Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 190219 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 501.00km
  • Czas 23:30
  • VAVG 21.32km/h
  • VMAX 56.60km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Kalorie 11289kcal
  • Podjazdy 6931m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Podróżnika 2017

Sobota, 3 czerwca 2017 · dodano: 07.06.2017 | Komentarze 4

„-Dzień dobry, są drożdżówki?
- Dzień dobry, nie ma. Pierwsza grupa na rowerach zjadła wszystkie.
- A banany?
- A banany zeżarli kolejni…”

Czwarty (jak ten czas leci) Maraton Podróżnika. Impreza, która wzięła się w sumie z niczego, a kto raz wsiąkł w jej otoczkę, ten pewnie niezbyt szybko się z niej uwolni. Jak co roku w innym miejscu, jak co roku na dwóch dystansach: 300 i 500 km. Jak co roku jakieś wyzwanie dla każdego. Ale… po kolei.

Nie szykowałem się jakoś specjalnie na ten maraton. Jedyna zmiana w rowerze to kaseta z zębatką 34, tak, aby nie zajechać sobie achillesów jak rok temu. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale byłem też przekonany, że z trasą bez problemu sobie poradzę. Nie mam parcia na wynik, nie ciśnie mnie przejeżdżanie maratonów w najkrótszym czasie - przeciwnie, każdy taki wyjazd traktuję jako możliwość zobaczenia fascynujących miejsc, zapamiętania i - o ile to możliwe - sfotografowania różnych, zasługujących na to ciekawostek, które człowiekowi uciekają sprzed oczu (albo w ogóle ich nie widzimy) podczas jazdy samochodem. Rower to zupełnie inny środek transportu: widać z siodełka to, co w tym naszym pędzie życiowym często się zatraca.

Toteż, jako się rzekło, nie szykowałem się na MP 2017 jakoś specjalnie. Zmiana w rowerze miała posłużyć wiadomemu celowi: aby na trasie, na czekających mnie podjazdach było jak najmniej bikewalkingu. Bo, że takowy będzie, było oczywiste. Jestem słaby, więc mogę podjechać podjazdy tak do 16%. Potem… spacerek. A na trasie były dwie takie, jak mówił organizator, sztajfy. Ale… nie uprzedzajmy faktów, jak mawia Bogusław Wołoszański.

Zasadnicza zaleta związana z maratonem po Karkonoszach była taka, że dla nas, wielkopolskich koksów było wreszcie blisko (bo co to jest 2,5-3h jazdy?). Dodatkowo okazało się, że nie muszę prowadzić (choć summa summarum byłem chyba bardziej zestresowany, niż gdybym sam jechał), toteż czas mogłem poświęcić na dokumentowanie, surfowanie po necie i takie tam pierdoły. Gdy dotarliśmy około dziewiętnastej w piątek do bazy, to trafiliśmy na koniec imprezy parasolowej, a po powitaniu, rozpakowaniu się i wyjęciu piwa od razu można było przemieścić się na imprezę ogniskową. Byli tacy, co zabijali stres milczeniem, byli tacy, co pałaszowali jedzenie przypominające wszystko, tylko nie pożywną strawę, byli wreszcie i wodzireje, których jeszcze do nocy słyszało się na polu biwakowym. Z zapadającym zmierzchem ludkowie jakby chyłkiem zaczęli znikać w swoich przybytkach snu i ani się obejrzelim, jak na placu zostało jedynie dogasające ognisko. I nawet biedny emes mógł w końcu iść spać, jak na gospodarza przystało.

Ranek, jak to ranek. Rześki, słoneczny i naznaczony krzątaniną przedmaratonową. Grupy startują od 8.00, moja jako czwarta kwadrans po godzinie zero. Ustawiamy się niespiesznie, jakieś fotki, podziwianie koszulek MPP (co to się nagle porobiło, że BBT’ourowe nie robią wrażenia?), wymienianie złośliwości, kto, kogo i kiedy przegoni. No i start. W ekipie mam Faję, Rapsika, Skauta i Wąskiego, a także Jarka i Karola. Z Fają jechaliśmy niejeden wspólny maraton, umawiamy się więc na luzacką jazdę, a reszta… niech jedzie jak nogi pozwolą. Ruszamy spokojnie, jedynie Raps tradycyjnie wyrywa do przodu i już po kilku kilometrach nie widzimy go przed sobą. Potem odjeżdżają kolejni, ale do Rędzińskiej pojedziemy dość zwartą ekipą. Przed pagórkami mija nas tylko jeden zawodnik z grupy późniejszej: Obis. Dziwimy się lekko takiemu podejściu, ale może jest taki mocny? Koksy z rodzaju tych niepokojących, błyskających wilczymi zębami czy hipopotamią wręcz metodycznością mijają nas na górze pierwszego podjazdu. Nie pamiętam jakiego - specjalnie nie starałem się zagłębiać w nazwy, żeby nie stresować swoich wielkopolskich łyd. W każdym razie rowerowe teżewe przemyka w końcu obok nas i już można tylko jechać. Bez stresu.

