic nie udało się wypić, to w Pudliszkach, na planowanym odpoczynku wreszcie napiję się kawki.
Po drodze jeszcze oczywiście Rokosowo, z pałacem Mycielskich, a później Czartoryskich oczywiście. Dziś to ośrodek integracji europejskiej, ale … zintegrować się mogą tam tylko „goście”. Wkurzają mnie takie napisy. Skoro przyjechałem, to jestem gościem? Czy nie jestem? Najwyraźniej nie jestem, zresztą i tak nie planowałem tam postoju na cokolwiek, wiedząc, że ani kawy, ani czegoś pożywniejszego tam nie uświadczę. Ale ów dziwne hasło na wejście irytuje. Może chcieli napisać, że lokalni ludkowie nie mogą się integrować??
Ruszam dalej, mijam pozostałości dawnej cegielni (znaczy się stojący w polu… komin!). Oczywiście fotka i ostatnie 2 km przed popasem.
Wreszcie więc wjeżdżam do Pudliszek. Pałac Łubieńskich, tenże sam, w którym generałowie Chłapowski i Morawki spotykali się z Mickiewiczem – jakim go pamiętam – w opłakanym stanie. Ogrodzony. Niszczejący. Ponoć ma właściciela, ale jego jedyną inwestycją względem pałacu było założenie kamer (albo ich atrap) na elewacji. Zły nie robię fotki i jadę na obiad.
Po przerwie ruszam do ostatnich trzech zabytków na trasie. Najpierw Krobia, gdzie Pałac Ślubów (tak to się dziś nazywa) stojący na małej wysepce otoczonej fosą leży przy mojej trasie na Pępowo. Robię fotkę, zastanawiając się, czy ktoś z włodarzy gminnych dziś żałuje, że odkopane w latach osiemdziesiątych resztki baszt obronnych (tak, tak, całkiem fajnie to wyglądało) rozebrano i śladu po nich nie ma. Byłyby dziś atrakcją, no ale cóż, zdecydowano inaczej.
Jadę na Gębice. Morduje mnie wiatr w twarz, jakby chciał sobie powetować te ostatnie kilometry, które pojadę mu naprzeciw.
Docieram do Gębic – sobota popołudniu to nie jest dobra pora na zdjęcia takich miejsc, bo najczęściej właśnie zjeżdżają się tam goście weselni. Jakoś jednak udaje mi się sfotografować pałacyk Gorzeńskich (to kolejne, po Rydzynie miejsce związane z wojnami napoleońskimi, gdyby ktoś się tym głębiej interesował), po czym ruszam do Pępowa.
Z daleka widać już charakterystyczną, „zębatą” wieżę kościoła św. Jadwigi z XVII wieku. Docieram tam ścieżką rowerową im. Gen. Stanisława Rostworowskiego, który był mężem właścicielki Gębic, gdy wybuchła II w. św.
Pałac w Pępowie natomiast, kiedyś własność Mycielskich leży w części Pępowa kiedyś zwanej Chociszewicami (ciekawe, czy ktoś z miejscowych o tym pamięta?). Jest własnością prywatną, zamknięty dla zwiedzania. Robię więc foty przez bramę i zwracam, przejeżdżając obok zabytkowego, niszczejącego spichlerza. To jeden z tych budynków, które w Toruniu albo w Kazimierzu są oblężone przez turystów. Ech, tak to już jest niestety.
Z Pępowa przez Siedlec i Bodzewo docieram do podgostyńskich Piasków. Z daleko widać panoramę Świętej Góry, ale tym razem omijam opactwo i jadę dalej przez Smogorzewo i Mszczyczyn w kierunku na Dolsk. Tu zaczynają się podjazdy i zjazdy jakby to nie była Wielkopolska, choć oczywiście z górami nie mają one wiele wspólnego. Mam spory zapas czasowy, słońce pięknie grzeje, droga jest przyzwoita (kto bym tam wyrzekał na dziury w asfalcie) – jedzie się super. Wyjeżdżając na trasę nr 437 z Borku do Dolska mijam jadących w przeciwną stronę pięciu sakwiarzy, akurat ja mam w dół, a oni grzeją pod górkę. Pozdrawiamy się i lecę w dół. Do Dolska docieram szybko, choć na zjeździe hamuję co i rusz, nie chcąc się napatoczyć na Policję i idiotyczny mandat (heh, tam jest ograniczenie do 40, a potem do 30, a ja bez kręcenia mam prawie 50 km/h). Tym bardziej, że wiatr od momentu wyjazdu z Pępowa sprzyja mi lekko lub mocno (a w każdym razie nie przeszkadza), więc jedzie się zarąbiście.
