Info
Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.Suma podjazdów to 190219 metrów.
Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2019, Styczeń1 - 7
- 2018, Październik1 - 1
- 2018, Wrzesień1 - 2
- 2018, Sierpień1 - 0
- 2018, Lipiec4 - 0
- 2018, Czerwiec9 - 0
- 2018, Maj8 - 1
- 2018, Kwiecień17 - 14
- 2018, Marzec16 - 9
- 2018, Luty11 - 10
- 2018, Styczeń10 - 22
- 2017, Grudzień8 - 0
- 2017, Listopad7 - 2
- 2017, Październik15 - 14
- 2017, Wrzesień16 - 4
- 2017, Sierpień15 - 22
- 2017, Lipiec26 - 19
- 2017, Czerwiec13 - 9
- 2017, Maj30 - 12
- 2017, Kwiecień13 - 2
- 2017, Marzec15 - 3
- 2017, Luty14 - 4
- 2017, Styczeń16 - 3
- 2016, Grudzień11 - 4
- 2016, Listopad17 - 2
- 2016, Październik15 - 10
- 2016, Wrzesień22 - 7
- 2016, Sierpień20 - 16
- 2016, Lipiec21 - 20
- 2016, Czerwiec14 - 21
- 2016, Maj25 - 18
- 2016, Kwiecień22 - 25
- 2016, Marzec22 - 8
- 2016, Luty22 - 2
- 2016, Styczeń12 - 10
- 2015, Grudzień10 - 3
- 2015, Listopad20 - 11
- 2015, Październik20 - 25
- 2015, Wrzesień27 - 28
- 2015, Sierpień31 - 15
- 2015, Lipiec2 - 2
- 2015, Czerwiec9 - 11
- 2015, Maj21 - 52
- 2015, Kwiecień16 - 14
- 2015, Marzec20 - 26
- 2015, Luty6 - 6
- 2015, Styczeń6 - 18
- 2014, Grudzień1 - 0
- 2014, Listopad3 - 1
- 2014, Październik6 - 1
- 2014, Wrzesień10 - 5
- 2014, Sierpień5 - 6
- 2014, Lipiec14 - 6
- 2014, Czerwiec10 - 6
- 2014, Maj13 - 4
- 2014, Kwiecień7 - 8
- 2014, Marzec14 - 3
- 2014, Luty5 - 2
- 2014, Styczeń4 - 4
- 2013, Grudzień1 - 0
- 2013, Listopad5 - 0
- 2013, Październik14 - 0
- 2013, Wrzesień12 - 4
- 2013, Sierpień12 - 0
- 2013, Lipiec15 - 0
- 2013, Czerwiec14 - 1
- 2013, Maj8 - 0
- 2013, Kwiecień7 - 0
- 2012, Wrzesień2 - 0
- 2012, Sierpień3 - 0
- 2012, Lipiec11 - 0
- 2012, Czerwiec1 - 0
- 2012, Maj3 - 0
- DST 1020.00km
- Czas 43:45
- VAVG 23.31km/h
- VMAX 56.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- Kalorie 29173kcal
- Podjazdy 4770m
- Sprzęt Rossi
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałtyk - Bieszczady 2016
Sobota, 20 sierpnia 2016 · dodano: 26.08.2016 | Komentarze 9
Jestem przekonany, że spora część moich znajomych (że o rodzinie nie wspomnę) bierze te moje starty w ultramaratonach na karb kryzysu wieku. Ot, skończył facet czterdziestkę i mu się wydaje. Wszak normalni ludzie jeżdżą na rowerze od czasu do czasu, wokół jeziora, albo na lody, ewentualnie z dziećmi i rodziną, w każdym razie tak, by się nie spocić. Niektórzy wykorzystują rower do przemieszczania się gdziekolwiek, ale jest to raczej wybór między przymusem, a wygodą. Ale kilkaset km? Albo tysiąc?
