Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2016

Dystans całkowity:1635.72 km (w terenie 61.00 km; 3.73%)
Czas w ruchu:59:56
Średnia prędkość:26.02 km/h
Maksymalna prędkość:60.50 km/h
Suma podjazdów:7910 m
Suma kalorii:34514 kcal
Liczba aktywności:22
Średnio na aktywność:74.35 km i 3h 44m
Więcej statystyk
  • DST 523.30km
  • Czas 20:44
  • VAVG 25.24km/h
  • VMAX 60.50km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • Kalorie 10806kcal
  • Podjazdy 3300m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Piękny Wschód 2016

Sobota, 30 kwietnia 2016 · dodano: 01.05.2016 | Komentarze 16

Rowerowo po raz pierwszy dotarłem na wschód Polski dwa lata temu. Na pierwszy Maraton Podróżnika. Tamten niezapomniany „rajd”, bo z pewnością nie był to wyścig uraczył nas piękną pogodą i dopieścił wyjątkowymi krajobrazami Podlasia. Owe 300 km na raz to było wówczas moje maksimum i… jak się miało okazać poprawić osobisty rekord dystansu w jeździe na rowerze nie było łatwo, choć przymiarki miały być w międzyczasie aż trzy. Na Kaszubskiej W(y)prawce dystans załatwiły skurcze, a P1000J i I KMT załatwiłem sobie sam pamiętnym lotem via obojczyk. Toteż ostatecznie zmierzyć się z dłuższą trasą przyszło mi znowu na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej. A ściślej: w województwie lubelskim, na organizowanym przez Parczewską Grupę Rowerową ultramaratonie „Piękny Wschód”.

Na PW 2016 jechaliśmy ekipą z Kórnika: Paweł, Krzysiek i ja, a po małym przystanku w Warszawie jeszcze razem z Hipkami. Za sprawą piątkowego popołudnia w Warszawie, a raczej na wyjeździe z niej na miejsce do Parczewa docieramy po 21. Sporą część trasy Hipek wykorzystuje, by mnie trochę podręczyć wiadomościami o pogodzie (to tak w nawiązaniu do mojej klęski deszczowej na 300 km sprzed 2 tygodni). Gdy więc docieramy, okazuje się, że w bazie kręcą się jakieś „niedobitki”, oczywiście poza widocznym wszędzie i słyszalnym od drzwi Wąskim (który tylko im tam przeszkadza, bo przecież śpi, tam gdzie my). Odbieramy pakiety startowe i ruszamy do hotelu. Tam szybki obiad kolacja, piwko, trochę gadania i trzeba szykować rowery. Pogoda jest niezła, bo nie pada, gdy kładziemy się spać.

Poranek budzi nas deszczem. I to takim konkretnym. Zatem - jest jak w prognozach Hipka, ale na to jestem gotowy. Musiałoby parę cm śniegu spaść, bym nie pojechał na tę trasę. Pakujemy się, Krzysiek rusza pierwszy, bo ma parcie na podium i jedzie w grupie nr 1, a my dopiero w 7. Deklarowany czas przejazdu: 25h. Limit do BBT - 26h. Nie wierzę, bym tego nie zrobił i w rozmowach jeszcze daję temu wyraz, lekceważąco wypowiadając się o podjazdach na tej trasie…

Docieramy na miejsce startu oczywiście na rowerach (ha, będę miał większe przebiegi, niż reszta bikestatowców :P ), akurat wyjeżdżają Hipki (których widzę) i Wilk, którego nie widzę i nie zobaczę, mimo, że jechaliśmy ten sam maraton ;) Na starcie witam się ze znajomymi, również z tymi, których jakby mniej kojarzę (i gdyby ktoś to zauważył, to przepraszam, ja tak mam niestety). Czas szybko ucieka, deszcz pada, jest paskudnie zimno… w końcu ruszamy. Gr. 7, w której jedziemy m.in. Paweł, Hansglopke, Emes, Kaha… i okazuje się, że po starcie zaraz zostajemy w takiej ekipie. Reszta nam odjeżdża systematycznie, a my nie zamierzamy ich gonić, mając ustaloną taktykę na cały maraton.