Wyjazd z Dolska to podjazd. Na nim po raz pierwszy czuję zmęczenie w nogach, a tych podjazdów jeszcze trochę mnie czeka. Jadę dalej, trochę zdziwiony niewielkim ruchem. Przed wsią Drzonek wyjaśnia się wszystko – ruch wahadłowy! Dojeżdżam, akurat zmienia się na zielone, ale na pasie, który wyłączony jest z ruchu asfalt już położono, trwa tylko jakaś kosmetyka (znaczy się kują to, co równo położyli – norma w tym kraju). Jadę więc bezpieczny, nie blokując samochodów: i ja, i oni jesteśmy zadowoleni. Wahadłówka oznacza, że przed Śremem też będzie luźniej i faktycznie tak jest. Obawiałem się ruchu na trasie 434, bo znam ją dobrze i nieraz widziałem różne „akcje”. Okazało się, że tym razem było naprawdę spokojnie. Obwodnicą Śremu docieram do ronda. Praktycznie przez te kilka kilometrów biję się z myślami, czy jechać do Kórnika dalej drogą 434, czy odbić na Zaniemyśl. Ostatecznie, już na rondzie postanawiam trzymać się planu i jadę do Zaniemyśla. Stamtąd, przez Jeziory Wielkie wjeżdżam do Bnina po 9,5 godzinie jazdy i prawie 210 km. Udało się!!!
Podsumowanie:
Najszybciej przejechałem odcinek z Mosiny do Będlewa, najwolniej - fragment trasy z Rydzyny do Drzewiec (przed Rokosowem). Wiatr..
Aha, wskazania pogodowe z endomondo wyglądają dziwnie. Dziewięć stopni Celsjusza? Chyba nawet rano tak chłodno nie było...
A zamek w Kórniku od strony arboretum prezentuje się m.in. tak:
I jeszcze mapka na koniec.
- DST 123.05km
- Teren 21.00km
- Czas 05:29
- VAVG 22.44km/h
- VMAX 41.50km/h
- Temperatura 21.0°C
- Kalorie 4606kcal
- Sprzęt Zethos
- Aktywność Jazda na rowerze
Do pracy i z powrotem
Czwartek, 29 sierpnia 2013 · dodano: 29.08.2013 | Komentarze 0
Jak ostatnio - zebrałem się rano, i parę minut po szóstej ruszyłem na trasę. Akurat po wyjeździe za jezioro słońce zaczęło pięknie wschodzić, jechało się naprawdę przyjemnie.
Cisza, praktycznie żadnego ruchu. Pierwszy samochód spotkałem po chyba 15 kilometrach. Normalnie, jakby to nie była Wielkopolska. Do Miłosławia dojechałem wcześniej niż ostatnio, a że znałem drogę, to nie traciłem czasu na błądzenie, tylko od razu ruszyłem w kierunku na Wygodę. Czekało mnie 8 km piachu i ... mniej więcej w połowie poczułem nagle, że jedzie mi się coś za "miękko".
Spojrzenie w dół wyjaśniło wszystko.
Na szczęście miałem zapasową dętkę, ale wymiana trochę trwała niestety. Trzeba było rozebrać rower ze wszystkich bagaży, zdjąć koło i wymienić co trzeba. W oponie tkwił mały metalowy kolec (jak z drucianej szczotki), na szczęście go znalazłem i wyciągnąłem. Więcej nie było. Na miejsce dojechałem z 10 minutowym spóźnieniem.
Powrót przebiegał już bez takich niespodzianek.
Mając trochę czasu podczas powrotu zwalniam trochę w Grabowie Królewskim. Już poprzedni mój przejazd przez tę miejscowość zwrócił moją uwagę na niesamowitą architekturę wioski. Na wjeździe neobarokowy kościół, a wcześniej figury i ładny, otoczony polami Krzyż. Im dalej zaś w wieś, tym ciekawiej. Budynki wzdłuż drogi - kilkurodzinne, ze spadzistymi dachami, każdy z wstawionym w przednią ścianę i całkiem ładnie się komponującym kolumnowym ornamentem.