Rędzińską w znacznym stopniu podjeżdżamy wspólnie z jakimś lokalsem. Trochę tam gaworzymy o urokach tej ścianki (i innych podobnego rodzaju, czyt. Karkonoskiej czy Okraj), ale gdy w końcu milknę dysząc jak lokomotywa Tuwima, miejscowy sprinter odjeżdża, krzycząc na pożegnanie: „do zobaczenia na górze”. Aha, czyżby zamierzał tam się przespać? Jadę dość spokojnie, dopóki nachylenie jest znośne, ale gdy przekracza 15%, zsiadam i prowadzę kilkaset metrów, widząc nadjeżdżających z przeciwka trzysetkowiczów. Nie myślałem, że to będzie tak fajnie, iż będziemy się mijać w takim miejscu. Oni śmigają na dół, ja sobie bikewalkinguję i patrząc na to, jak zasuwają w dół po krętej, zawalonej kamykami, piachem i gałęziami drodze po cichu modlę się, by mój zjazd był w lepszym stanie. Koniec końców lekko się wypłaszcza (znaczy się dalej jest pod górę, ale jakby mniej) więc wsiadam i wjeżdżam na przełęcz tak szybko, że Jelona nie zdąży uruchomić aparatu. Każe mi zawrócić… i gdyby nie spotkani na szczycie chłopaki z KBR może i bym się poważył na ustawkę zdjęciową. Na szczęście Fanky et Consortes (w sumie to nie wiem, który robił fotki, bo pot zalewał mi oczy i słyszałem jedynie okrzyki dopingu przeplatane śmiechem) zadbali, bym miał swoją chwilę uwiecznioną dla potomnych, toteż mogłem się oddać na przełęczy temu, co na maratonach lubię najbardziej. Odrobinie zabawy w fotografa. W międzyczasie na górkę wczołguje się reszta ekipy. Faja oddaje się swojej pasji, czyli jak on to mówi „fajeczka”, a Wąski od razu zawija się na dół. Dogonimy go dopiero na punkcie żywieniowym, taki z niego koks.

Ruszamy, nieopatrznie niczego nie jedząc i po kilkunastu km zaczynam odczuwać, jak bardzo błędna była to decyzja. Faja zresztą też ma takie spostrzeżenia, więc stajemy na moment, dojadamy się co kto ma i po chwili - można jechać. To był ostatni moment. I pomyśleć, że zwracałem chłopakom z KBR uwagę, by się pilnowali, a sam wyjeżdżam się energetycznie jak taki świeżak. Wrr. Kolejne podjazdy, piękne widoki, zabytki Doliny Pałaców i Ogrodów, a my jedziemy, bo to, co najtrudniejsze jeszcze przed nami. Karkonoska. Zanim na nią wjedziemy, stajemy w Podgórzynie i to właśnie tam ma miejsce ten dialog, który czytaliście na wstępie niniejszego opisu. Jemy więc jakieś słodycze, popijamy colą i chcąc, nie chcąc, ruszamy na podjazd. Na szczęście jest on zupełnie inny, niż ubiegłoroczny Odrzykoń. Jadę ten kawałek do szlabanu, potem zsiadam i czekam na Faję. Ruszamy powoli dalej i gdy robi się zbyt stromo - bez namysłu zabieram się za prowadzenie roweru. Co jakiś czas podjeżdżam, jednak od tego miejsca, gdzie droga pod ostrym kątem zawija pod górkę (przy tej drewnianej wiacie) już nawet nie staram się kombinować, tylko maszeruję stałym tempem na przełęcz. Przede mną wjeżdża na mtb jakiś młodzieniec, dzielnie walcząc z nachyleniem terenu. Podziwiam go, ale do czasu, aż nudzi mi się iść za nim i w końcu mijam go na piechotę. Gdy się wypłaszcza, zanim wsiądę na rower oglądam się na niego - został w tyle jakieś 100 metrów, ale jedzie. Wsiadam i na szczyt góry wjeżdżam pełen ulgi, że to już koniec z prowadzeniem roweru na tym maratonie. Uff…