Przez jakieś 30 km jedziemy sobie na zmianę z Pawłem dając zmiany, z tyłu z nami jadą wspomniani wyżej znajomi. W pewnym momencie Emes dochodzi do wniosku, że te 28-29 km/h to jednak za wolno i odjeżdża nam dość wyraźnie: zostajemy we czworo. I tak jedziemy przez kolejne punkty, deszcz pada, wiatr wieje głównie w twarz. Lekko nie jest, ale dobra współpraca z Pawłem owocuje włączeniem się do niej również Hansa i Kahy… idzie nam całkiem sprawnie i na pierwszy obiad wjeżdżamy z przyzwoitą średnią 29 km/h. Znacznie wyżej, niż zakładaliśmy, zwłaszcza, że wiatr nam zdecydowanie nie pomaga.

Pierwszy obiad jest cienki. Jakaś zupka, no szału nie ma… sobie myślę, że za chwile i tak po niej śladu nie będzie. No ale jemy, specjalnie długo nie stojąc. Na punkcie tym spotykam Michussa, który też robi kwalifikację (rozpoznaje moją koszulkę z Bractwa)… odtąd będziemy się tasować na trasie przez wiele km i dopiero na sam koniec nam odjadą. Szkoda, bo Michuss jedzie tak, jak my i pewnie łatwiej byłoby nam złapać wspólny rytm. Póki co jednak ratuje mi życie (tzn. w sumie zęby) pożyczając smar do łańcucha, bo rower Pawła uparł się, że musi dźwiękiem obwieszczać wszystkim, że jedzie.

Zaczynają się podjazdy… a, no tak, z tego wszystkiego zapomniałem dodać, że przestało padać, a zaczęły się pagórki. Bardzo szybko weryfikują moje lekceważenie, jakie im okazałem - na jeden z nich, nie pamiętam na który wchodzę jak typowy ciul z nizin… na zbyt ciężkim przełożeniu i gdy w końcu dociera do mnie, com uczynił, zmiana trybów okazuje się bardzo bolesna. Przeciążam prawą nogę tak, że w łydce łapie mnie skurcz. Kuźwa, znowu? Cały MP 2015 jechałem spokojnie i nawet nie zaćmiło, a tu… jeden głupi błąd i koniec pieśni. Pojadę z tym snującym się bólem dobre 200 km, przez te wszystkie podjazdy, jakie na mnie czekają. Nic to, zaciskam zęby i jedziemy. Nie odpuszczam jednak, spokojne, ale równe podjazdy powodują, że na nich często łykamy różne grupy, a także jadącego przez większość trasy samotnie Kviato. On akurat ma lepszy od nas reżim postojowy (wiem, wiem, te nasze postoje, to żaden reżim, widziałem, co potrafią Hipki, czy Turysta) i często rusza na trasę przed nami, a my potem dochodzimy go i wyprzedzamy. I tak w nieskończoność.

Mijają kolejne km, robi się ciemno… w Zwierzyńcu łapie nas deszcz, tzn. próbuje, ale zaczynamy cisnąć i uciekamy przed nim na trasę do Biłgoraja. Gdzieś tam zaczyna pojawiać się mgła, najpierw nieśmiało, pasmami, a potem coraz gęstsze mleko zalewa dolinki, w które schodzi trasa. Jadę na nowej lampce, sprawuje się wyśmienicie, jest niezmiernie jasno, a ja spoglądam sobie co jakiś czas na wskaźniki naładowania. Mijają minuty, a świeci jak świeciła. Wrócę jeszcze do tej kwestii na koniec. W każdym razie do Biłgoraja wjeżdżamy we mgle, wyjeżdżamy również… już na sam koniec z niewiadomych przyczyn decydując się, za sprawą ograniczonej widoczności jechać DDR-em. A ten jest z rodzaju najgorszych: źle zaprojektowany, źle zbudowany i na koniec zapomniany. Ścieżka z kostki, zawalona jest kawałkami szkła i kończy się w czarnej du… no po prostu kończy się nagle, bez żadnego ostrzeżenia! Jprdle… klnę, zawracam i wtedy najeżdżam na rozbitą butelkę! W kierunku lokalnego samorządu leci wiązanka znanych mi słów niewartych zupełnie cytowania w tym miejscu: stajemy, zakładam rękawicę i „czyszczę” koło z okruchów nie wierząc zupełnie, że opona przetrwała. A CRL mówił, że to dobre „gumy” są i miał rację.