Jednak najważniejsze czeka nas przy wyjeździe w kierunku na Zieliniec.
Najpierw ruina, niestety bardzo mocno posunięta w rozpadzie - pałacu / dworu z początków XX wieku. To wówczas majątek należał do Witolda Wilkoszewskiego. On to właśnie, zafascynowany architekturą francuską (a ściślej koncepcją francuskich ogrodów) postanowił sobie, iż jego majątek w środku Wielkopolski stanie się "małym Wersalem". Trójnawowy pałacyk, ogród francuski, a w szczególności cały szereg figurek i rzeźb stojących w kluczowych miejscach miał właśnie tę "namiastkę" luksusu stworzyć.
Dziś niestety praktycznie nic z tego dzieła nie pozostało. Brama prowadząca do parku pałacowego, na której widnieją dla jednych pretensjonalne, dla innych przepiękne rzeźby postaci rodem z greckich mitów. I pałac. Równie mocno zdewastowany, z oknami zabitymi dechami, przypomina nam, że ustrój, w którym wszystko należało do wszystkich potrafił zostawić po sobie właśnie tego typu zgliszcza.
Szkoda...
- DST 129.33km
- Teren 14.60km
- Czas 05:40
- VAVG 22.82km/h
- VMAX 47.80km/h
- Temperatura 21.0°C
- Kalorie 4877kcal
- Podjazdy 512m
- Sprzęt Zethos
- Aktywność Jazda na rowerze
Tam i z powrotem...
Czwartek, 22 sierpnia 2013 · dodano: 22.08.2013 | Komentarze 0
Wybrałem się dziś do pracy rowerem. Owszem, zdarzyło mi się już niejednokrotnie w tym roku pojechać do mojej innej pracy rowerkiem, ale tam mam nieporównywalnie "bliżej". Jak zaplanowałem trasę na dziś na bikemap.pl, wyszło w jedną stronę 60 km z jakimś małym hakiem. Faktycznie jednak - po przejechaniu okazało się, że tych kilka kilosów się dodało samo w sobie. A to gdzieś skręciłem, a to pobłądziłem lekko... ale, po kolei.
Ruszyłem tuż po wschodzie słońca. Co zresztą widać na zdjęciu. Z Bnina, przez Bożydar i Winną do Śniecisk i później Słupii Wielkiej, by ostatecznie, po jakichś 40 minutach dojechać do Środy Wlkp. Chłodno z rana, jakieś 12 stopni, plus praktycznie zerowy wiatr powodowało, że jechało się bardzo przyjemniej.
Od Środy Wielkopolskiej zaczynał się TTR odcinek południowy, który już opisywałem przy okazji pętli wzdłuż Warty. W każdym razie zielonym szlakiem TTR dojechałem do Winnej Góry i następnie Miłosławia. Pięknie przez otaczające drogę drzewa i lasy przebijało się słońce, ale zamiast dobrej foty tych wpadających promieni wyszła mi ... fotografia nawierzchni. Wklejam, bo miłe te dziury nie są. A niestety tak jest na praktycznie całym odcinku ze Środy do Miłosławia. Ech...
W Miłosławiu jestem po 1,5h od wyjazdu. Wiem gdzie jechać, ale nie mogę znaleźć wjazdu na tę drogę do Sokolnik. Lokalsi podpowiadają drogę główną, ale primo to zrujnuje mi zaplanowaną trasę, a sekundo - jechać z nawalającymi tirami na plecach to żadna przyjemność. Ostatecznie jednak drogę odnajduję i ruszam na Lipie oraz Krzywą Górę (prawie 6 km offroadu niestety) i potem przez Wygodę wjeżdżam do Grabowa Królewskiego.
Na wejściu do tej miejscowości piękny kościół, a w środku zabytkowe zabudowania pałacowe, ale w takiej ruinie, że aż szkoda gadać. Kościół focę (co widać) choć dopiero popołudniem, podczas powrotu, natomiast ruin nie, gdyż po prostu nie mam czasu.
Z Grabowa wyjeżdżam i odbijam na Zieliniec, co oznacza, że niepotrzebnie nadkładam kilka kilometrów drogi (jadą DO Strzałkowa, bo z powrotem tego błędu nie popełniam). Ale dzięki temu robię fotkę zabytkowego kościółka w Zielińcu.