O maratonie Bałtyk - Bieszczady przeczytałem pierwszy raz gdzieś na początku 2013 roku. I od razu wiedziałem, że to jest dla mnie. Że chcę to przejechać. Najbliższy wtedy BBT miał się odbyć rok później, czyli w sierpniu 2014 r. a ja, naczytawszy się różnych opinii, porad, relacji i wskazówek wiedziałem, że na tamten wyścig nie dam rady się przygotować. Wszak dopiero jesienią 2013 roku przejechałem swoje pierwsze 200 km na rowerze na raz. Dwieście. A Bałtyk - Bieszczady to PIĘĆ RAZY WIĘCEJ! Jednak krok po kroku zaplanowałem sobie marsz (znaczy się jazdę) ku sierpniowemu weekendowi 2016 roku. I tak najpierw było wspomniane dwieście, potem pierwszy Maraton Podróżnika w 2014 r. i pierwsze 300 km. Potem jakoś nie było okazji na podbicie dystansu, trzeba było czekać do feralnego roku 2015. Feralnego, bo najpierw nadszedł II Maraton Podróżnika, który nasza brać rowerowa postanowiła zorganizować w górach. Jak zobaczyłem profil trasy, to cóż - jako człowiek nizin - znowu musiałem się zadowolić się dystansem 300 km, którego - po słynnej kraksie na Przełęczy Makowskiej o mało bym nie ukończył. Pewnie gdybym wiedział wtedy, że złamałem obojczyk, to nie przejechałbym w takim stanie kilkudziesięciu km. Dojechałem, ukończyłem, choć czas nie powalał. Natomiast skutki upadku i złamania były dość wymierne: musiałem zrezygnować ze startu w Pierścieniu Tysiąca Jezior na dystansie 610 (który miał był moją kwalifikacją do BBT), a potem również z jazdy w I Kórnickim Maratonie Turystycznym. Mimo to muszę przyznać, że zasadniczo sam wypadek na rowerze należy uznać za korzystny: zdrowotnie wszystko wróciło do normy, a dobre ubezpieczenie w pracy... sfinansowało mi zakup roweru szosowego. I tak ja, człowiek, który zarzekał się, że na szosę nie wsiądzie, bo po co, w sierpniu 2015 roku stał się właścicielem karbonowej szosówki. I od tego momentu przygotowania do IX edycji Bałtyk - Bieszczady Tour ruszyły pełnym koksem.
Kwalifikację do BBT zrobiłem w tym roku, na Pięknym Wschodzie. Bez problemu, ze sporym zapasem. Potem przyszła kolejna pięćsetka na rowerze - III Maraton Podróżnika, na którym naciągnąłem achillesa. Ech. Czasu było niewiele na leczenie, ale udało się i jeszcze na początku lipca wystartowałem w Pierścieniu Tysiąca Jezior, który zmasakrował mnie pogodowo i pokazał miejsce w szeregu. Organizator Pierścienia (i BBT) Robert Janik powiedział wtedy, że kto ukończył Pierścień, ten przejedzie i BBT. No, liczyłem na to wówczas, że się nie myli.
Po tych wszystkich maratonach tegorocznych przed samym BBTourem dokonałem jednej zmiany. Na tydzień przed podjąłem decyzję, by jechać na siodełku z mojego crossa. Miękkie, żelowe siodło nigdy nie sprawiało mi problemów, a szosowa "deseczka" po około 300 km zaczynała mocno uwierać w tyłek. Więc... taka ryzykowna decyzja musiała zapaść, choć... ustawienie siodełka poprawiałem do samego końca przygotowań (ostatnie poprawki zrobiłem w piątek w hotelu, dzień przed startem). I to była doskonała decyzja.
Na promie "Bielik", skąd w sobotę 20 sierpnia mieliśmy wyruszyć na trasę ultramaratonu zameldowaliśmy się z Pawłem około godziny ósmej. Uzbrajanie roweru, montaż nadajnika gps, ostatnie sprawdzenie sakw i... anim się obejrzał, jak nadeszła 9.10. Godzina startu.
Sygnał startowy padł i ruszyliśmy. Przez Świnoujście, potem szerokim poboczem wzdłuż drogi wyjazdowej. Jedziemy grupą, wieje w twarz, ale dzielnie wychodzimy na zmiany. Prawie wszyscy, bo dwie osoby z Leszna odpadają już na samym początku. Nie zamierzamy się zresztą oglądać. Formuje się pięcioosobowa grupka i tak pojedziemy przez kilkanaście kilometrów. Idzie płynnie, szybko, ładnie, gdy spoglądam na licznik widzę niezwykle dobre tempo. Sprawdzam pulsometr - jest doskonale.
Po jakichś 20 km dochodzimy grupkę startową z godz. 9.05 (tym samym Paweł odrabia stratę, bo czekał na mnie zaraz po starcie), a po kolejnych 10 km - grupkę z godz. 9.00. WOW! Zwalniamy na moment, a potem stajemy, gdy pojawia się deszcz. Ubieramy przeciwdeszczówki i hajda na Wołomontowicze. Znaczy się - Płoty.