Wracamy na trase i droga na punkt w Janowie szybko nam mija. Przestaje ćmić łydka, wjeżdżamy do Janowa, z okna okrzykuje nas ktoś z obsługi - klasa! Wchodzę, pełno ludzi, Alamanka właśnie wyjeżdża, jakaś skwaszona, że górki dały jej popalić. Powątpiewam, pamiętając jej wyczyny na MP 2014, ale się upiera. Życzę powodzenia i idziemy jeść. Jedzenie klasa, wreszcie jest herbata, której, po litrach izotoników wypijam chyba z 5 kubków. Szybko zmieniam ciuchy, przygotowuję się do jazdy… dojeżdża Michuss, a za parawanami widzę… zaraz, Wąski, Kaha, Emes na materacach??!! Co jest? Piknik? Przecież ich tu nie powinno dawno być!?

Gadam z ludźmi i ani zauważam, jak znika mi Paweł. Znika Wąski z Hansem, Kahą i Emesem, wyjeżdża Michuss, idę sprawdzić… a tu Paweł zalega na materacu. Budzę go… no po prostu budzę, wstaje, i zanim wyjedziemy, mamy pół godziny straty do Wąskiego i Michussa. Ech… 1,5h na PK w Janowie. Wiem, nic nie mówcie…

Do Kraśnika we mgle. Tam na stacji Paweł dalej zamulony, pijemy więc kawę (on), herbatę (ja), jemy kanapki i rozmawiamy z lokalsami (*psz’hiik’pana, a czy nrmalny człowiek to da ’hiik’ radhę dojechać rowerem ’hiik’ nad morze?…. i takie tam egzystencjalne pytania młodych ludzi zza kierownicy BMW). Ruszamy. Ciągnę sam, Paweł z tyłu, mówi, że nie da rady jechać na zmiany. No to jadę jak mogę. Praktycznie całą trasę do Kazimierza ciągnę sam, Paweł trzyma koło, czasami wychodzi na przód, ale szybko odpuszcza. Spoko, damy radę (choć jak sam potem przyzna, gdyby obok było auto techniczne, to by odpuścił)… czasu mamy wystarczająco, przeliczam wszystko na bieżąco i wiem, że w Kazimierzu na punkcie będziemy mieli czas na odpoczynek nawet. Zanim jednak dojedziemy, czeka mnie jeszcze zjazd do Kazimierza… jakąś lokalną drogą, jakby ktoś specjalnie dla mnie ten odcinek wykreślił. Jadę asekurancko, z daleka widzę ten wielki znak A11… zwalniam, w przeciwieństwie do Pawła i jakoś udaje mi się nie wylecieć z drogi, zaś Paweł… chyba w tym momencie wreszcie się obudził, bo było bardzo niebezpiecznie. Pofałdowany okrutnie asfalt, na łuku drogi, na zjeździe… oj, to mogło się źle skończyć.