Skręcam na Sokolniki i nad autostradą przebijam się do gminy Strzałkowo. Przez Graboszewo i Paruszewo docieram do Strzałkowa i game over.
Powrót przebiega podobnie. Zatrzymuję się jednak na chwilę w Graboszewie (gdzie fotografuję kościół drewniany z ... XIII wieku!!).
Tym razem w do Grabowa Królewskiego jadę prawidłowo i ... w ten sposób nabijam statystyki offroadu.
Miłosław, Winna Góra... gdzie staję na chwilę pod pałacem J.H. Dąbrowskiego - po raz pierwszy brama do parku jest otwarta, nikogo nie ma, więc dziękując Bogu za piękną pogodę i ładne niebo w tle fotografuję pałac z bliska.
Po czym ruszam do Środky, by przez Śnieciska i ... dla odmiany Jeziory Wielkie wrócić do domu. Uff...
- DST 120.00km
- Teren 46.00km
- Czas 06:52
- VAVG 17.48km/h
- VMAX 44.17km/h
- Sprzęt Zethos
- Aktywność Jazda na rowerze
TTR-S & NSR-E
Niedziela, 7 lipca 2013 · dodano: 08.07.2013 | Komentarze 0
Szwajcaria Żerkowska i NSR czyli przyjemne z przyjemnym…
Każdy, kto lubi sobie pojeździć na rowerze, a przy okazji pofocić różne ciekawe, już to historyczne czy krajobrazowo miejsca do Szwajcarii Żerkowskiej wybrać się powinien. Z Poznania to całkiem niedaleko, można dojechać i wrócić rowerem (choć wtedy na drogę w obie strony plus krążenie po okolicach Śmiełowa wyjdzie ze 200 km), można pociągiem do Środy Wlkp. podjechać, a stamtąd już zaczynają się bardzo malownicze i wdzięczne dla rowerowania tereny. Ja z mojego Kórnika mam te 20 kilosów mniej niż z Poznania. Więc bez korzystania z dobrodziejstw PKP wybrałem się wczoraj na wycieczkę.
Że pogoda do jazdy będzie dopisywać, wiadomo było, natomiast jeszcze rano, przed siódmą, gdy zaliczyłem pierwszą myśl o wyjeździe niebo do wyprawy nie zachęcało. Na zdjęciach takie błękitno przejrzyste cuś wychodzi marnie, a że chciałem trochę zdjęć zrobić, to czekałem jeszcze dwie godziny. Opłaciło się, pojawiły się fotogeniczne białe pierzaste cumulusy, więc o 9 byłem na trasie. Z Kórnika do Środy Wlkp. Jechałem bocznymi drogami, bo droga nr 11 do przyjemnych dla jazdy rowerem nie należy. W Słupii Wielkiej – przed Środą zaliczyłem pierwszy pałacyk, niestety zdjęć nie zrobiłem, bo dobrze oświetlony słońcem był akurat ten fragment który chluby mu nie przynosi. Zakonotowałem, że muszę tam podjechać o innej porze i hajda do Środy. Ruszam najpierw Koszut, gdzie wjeżdżam na fragment południowy Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej oznaczonej zielonym kolorem, wcześniej oczywiście obowiązkowa fota Dworu w Koszutach. Polecam też zajrzeć do tego Muzeum Ziemi Średzkiej (ja sobie odpuszczam zwiedzanie, tylko foty i kilometry). 3 km i jestem w Środzie.
Ze Środy - dalej na „zielonym szlaku” po asfaltowych drogach i mało ruchliwych drogach kieruję się na Winną Górę. Chwilami czuję się jak na offroadzie, bo stan nawierzchni jest delikatnie rzecz ujmując tragiczny. Ale są też odcinki przyjemne, gdzie jedzie się szybko i bez wysiłku. Mimo, iż tereny zdecydowanie rowerowe, spotykam przez te niecałe 30 kilometrów od wyruszenia tylko trzech rowerzystów. W Winnej Górze obowiązkowa fota pałacu Jana Henryka Dąbrowskiego (niestety, wejść do parku nie można w niedziele, zwiedzanie możliwe tylko w określone dni i godziny).
Oglądam też barokowy kościół pw. Św. Michała Archanioła w pobliżu pałacu, gdzie znajduje się kaplica grobowa naszego słynnego generała.