Ja ne mam dla was czas, teraz”

Na szczycie spotkam Bartka, który wjechał (i wszedł) przede mną, chcąc kupić coś do jedzenia dla żony. To poznaniacy, którzy po raz pierwszy jadą Maraton Podróżnika. Bartek informuje mnie, że nic w knajpie nie kupię, ale piwo bezalkoholowe jest całkiem smaczne. Idę więc nabyć dwa, dla siebie i Wojtka, ale kelner po chamsku zbywa mnie takim tekstem jak wyżej. Rzadko mi się to zdarza, ale… zaniemówiłem z wrażenia. Nie wykłócam się z … [ocenzurowano], wypakowuję kurtkę, zjadam batona i czekam, aż Faja spali papierosa. Po czym ruszamy w dół, kilkunastokilometrowym zjazdem do Vrchlabi. Zjazdy, jak pewnie niektórzy pamiętają, nie są moją specjalnością, toteż jadę dość zachowawczo. Mimo to mijamy czwórkę maratończyków i docieramy w końcu do miasteczka, gdzie planujemy zjeść coś konkretnego przed dalszą trasę. W trakcie zastanawiania się, czy wystarczy nam Lidl czy Kaufland zauważam pizzerię, ooo, to stajemy!! Faja chwilę negocjuje możliwość wstawienia rowerów do środka, jak i czas przygotowania posiłku… i wkrótce pałaszujemy ogromną, przepyszną pizzę. Jest tak duża, że ostatnie niedojedzone kawałki zawijam w serwetkę i zabieram w kieszeń. Pozor! To se jeszcze przida mne! Wyjazd z Vrchlabi prowadzi drogą nr 14; obok której biegnie ścieżka rowerowa. Mimo, iż jedziemy po jezdni, nikt na nas nie trąbi, ostatecznie, widząc, że DDR jest całkiem przyzwoicie zaprojektowany, zbudowany i utrzymany - zjeżdżamy na nią i jedziemy do samego końca. Potem zaczyna się mozolna wspinaczka na przełęcz, ale najedzeni jedziemy sobie spokojnie, w promieniach zachodzącego słońca. Na górze tradycyjnie ubieramy kaftany, bo zjazd będzie znowu - szybki i zimny. W górskich dolinach czai się chłód nocy. Póki co jednak mkniemy do Trutnova, podziwiając te słynne czeskie znaki zakazu z pustym miejscem… nie ma tam roweru, więc można jechać. Z Trutnova znowu pod górę i tak raz w dół, raz w górę w końcu wjeżdżamy do Polski. W międzyczasie mijamy kilku kolegów z maratonu, stojący na poboczu - chyba Giovanni - narzeka na ból pleców. Jedziemy na punkt, na który docieramy grubo po 22.

Obsługa, ilość jedzenia, a przede wszystkim organizacja przekracza moje najśmielsze wyobrażenia. O ile miałem gdzieś z tyłu głowy myśli, by zrezygnować z dokończenia trasy i jechać dalej wg śladu dla 300 km, o tyle po wizycie na punkcie, motywacyjnych tekstach Kota („pomyśl sobie, jak ja ci zazdroszczę, że możesz jechać”), wreszcie, po pożyczeniu koszulki (dodatkowej) od Wąskiego (właśnie, dogoniliśmy Wąskiego) pakujemy się i ruszamy dalej o 23.35. We dwójkę, ale w Kudowie, na stacji doganiamy jadących razem Skauta i Wąskiego, którzy znowu nam uciekają, bo chcemy z Fają wypić kawę. Niestety ekipa przed nami tak zabrudziła ekspres, że musielibyśmy czekać z godzinę. Nie ma co - musi wystarczyć wafelek i izotonik. Jedziemy i na rozpoczynającej właśnie Szosie Stu Zakrętów doganiamy ostatecznie uciekinierów, którzy zdążyli wyjechać kilka minut przed nami i odtąd już prawie do samego końca pojedziemy wspólnie. Skaut co prawda zostaje w tyle („szukam miejsca, by się kimnąć” - odpowiada, gdy go mijam) ale ostatecznie jednak dojeżdża do nas i wspólnie zjeżdżamy do Radkowa. Stamtąd do Wambierzyc prowadzi bardzo przyjemny i równy (jaka odmiana po dziurach Szosy Stu Zakrętów), asfaltowy DDR, na którym znowu łapie mnie znużenie. Udaje mi się jednak nie zabić, choć mam wrażenie, że jeszcze chwila i będzie niedobrze. Gdy docieramy do Polanicy, tamtejszy Orlen jest jak oaza. Kawowa oaza. Próbuję się zdrzemnąć, ale lokalna młodzież nie jest wyrozumiała. Nagle robi się bardzo towarzyska i te wszystkie „o kurde / ppaanofie / szzaaacunn” wcale nie pomagają. Jednak dzięki towarzystwiu mojej ekipy udaje mi się w końcu zamknąć na chwilę oczy. I jak ręką odjął znika znużenie i po kilku minutach stania jestem jak nowonarodzony świeżowyspany. Mogę jechać!