Kazimierz Dolny. Pierwszego maja… puste ulice, zero aut, żadnych pijanych turystów, żadnych dziecioków, psów, bud z chińskimi pamiątkami… nosz bajka. Nic dziwnego, jest czwarta nad ranem, już kończy… się kwiecień (no dobra, to nie ta piosenka). Punkt znajdujemy bezbłędnie… właśnie wyczołguje się z niego ekipa Wąsko-Emesowo-Kahowo-Hansowa… czemu? Bułki, banany, drożdżówki. Zero miejsc do siedzenia, zero ciepłych napojów. Taka jakby masakra. Jest zimno, noc, tyle godzin jazdy, a nie ma nawet krzesełka. Ok, punkt dla Hipków, ale przecież nie każdy może być Hipkami. Zatem ekipa jedzie na Orlen, oddalony o 300 metrów, a ja… zawracam na nocne fotki Kazimierza. Chwilę później dojeżdżam do nich, konstatuję pozycję horyzontalną Emesa, coś tam pijemy, coś tam jemy, w końcu świta i ruszamy. Na Nałęczów. Ciągnę stawkę, Paweł wybudzony na zjazdach przed Kazimierzem reaktywuje się na zmianach, do tego ładnie z nami ciągnie Hans. W pewnej chwili oglądam się i… nie ma reszty. Trudno, jedziemy. Podjazd przez Wąwolnicą wjeżdżamy ostrożnie, potem kilka małych hopek, Wąwolnica, gdzie spędziłem niezwykle przyjemnie rodzinny weekend w 2012 roku i jesteśmy w Nałęczowie. Fotki… zamierzamy ruszać, ale widać resztę ekipy. To czekamy. No i znowu razem. Przynajmniej przez Nałęczów i kawałek za nim. Gdzieś na wysokości Starościna przepięknie, spośród łąk i mgieł wstaje słońce i to jest prawdziwie Piękny Wschód. Jadę zauroczony, w ruchu wyciągam telefon i robię zdjęcia. Najchętniej robiłbym je nieprzerwanie przez kilka km, bo każdy kadr zachwyca!!!

W Kamionce stajemy dosłownie na moment. Może 3 min. Wąski, Hans, i Krzysiek ruszają szybciej i trzeba ich gonić. Nawet nie ma czasu, by wyjąć okulary przeciwsłoneczne, a słońce już daje ostro popalić. Jest gorąco w ciuchach z nocy, ale nie zatrzymujemy się. Na wjeździe do Lubartowa dochodzimy Wąskiego i resztę… tzn. wleczemy się za nimi z 50 metrów ze stałą prędkością, bo w końcu dopada mnie kryzys i słabnę. Jakby ostatkiem sił przyciskam i dochodzimy ich, a oni zaraz odstają. To jedziemy i to tak, jakbyśmy nie mieli czasu (a przecież wszystko jest pod kontrolą) Nie udaje nam się zatrzymać nawet w Lubartowie, na światłach, naprzeciw pięknego pałacu (szybko, zanim wyjmę aparat światło zmienia się na zielone i trzeba jechać). Reaktywowany Paweł nagle zaczyna poganiać, jakby ktoś zatankował mu dodatkowe oktany. Tniemy, a przed nami pojawia się dwójka rowerzystów. Jacyś „nasi”, a skoro tak, to bierzmy ich! Szybko hasło staje się faktem. Kilka km dalej… kolejna dwójka. Tę też dochodzimy. Przed Parczewem, wlokąc się na kole Pawła (w końcu i ja zdechłem na tej trasie) oglądam się - daleko widzę Hansa. Trudno, dojedzie po nas. Wjeżdżamy do Parczewa, na wysokości bazy widzę wypoczętych, uśmiechniętych i wyspanych Hipków. Sobie coś myślę, ale nie powiem co. Kończymy. 25 h 13 min. Pięknie.

Podsumowanie (o ile ktoś dotarł do tego miejsca i nie ma dość):
1) spodnie przeciwdeszczowe - zakup z ostatniej chwili, z zakładanymi na buty kapturami na stopy sprawdziły się znakomicie. Nie zmokłem w deszczu, a po zdjęciu spodni (gdy przestało padać) okazało się, że odzież rowerowa nie jest „zagotowana”.
2) lampka: jechałem na niej całą noc, wyłączając ją dwukrotnie, raz w czasie przejazdu przez Biłgoraj, drugi raz w trakcie przejazdu przez Kraśnik. Na koniec pokazała 3 diody naładowania (czyli poziom „wysoki”). Bajka!
3) technika: uzgodniliśmy z Pawłem jazdę na zmiany, równym tempem i udało się to zrealizować. Było kilku rowerzystów, którzy jechali podobnie, ale jakoś nie widać było woli współpracy, więc ostatecznie wyścig kończyliśmy we dwóch.
4) organizacja maratonu dobra: trochę za dużo punktów, na punktach nie zawsze to, co powinno być, ale generalnie było dobrze.
5) Kwalifikacja do BBTour 2016 zrobiona. To był cel i reszta nie ma znaczenia. Tzn. ma, ale nie bądźmy drobiazgowi.