Ruszam do Miłosławia. Na wjeździe spotykam dwóch sakwiarzy, ale tylko kiwamy do siebie i rozjeżdżamy się w przeciwnych kierunkach. Miłosławski „zespół pałacowo – parkowy” Mielżyńskich to taki eufemizm, pałac jest w złym stanie, park zresztą nie lepiej. Robię zdjęcia, próbując ukryć faktyczny stan zabytku, który świetności pewnie już nigdy nie odzyska.
Kościoła z XVII wieku nie fotografuję – jest niedziela, trwa akurat msza, więc wiadomo… Od Miłosławia zaczyna się tzw. Żerkowsko – Czeszewski Park Krajobrazowy. Od razu zaznacza mi się on na zdjęciach – wyjeżdżając z Miłosławia w kierunku Pyzdr zaliczam ostre hamowanko – po lewej piękna panorama miasta z wieżami kościołów i niebem odbitym w wodzie.
TTR-S’em dojeżdżam do Mikuszewa. Tam… niestety natykam się na tabliczkę „prom nieczynny”. Prom w Pogorzelicy pływał jeszcze niedawno, ale wody w Warcie przybyło, więc mogło się to zmienić. Zasięgam języka u lokalsów pod sklepem – nie wiedzą, czy pływa, czy też nie. Rezygnuję z niego, ruszam w stronę Czeszewa, gdzie jest kolejny prom, pływający tylko w sezonie letnim.
Okazuje się to dobrym pomysłem. W Czeszewie prom jest czynny (przy okazji okazuje się, że ten w Pogorzelicy rowerzystów przeprawia, samochodów ponoć nie), przeprawiam się na drugą stronę Warty.
Leśnymi duktami dojeżdżam do drogi Śmiełów – Dębno: planowałem kawkę w pałacu w Śmiełowie i nie zamierzam tego odpuszczać. Częściowo po płytach betonowych, częściowo po asfalcie docieram do Śmiełowa, rozmijając się z rowerzystami biorącymi udział w zawodach MTB. W Śmiełowie – błoga cisza. Praktycznie pustki: dwójka rowerzystów, dwójka zmotoryzowanych, którzy znikną zanim przyniosą mi kawę. Aż chciałoby się posiedzieć… Robię foty, zjadam rewelacyjny sernik i hajda na trasę.
Kilka kilometrów jadę po „swoich śladach”. Docieram do Nowego Miasta nad Wartą – przecinam drogę nr 11 i obok „Baru pod Sosną” wjeżdżam na Nadwarciański Szlak Rowerowy, oznaczony niebieskim kolorem. Od razu pojawia się pewna dwoistość: zgodnie z mapą szlak powinien biec nad samą Wartą (głównie wałami) a tu oznaczenia wiodą przez las. No nic, jadę męcząc się trochę na podjeździe w piachu. Na wspomniane wały szlak kieruje dopiero przed Roguskiem. Wjeżdżam na nie i od razu zaliczam sesję widoków, które towarzyszyć mi będą przez najbliższe ponad trzydzieści kilometrów.
Droga jest niezła. Zgubić się raczej nie sposób, choć co i rusz pojawia się wspomniana wyżej dwoistość. NSR-E powinien prowadzić wałami, a oznaczenia wiodą inaczej. Tak czy siak jednak jedzie się w dobrym kierunku i to chyba najważniejsze. Zjeżdżam z wałów i przez las (ale szlakiem) docieram do Gogolewa (w Wielkopolsce to obok nazwy „Brzezie” chyba drugie w kolejności popularne oznaczenie miejscowości!). Tam, praktycznie nad samą Wartą stoi skryty między drzewami osiemnastowieczny, drewniany kościół wraz z zabytkową, również drewnianą dzwonnicą. To taka Wielkopolska, jakiej próżno szukać gdzie indziej. Oczywiście focę i ruszam wałami dalej.
Za miejscowością Sroczewo popełniam błąd. Zjeżdżam z wałów, na wiodącą wzdłuż nich drogę asfaltową, która oddala się od nich na tyle, że wrócić nań nie sposób. Asfalt też nagle kończy się i ... wpadam w piach. Gdybym wiedział wtedy, co mnie czeka, zawróciłbym – całe 4 kilometry drogi leśnej to piach i jeszcze raz piach. Zły na siebie, w końcu to pchając to jadąc lasem docieram do wsi Bystrzek i przez Łęg ląduję przy obwodnicy Śremu. Nie widać wjazdu nań, więc korzystam ze schodów i wnoszę rower na estakadę, przy okazji płosząc żurawie, które brodziły w pobliskiej Warcie.