Już świta. Gdzieś między Sokołówką a Nowym Wielisławem wysiadają mi dwie rzeczy. Najpierw zauważam, że zawiesiła się nawigacja, więc restartuję telefon. A potem, na jakimś zjeździe czuję, że przednia przerzutka, zrzucona w pośpiechu gdzieś w Górach Stołowych nie zazębia się. Chwilę walczę, ale gdy okazuje się, że nic nie wymyślę, postanawiam jechać na małej tarczy z przodu, aż nie skończą się górki, a potem się zobaczy. W Bystrzycy wysyłamy sms-y z PK, a potem ruszamy na słynną Puchaczówkę. Tę trasę znam doskonale, do Sienny jeździmy z córcią na narty, ale rowerem będę ten podjazd jechał pierwszy raz. W Idzikowie doganiamy Giovanniego (nawet nie wiem, który raz się mijamy) akurat, jak się rozbiera (bo pod górkę i ciepło). Mijamy go, by na moście nad rzeką Biała Woda samemu stanąć i zdjąć z siebie wszystkie zbędne ciuchy poza koszulkami. I dalej. Ta kaseta 34 teraz przydaje się doskonale. Bez specjalnego zmęczenia jadę sobie na przełęcz, chłopaki zostają z tyłu, więc dwukrotnie staję na zdjęcia. Milutko szemrze potok obok drogi, słońce odbija się krystalicznej wodzie, ptaki śpiewają, grają świerszcze (wkurzony na Rogera Watersa za jego najnowsze, trzykrotnie wysłuchane dzieło, na które nie powinienem był tracić zupełnie czasu) jadę zupełnie nie czując, że mam w nogach prawie 400 km. No dobra, 350. Nie bądźmy drobiazgowi. Przystaję tam, gdzie zwykle autem nie ma czasu ani miejsca stanąć i chłonę te piękne okoliczności przyrody. Dojeżdżają chłopaki, więc na przełęcz docieramy wspólnie, ubieramy długie rękawy, bo wieje okropecznie i zjeżdżamy do Stronia Śląskiego tą dziurawą, pełną zasadzek na rowerzystów drogą. Tam znowu striptiz (znaczy rozbieramy się z długiego rękawa) i ruszamy do Lądka. Zaraz za Lądkiem czeka nas przedostatni podjazd na trasie. I na nim właśnie doganiamy Jarka. Okazuje się, że jego nawigacja kończy ślad właśnie w tym miejscu. Oczywiście nie zgrał sobie śladu od Turysty, tylko oparł się o plik gpx, który nie wczytał się w całości do garmina. Jest więc zmuszony jechać z nami… a więc ekipa powiększa się do 5 osób. Wdrapujemy się na przełęcz, zjeżdżamy w dół równiutkim asfaltem do Javrornika, gdzie wbrew obawom znajdujemy czynny sklep i zaopatrujemy się na dalszą trasę. Została stówka do mety. Ta łatwiejsza. Przynajmniej tak mi się wówczas wydawało.