Tyle subiektywnego i egoistycznego spojrzenia na Piękny Wschód 2016. W niedzielę wróciliśmy na Piękny Zachód. Dziękuję, dobranoc. A fotki? Tym razem niech będą takie :)

Piękny Wschód 2016 from Eli on Vimeo.



Kategoria ultra


  • DST 80.40km
  • Czas 02:47
  • VAVG 28.89km/h
  • VMAX 42.50km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • Kalorie 1690kcal
  • Podjazdy 454m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wiosna...

Niedziela, 24 kwietnia 2016 · dodano: 24.04.2016 | Komentarze 0

... wszędzie. Choć zimno. 3,5 stopnia, jak ruszałem w trasę...



Miało padać, nie padało. Miało nie wiać, wiało. Ot, taki dzień.


Kategoria trening


  • DST 51.90km
  • Teren 46.20km
  • Czas 03:04
  • VAVG 16.92km/h
  • VMAX 39.00km/h
  • Temperatura 11.0°C
  • Kalorie 1421kcal
  • Podjazdy 421m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Offowa sobota

Sobota, 23 kwietnia 2016 · dodano: 23.04.2016 | Komentarze 0

Darek, sąsiad z ulicy (ten koks, o którym pisała niedawno Starszapani) ma nowy rower. Historia długa, nie ma co jej tu przywoływać, w każdym razie dostał go z firmy VW. Z naciskiem na dostał :) Nowy, nie nowy, trzeba go było sprawdzić. To pojechaliśmy w okoliczne lasy popatrzeć, jak wygląda wiosną świat duktów leśnych i polnych. Wygląda... kiepsko.

Najpierw z Bnina do Zaniemyśla piachami (choć ta nasza droga to szumnie zwany czerwony szlak rowerowy)... wszystko, co ma mniej niż dwucalowe opony grzęźnie w piachu masakrycznie. Jak już wreszcie wydostaliśmy się z piachów... zonk. Ktoś, ciężko powiedzieć kto: Lasy Państwowe, czy może Gmina Zaniemyśl... wpadł na genialny plan utwardzenia tych leśnych dróg. Wyszło im coś takiego:

Dodać należy, że te kilka km gruzu to droga naszpikowana różnymi drutami, kawałkami jakichś plastikowych elementów... słowem wszystkim, z czym koło - nie tylko rowerzysty - nigdy nie chciałoby się spotkać. 

Gdy już wyjechaliśmy na asfalt, to ten kilometr z okładem przyjęliśmy z wielką ulgą. Potem Zwola i ... znowu piachy. Piachy, piachy i piachy.

W planach była wizyta na przystani leśnej w Kotowie... sam zjazd z lasu na Łęgi Mechlińskie całkiem zgrabnie nam poszedł. Na łęgach obowiązkowa fota, potem wizyta na przystani... gdzie niestety już sporo ludzi się zjawiło. Więc zakonotowaliśmy, że mostek dla statków pływających po Warcie znikł, stara wierzba nad brzegiem dalej zwiesza swoje gałęzie do wody i ... ruszyliśmy w drogę powrotną.

Znowu przez piachy aż do Mechlina... skąd - tym razem już lepszym duktem - skręciliśmy na Kaleje. I wycieczka skończyłaby się przyjemniej, gdyby nie fragment lasu między Czołowem, a Radzewem. Gdzie... a, no sami zobaczcie. 

Szlag może człowieka trafić. Zwłaszcza, że punkt odbioru odpadów jest jakieś kilkaset metrów w linii prostej od miejsca, gdzie zostawiono te hałdę śmieci. 


Kategoria przejażdżki


  • DST 8.10km
  • Temperatura 12.0°C
  • Kalorie 200kcal
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nowa lodziarnia...