Na pierwszym PK robi się już sucho i ciepło. Zdejmuję warstwę wierzchnią, pozostając tylko w koszulce i jest to zdecydowanie dobry pomysł. Woda do bidonu, banan i ruszamy. PK 2 nadchodzi szybko, ani się właściwie nie obejrzałem, a grupka nasza rozpada się na mniejszą, dołącza do nas Witek, z którym pojedziemy ładny kawałek trasy. W Drawsku wypijam kawę, zjadam ciacho, zabieram co trzeba i wio do Piły. Mkniemy, mimo wiatru w twarz cały czas powyżej 30 km/h i dopiero po skręcie z krajówki na lokalną drogę, asfalt zaczyna robić się jakby zwalniający a wiatr wieje paskudnie. Zmiany robimy częstsze, staram się nie szarpać mając w pamięci SMS od Transatlantyka ("Jedź równiej, niż na MP"). W jakiejś wiosce doganiamy traktor ze słomą. Wielki jak smok pogania z prędkością około 32 km/h - dochodzę go i chowam się w tunelu przyczepy. Przez moment mamy ochotę go minąć, ale... ruch samochodowy zupełnie to uniemożliwia. W końcu dogania nas jakiś lokalny szoszon i triumfalnie mija i nas, i traktor... a chwilę później widzimy, jak siedzi na przystanku zdychając po wysiłku. Klasyka.
No i w końcu Piła. Piłem w Pile będę mógł powiedzieć. Fakt, że kawę i izotonik, ale zawsze. Zjadamy obiad, po czym przejeżdżamy na drugą stronę ronda do McDonalda, by skorzystać z toalety, a nie z tojtoja. Gdy ruszamy... zaliczam glebę. Nie mam pojęcia dlaczego, dopóki nie zauważam, że to łańcuch zablokował się i w końcu spadł. Zanim więc pozbieram się, naprawę rower i wyczyszczę zdarte ręce i nogę - chłopaki odjeżdżają mi. Potem jednak czekają i ostatecznie z Piły wyjeżdżamy we trzech: Paweł, Witek i ja. Mkniemy na zmiany, wiatr wieje, jak wiał, a ja patrzę na licznik i nie wierzę: średnia po 230 km z jazdy to 31,2 km/h. Bosko.
Kolejne punkty kontrolne będą już po zmroku. Pierwszy Bydgoszczy, skąd ruszamy niezwłocznie jakimiś drogami lokalnymi wzdłuż ekspresówki. Jedzie nas spora ekipa, a że możemy spokojnie dawać zmiany, to bez problemu pod ten wiatr doganiamy jakiegoś "solistę". Ten zaś jedzie zupełnie bez sensu: szarpie i nas mija, po czym zwalnia i zajeżdża drogę. Idiota, czy co? Spory kawałek więc jazda przypomina ostrą tasowankę, a gdy w pewnym momencie podświetlam licznik, widzę średnio 36-37 km/h. O nie kochani, tyle, to ja nie pojadę. Do mety jeszcze z 700 km, nie mam ochoty się zajechać. Zwalniam, potem zwalnia Paweł, potem Daniel, potem ktoś jeszcze i tak dojedziemy na kolejny punkt, który jest w Toruniu, na 367 km. Tam żegnamy się z Witkiem, który podłącza się pod inną grupę. Za to do ekipy wraca Pająk na poziomce i w takim zestawie jedziemy aż do punktu w Dębie Polskim, na 450 km. Zanim do tego dojdzie wpadamy do Włocławka, gdzie w centrum z daleka widzę zakaz wjazdu gdzieś po trasie. Ale ja to miasto znam doskonale, więc wołam chłopaków, by jechali za mną, co okazuje się znakomitym pomysłem. Ludzie, którzy jechali pod zakaz mają problemy ze szkłem na jezdni: ktoś złapał gumę, ktoś w ogóle pociął oponę. My omijamy tę pułapkę bez problemów, a potem zjeżdżamy w dolinę Wisły i mkniemy na PK6, gdzie meldujemy się o 4.20. Obiad. Pycha. Rosół, schabowy i ... czas ruszać... nieeee. Paweł i Pająk chcą się położyć, a ja... mówię że jadę. Potem jednak im ulegam i niestety kładę się. Znowu robię ten sam błąd, co na P1000J. Ponad godzinę czasu marnuję leżąc i wiercąc się, koniec końców nic nie śpię i w końcu zrywam