Życie weryfikuje plany dotarcia w 3,5h godziny do mety. Praktycznie natychmiast, gdy wyjeżdżamy z Czech drogi psują się dokumentnie. Tak dziurawych czy połatanych asfaltów nie widziałem dawno. Zaczynam jechać zachowawczo, bo głupio byłoby rozwalić koło na jakimś megawyboju. Na dodatek im dalej w Polskę, tym bardziej zaczyna mi doskwierać bark. Ten od zrąbanego obojczyka. Przejechałem przecież tyle maratonów i nie było z tym problemu, a tu nagle ból robi się chwilami nie do zniesienia. Chłopaki zdaje się też mają dosyć, Wąski domaga się Red Bulla, więc jadę na zwiady przez wioski, licząc, że gdzieś w końcu znajdę otwarty sklep. W końcu jest, zmęczeni życiem lokalsi raczą się zimnym piwkiem, a my opijamy się colami i energetykami. Wciągam loda i ostatniego góralka z zapasów, popijam colą i resztę wlewam do bidonu. Jazda, nie ma co czekać. Na niebie jakby coś się zbierało, przypomina mi się, że Podjazdy wieszczył deszcze od 16. Ruszam i … właściwie zostaję sam. Na ostatni PK docieram samotnie, wysyłam SMS, czekam kilka minut, ale ekipa nie nadciąga, więc - mając w pamięci, że Fanky na mnie czeka (wtedy myślałem, że Raps już pojechał do domu) - grzeję do mety. Najwyżej mnie zwiozą. Lecę tak 32-34, widząc rosnącą w oczach Ślężę, koresponduję z Hipkiem na messengerze, żeby nie zasnąć i… nagle surprise! Mija mnie auto z którego wychylają się znajome twarze Hipopotamów! A to Ci niespodzianka. Staję, chwilę gadamy, i potem w drogę. Ja do mety, oni do domu. Taka sprawiedliwość za opierdalanie się na trasie.

Podjazd na Tąpadła zaczyna się właściwie z niczego. Jadę sobie na blacie… (a, zapomniałem wcześniej napisać, że naprawiłem rower)… kurde, jadę na blacie i zastanawiam się, co mi tak ciężko. Ej, chłopie, wiem, że możesz wjechać ten podjazd na twardo, ale po co Ci to?! Zluzuj. I rozsądek przeważa. Zrzucam… jakieś 300 metrów przed parkingiem i … to już koniec? Serio? No to w dół. Chęć puszczenia się w szalony zjazd natychmiast weryfikują wyłażący zewsząd piesi. Teraz doceniam fakt, że ci, co byli tu z rana nie musieli na wszędobylskich spacerowiczów uważać. W połowie zjazdu zaczyna kropić. Ohoho, myślę, ale mam szczęście. Ostatnie zakręty i jestem w bazie. Gdzie pod parasolami kwitnie na nowo impreza. Oczywiście siedzący tam wyglądają, jakby od piątku nic innego nie robili, tylko opalali się przy zimnym piwku. Medal, kąpiel, obiad i gdy jestem gotowy do wyjazdu, nadjeżdża reszta mojej ekipy.

Samej jazdy wyszło 23,5h, postojów 7h z minutami. Poza wprowadzaniem na Karkonoską maraton jechało się nieźle. Przyjemne widoczki, choć monotonia trasy wcale mi nie zaimponowała. Góra: rozbieranko. Dół: ubieranko. Na zjazdach dwukrotnie złapałem zamulający opad powiek, rzecz będąca dla mnie nowym doznaniem na takiej krótkiej trasie. Najważniejsze, że wbrew przewidywaniom nic sobie nie zrobiłem. Można więc rzec, że klątwa MP została wreszcie zdjęta. I niech tak zostanie. Wojtkowi, Arkowi, Krzyśkowi i Jarkowi - z którymi jechałem większość trasy - dziękuję za miłe i sympatyczne towarzystwo. Fajnie było się męczyć z wami przez te „dzieścia” godzin. Do następnego razu.

Na koniec krótki filmik, jak było... (zdjęcia będą zaś)

Maraton Podróżnika 2017 from KBR Kórnik on Vimeo.


Kategoria KBR, ultra



Komentarze
jarmik
| 12:10 piątek, 9 czerwca 2017 | linkuj super porywająca relacja, podziękowania za przyjęcie do podgrupy "lądkowskiej". zaszczytem było z Wami tam jechać. na płaskim nie byłem was w stanie dagoniat.
Werrona69
| 10:59 piątek, 9 czerwca 2017 | linkuj Koks normalnie! A piszesz tak, że chciałoby się absolutnie być tam obok. choć przecież nie przepadam za imprezami masowymi.
elizium
| 10:06 piątek, 9 czerwca 2017 | linkuj Z wzajemnością. Dzięki.

Waters? Megacienki. Dramat, jak dla mnie.
krzysieksobiecki
| 08:53 piątek, 9 czerwca 2017 | linkuj No Ciebie to się czyta!!!

Waters rzeczywiście taki cienki?
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa dykow
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]