Piątek, 22 kwietnia 2016 · dodano: 22.04.2016 | Komentarze 0

... otwarta, więc pojechaliśmy z córcią. Lody podobno pycha (nie jadłem), ciacho i kawa za to jadłem i miodzio. Miejsce przy promenadzie, więc latem wróżę im wielki sukces ;)




  • DST 50.60km
  • Czas 01:47
  • VAVG 28.37km/h
  • VMAX 46.10km/h
  • Temperatura 6.0°C
  • Kalorie 1109kcal
  • Podjazdy 126m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pętla z rana

Piątek, 22 kwietnia 2016 · dodano: 22.04.2016 | Komentarze 0


Kategoria trening


  • DST 91.80km
  • Teren 3.70km
  • Czas 04:01
  • VAVG 22.85km/h
  • VMAX 46.00km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Kalorie 2860kcal
  • Podjazdy 276m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Praca tam i z powrotem plus przejażdżka z córcią

Czwartek, 21 kwietnia 2016 · dodano: 22.04.2016 | Komentarze 1

Najpierw do pracy rowerem, bo węzeł Krzesiny w remoncie i autem jadę tyle samo co rowerem :P

A potem powrót pod wiatr, który mnie delikatnie mówiąc skataił. Ciężko mi się jechało, choć poza wietrzyskiem piękna, słoneczna pogoda.

Na koniec - przejażdżka z córcią na promenadę i do nowej lodziarni. Lodziarnia się zdążyła zamknąć, ale nowy rower Ludwiczki sprawdził się znakomicie.




  • DST 12.50km
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Miasto

Wtorek, 19 kwietnia 2016 · dodano: 20.04.2016 | Komentarze 0




  • DST 2.50km
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Miasto z córcią :)

Niedziela, 17 kwietnia 2016 · dodano: 17.04.2016 | Komentarze 0



wypróbowany i bardzo podobający się :)




  • DST 224.80km
  • Czas 08:56
  • VAVG 25.16km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Kalorie 4375kcal
  • Podjazdy 860m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Jakby klęska*

Sobota, 16 kwietnia 2016 · dodano: 17.04.2016 | Komentarze 7

W końcu udało mi się wybrać na dłuższą trasę. Po ciągłych docinkach z różnych stron (odkąd pomyślałem sobie, że przejedziemy się naszą trasą ubiegłorocznego KMT minęło już kilka miesięcy) w końcu trzeba było ruszyć tyłek gdzieś dalej. Starszapani zaproponowała tę krótszą trasę KMT z ub. roku. Czemu nie... trochę się zgadywaliśmy, bo kilku chętnych było, kilku się wymiksowało w ostatniej chwili, pogoda bywała różna. W końcu padło: 16 kwietnia. Ta sobota. I pojechaliśmy.

Start z rynku, więc najpierw pamiątkowa fota i pierwsze 25 km do Mosiny mało ruchliwymi asfaltami, które znam z cotygodniowych kółek. Na prowadzeniu zwykle mój sąsiad Darek, z którym kręcimy sobie od czasu do czasu koksowe kilometry. Pierwszy postój w Będlewie, gdzie jako pierwszy zostawia nas właśnie sąsiad, dla którego tempo jest jednak za wolne. Ciekawe skąd wiedział, skoro jeździ bez licznika? ;) Mijamy go potem jeszcze w trasie, gdy wraca z Granowa. 

Z Będlewa... zanim wyruszymy, sprawdzam informacje. Jelona i Czerkaw jadą do Kościana, mamy się spotkać na trasie. Jelona już załapała kapcia, ale do tego momentu nie traktujemy faktu jakoś złowieszczo. Dopóki przypadkiem nie łamię mocowania od podsiodłówki! Kurr... zsiadłem jak taki baran i pozamiatane. Na szczęście Starszapani ma miejsce w sakwie, więc opróżniam podsiodłówkę ze wszystkiego i wrzucam na plecy, a pusty kuferek ląduje w sakwie Starszej jako pudełko na placek. Druga awaria - to już zaczyna pachnieć czarami kogoś złośliwego. No nic, to, najwyżej rozjedziemy mu potem czarnego kota. Póki co - jedziemy dalej.