Drogą 434 i potem 432 dojeżdżam do skrzyżowania na Luciny, gdzie skręcam i poprzez Kaleje znowu ląduję na gruntówce. Tym razem – mimo braku oznaczeń trafiam na zielony szlak rowerowy biegnący do Jezior Wielkich. To już właściwie koniec, bo przez Błażejewko dojeżdżam do Bnina i kończę wycieczkę pod Zamkiem w Kórniku.
Mapka
- DST 62.70km
- Czas 03:30
- VAVG 17.91km/h
- VMAX 45.09km/h
- Kalorie 2166kcal
- Sprzęt Zethos
- Aktywność Jazda na rowerze
Hermanów
Środa, 1 maja 2013 · dodano: 06.05.2013 | Komentarze 0
Hermanów.
Plany wyprawy urodziły się dość szybko, równie dynamicznie ulegały zmianom. Mieliśmy jechać "za rzekę" czyli patrząc z naszej strony, na drugi brzeg Warty. Tam odwiedzić Śmiełów, tudzież okolice Szwajcarii Żerkowskiej. Przenocować i następnego dnia wrócić rowerami do domów.
Plan na dwa dni majowego weekendu zmodyfikowała pogoda. Wyprawa z moją trzyletnią córką na foteliku przy kilkunastu stopniach nazwijmy to eufemistycznie "ciepła" na odpowiedzialną nie wyglądałaby, toteż szybko ustaliliśmy, że dziewczyny jadą autem, ichnie rowery na bagażniku, a my (faceci) dojeżdżamy do nich rowerami.
Z Kórnika ruszyliśmy przez Słupię Wielką do Środy. Nie padało, nawet spotkaliśmy jedną rowerzystkę jadącą w przeciwną stronę. Skrótem dojechaliśmy na stację Orlenu, gdzie niektórzy zaliczyli pierwszą kawę tego dnia, inni batoniki regeneracyjne (już? już...). Ze Środy wyjeżdżamy ulicą Harcerską, obok głazu upamiętniającego organizację skautingu w Środzie, kierujemy się na Miłosław. Jedziemy tzw. Transwielkopolską Trasą Rowerową, oznaczoną kolorem zielonym. Ruch niewielki, droga szybko ucieka, drobne podjazdy i zjazdy delikatnie uprzyjemniają wyprawę. W Winnej Górze obowiązkowo postój:
Pałac J.H. Dąbrowskiego robi wrażenie, choć zdjęcia wychodzą marne. Szare, stalowe i jednolite niebo zasnute chmurami nie przepuszcza słońca, ale cieszymy się, że nie pada.
Ruszamy do Miłosławia, przez który właściwie przemykamy bez zwalniania. Teraz czeka nas kawałek drogą nr 441 w kierunku na Pyzdry. Ruch natychmiast się wzmaga: w Nowym Mieście n/Wartą zamknięto most i samochody walą właśnie przez Miłosław. Mamy nadzieję, że za Czeszewem się to zmieni i faktycznie, odbijając w kierunku Pogorzelicy na prom (sprawdziłem wcześniej, że jest czynny i pływa, w przeciwieństwie do dwóch innych w okolicy) znowu mamy drogę dla siebie. Docieramy do promu przed południem, mając spory zapas czasowy (w święta i niedziele pływa on do 14.00, choć latem ponoć dłużej).
Przeprawiamy się na drugą stronę i przez Pogorzelicę, obok pięknego kościoła, przez równie ładny most ruszamy na Śmiełów.
Pałac w Śmiełowie wita nas kawą i pysznymi rogalikami domowej roboty.
Wypogadza się coraz bardziej, a nasze dziewczyny dzwonią z Hermanowa, że czekają z obiadem. Nie zwlekając ruszamy w trasę.
Przez Lgów i Dębno (gdzie kursować powinien również prom), częściowo po asfalcie, trochę po betonowych płytach,
ciut po szutrze docieramy - jadąc po znakowanym Nadwarciańskim Szlaku Rowerowym - do Hermanowa.
Mapka:
MAPKA