Wiatr w plecy, średnia jakby tego nie pokazuje. Za Granowem dzwoni Jelona - pociąg Czerkawa ma spóźnienie... chwilę się dogadujemy, w końcu ustalam, że poczekamy na nich w Grodzisku Wlkp. Dojeżdżamy tam po 10... dobry czas (przynajmniej tak mi się wydaje). Żegnamy się też w tym miejscu z Grzegorzem, który na więcej czasu nie ma. Odtąd pojedzie z nami już tylko jedna "poziomka". Czas na kawkę w... "Motelu XXI wieku" (cóż za nazwa!) i oczekiwanie na resztę ekipy... w końcu są. Jelona, Czerkaw i Obis. Zwłaszcza Obis, z dwiema torbami naramiennymi przewieszonymi na krzyż wygląda "ciekawie". Bardzo ciekawie, jak na kogoś, kto zamierza jechać 300 km :) No nic. Dopompowujemy powietrza Jelonie, i już mamy ruszać, gdy okazuje się, że jeszcze znajomy Starszej, Jurek, też do nas jedzie. Drużyna straciła jednego, powiększyła się o czworo, pogoda dopisuje, nastroje też... jedziemy. 

Klucząc gminami dojeżdżamy do Wąsowa, pod pałac wyznawcy Hakaty. Budowla taka sobie, neogotyk szału nie czyni, od raz widać nuworyszyzm von Hardtów. Gdy bowiem ogląda się pałace polskiej szlachty z tamtego okresu, jest w nich jakaś taka architektoniczna lekkość i swoboda, a zarazem piękno. A Wąsowo, cóż, brzydkie nie jest, ale... No dobra, może jestem uprzedzony do niemieckich Niemców ;)

W każdym razie - do Wąsowa dojeżdżamy bardzo fajną, asfaltową ścieżką rowerową. Ciągnie się ona wzdłuż lokalnej drogi, więc jakby ciśnie się od razu pytanie o jej sens... ano jest takowy, widzimy i czujemy go w kościach. Biegnąca obok asfaltowa droga jest paskudna. Dziurawa, połatana i bardzo złej jakości. A DDR? Miodzio. Dobra, dość o Wąsowie. Zwłaszcza, że właśnie tam pierwszy raz kapie na mnie z nieba. Oj...

Ruszamy i po kilku km znowu stajemy - pada już całkiem mocno i trzeba się ubrać. Do Lwówka wjeżdżamy w padającym deszczu, a na DK92 w kierunku Pniew mkniemy w regularnej ulewie, bryzgani naprzemian przez deszcz z nieba i fontanny spod kół tirów. Masakra. W Pniewach stajemy na BP i naradzamy się, co dalej. Część ekipy otwarcie deklaruje skrócenie trasy, część jakby się zastanawia. W odpowiedzi deszcz znowu zaczyna gnoić, a na horyzoncie, nad Sierakowem, dokąd mamy jechać widać kolejną, czarną i zalegającą aż do ziemi chmurę. Nie zamierza przestać zatem. Decydujemy się zatem pożegnać i skracamy trasy. Starsza ze znajomym jedzie do siebie, my z Witkiem (na poziomce) oraz Jeloną i Czerkawem jedziemy przez Pniewy do Maka, zjeść coś i ... się zobaczy. 

W Maku okazuje się, że prognozy deszczowe są do co najmniej 17. Trzy godziny czekania. Nie uśmiecha się to nam. Wokół ciężkie chmury, to leje, to tylko pada. Jemy i w końcu decyzja - wracamy przez Buk i Stęszew. Drogę znam, więc ruszamy od razu ostro, mimo wiatru w twarz. Po kilku km muszę zatrzymać się i zdjąć worki z butów, które niebezpiecznie zaczynają się ocierać o napęd... odtąd jadę już bez nich i to, co przed chwilą jeszcze jakoś było tylko mokre, teraz pływa w wodzie po całości. Tniemy jednak ostro, chyba chwilami za ostro, ale dzięki temu do Buku udaje nam się dojechać w miarę szybko i sprawnie. Tam na Orlenie rozstajemy się z Jeloną i Czerkawem, oni jadą prosto do Poznania, a my z Witkiem na Stęszew. Najpierw jednak wzdłuż obwodnicy Buku wjeżdżamy na idącą tam ścieżkę - im. mściwego samorządowca - rowerową. Klasyka: oczywiście pozbruk, oczywiście źle ułożony, oczywiście z dziurami, koszmarnymi zjazdami... masakra. Mówię wam, samorządy rowerzystów nienawidzą!
W końcu docieramy do Stęszewa. Krótki postój przy sklepie i czas na ostatni odcinek. Mosina i via Radzewice, Bnin wracamy do Kórnika. Nad którym - jak w chwili wyjazdu pojawia się w końcu błękitne niebo...

Wszystkim dziękuję. Mimo pogodowej masakry było świetnie. Szczególne podziękowania dla chłopaków z Bractwa, którzy już już chcieli po nas jechać z ratunkiem ;)

*tytuł narodził się z wirtualnej rozmowy ze znajomym w trakcie wyjazdu. Na hasło, że leje i chyba skrócimy trasę, padła odpowiedź, żebym ciągnął sam, to mnie ominą szyderstwa. Oczywiście miał rację ;) i ma za to piwo :D




  • DST 105.40km
  • Teren 1.00km
  • Czas 03:55
  • VAVG 26.91km/h
  • VMAX 56.20km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 2554kcal
  • Podjazdy 885m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

8 gmin na Płaskowyżu...

Środa, 13 kwietnia 2016 · dodano: 14.04.2016 | Komentarze 0

Wszystko wg planu. Skoro tylko parę dni temu urodziła się sposobność pojeżdżenia w opolskim, to zaraz zaplanowałem sobie wolne popołudnia. Na pierwszy strzał poszły okolice Głubczyc. Wystartowałem przed 17, spod bardzo ładnie prezentującego się głubczyckiego ratusza...

Na początek trochę kluczenia, obowiązkowe delikatne podjazdy, nawet kilometr drogi polnej, ale na szczęście tak ubitej, że dało się na niej jechać szosą. Te Vittoria Rubino jednak są o niebo lepsze o Schwalbe Lugano, na których do niedawna jeździłem. W każdym razie - za Głubczycami sporo pofalowanego terenu, a na horyzoncie majaczące Góry Opawskie. 

Na szczęście dla mnie jednak sam płaskowyż, na który wiodła trasa, choć z licznymi podjazdami i zjazdami, do gór zaliczyć się nie dał. Mogłem więc sobie pozwolić na jazdę bez ciśnięcia - choć nie ukrywam, że na kilku pagórkach zmęczyłem się odpowiednio. Nastawiony jednak bardziej na zwiedzanie i kontemplowanie okolicy co rusz, dopóki było słońce, stawałem na zdjęcia. Jak w Włodzieninie, dokąd świetnie zjeżdżało się długą, krętą drogą wiejską, a na koniec był ładny podjazd. Podjazd, którego nie wykorzystałem do statystyk stravy, bo raz, że nie wiedziałem, że to odcinek mierzalny, a dwa, że na uboczu, za wsią stoją świetnie położone ruiny kościoła św. Mikołaja.

Muszę tam wrócić, bo w środku zachowały się tablice nagrobne z napisami w języku starosłowiańskim (!). Na wejściu do kościoła widoczne są dwie brodate rzeźby rycerzy (chyba, choć może to uzbrojeni święci?). Zdecydowanie trzeba tam wrócić.

Ruszyłem dalej, by zaraz stawać, bo Włodzienin ma jeszcze jedno ciekawe miejsce - stworzony co prawda sztucznie, ale bardzo ładnie prezentujący się park historyczny.

Te bunkry tu przywieziono, ale i tak to fajnie wygląda. Potem trasa biegła drogami lokalnymi i wojewódzkimi, ale ruch raczej niewielki (poza kawałkiem do Raciborza, gdzie marne pobocze zmuszało do jazdy na granicy bezpieczeństwa). Co chwile droga wiodła w górę i w dół... (nie wiem, czym tu się podniecać Wąski, droga jest droga :P ). Ale niech będzie, że widoki fajne...

Na koniec jeszcze kilka przyjemnych serpentyn, w zachodzącym słońcu jechało się je niezwykle. W dolinkach i jarach, którymi wiodły te asfaltowe dróżki (szerokie na 1,5 auta, albo nawet węższe) od raz robiło się zimno - dobrze, że nie uległem podszeptom złego mzimu i nie pojechałem na krótki rękawek.

Do Głubczyc dotarłem po zmroku, i dobrze, bo ten ich ratusz prezentuje się naprawdę świetnie. Dobry wyjazd, osiem gmin zaliczonych.