ekipę. Startujemy o 6, już jest jasno, robi się ciepło a my jedziemy do Gąbina. Zaraz na początku odjeżdża nam Pająk, więc w końcu do Gąbina docieramy we dwóch. Jem, piję, uzupełniam bidon, chcę jechać, a Paweł... znowu śpi! Wchodzę do namiotu i mówię, że ruszam powoli, że nie będę się śpieszył, więc jak wstanie - niech jedzie, a jak mnie nie dogoni, to poczekam w Żyrardowie. Chcę tam być przed 11. Startuję, pierwszy kawałek solo. Mogę sobie zrobić głośniej muzykę w słuchawkach i to od razu skutkuje pozytywnym przesłaniem. Anna Reynolds z towarzyszeniem Akademików od św. Marcina zaczyna śpiewać „Behold, a virgin shall conceive...O thou that tellest good tidings to Zion”, jest słonecznie, błękitne niebo, aż chce się jechać. Wjeżdżam do Sannik za Gąbinem i … widzę informacje o pałacu chopinowskim… nosz przecież nie mogę tego tak sobie minąć. Nikt nie mnie pogania, nikt nie będzie narzekał - zjeżdżam więc do starego parku, robię zdjęcia ślicznego pałacyku i wracam na trasę. Tak to ja mogę jechać!!
W Sochaczewie doganiam jakiegoś rowerzystę, ale zaraz przystaję by zrobić fotkę ruin zamku książąt mazowieckich. Ilekroć jechało się (w czasach przedautostradowych) do Warszawy, zawsze nie było okazji, by się zatrzymać. No to teraz staję i robię tę fotkę. Dobrze, bo dzięki takiej „turystycznej” jeździe w końcu na wyjeździe z Sochaczewa dogania mnie Paweł. Jedziemy kawałek razem, ale on musi zjechać na stację, więc ruszam w trasę sam. Do Żyrardowa zatem dojadę samotnie… nie… jakieś 10 km przed na poboczu drogi widzę… Werronę! WOW, co za powitanie. Jedziemy sobie dalej razem, konwersując mile, zupełnie, jakbym nie jechał jakiegoś nawiedzonego ultramaratonu. W końcu jest i PK nr 8, gdzie melduję się o 10:50. Dziesięć minut przed założonym czasem. Po chwili dołącza też Paweł.
Na punkcie robi się upalnie. Prawie południe, więc słońce grzeje niemiłosiernie, toteż gdy widzę, czym punkt kontrolny częstuje kolarzy - błyskawicznie odmawiam makaronu z sosem bolońskim. O nie, ja już wiem co to znaczy zjeść taki obiad wyprażony przez upał i słońce. Proszę o czysty makaron bez sosu, dopycham się słodyczami i lodem, popijam colą (wiem wybuchowa mieszanka), ale dzięki temu ominie mnie to, co spotkało kilkadziesiąt osób, które skusiły się na to jedzenie. Nie będę musiał walczyć z biegunką czy wymiotami, tudzież z ogólnym osłabieniem. Brawo ja! Na coś się to rzyganko 2 tygodnie wcześniej przydało.
Żegnamy się z Weroniką i ruszamy z Pawłem w drogę. Przed nami punkt techniczny w Grójcu, gdzie nie zamierzamy jechać, bo nie trzeba, a potem Białobrzegi i … gdzieś za Radomiem mamy nocleg w hotelu. Zanim jednak dotrzemy, to na wjeździe do Grójca łapię gumę. Szlag! Zmiana dętki chwilę zabiera, pompuję koło, a że PT jest niby za jakiś kilometr, to postanawiam tam podjechać i dobić powietrze w oponie. Głupi to był pomysł. Punktu technicznego nie ma. Żadnych oznaczeń, jakaś chora budowa, blachy, szkło, bez sensu. Zawracamy (i pewnie jesteśmy jedyni, co tam pojechali)… ruszamy na trasę i na wyjeździe z Grójca łapie nas deszcz. Szybka decyzja - ubieramy się, bo nie wygląda, by miało przestać padać. I nie przestanie. Jeszcze tego nie wiemy, ale będzie lało przez następne 400 km do mety. Ja pierniczę, myślałem, że Pierścień był ciężki, ale BBT przebił wszystko, co jechałem w tym roku. Najpierw 600 km pod wiatr, a potem ten deszcz. Choć trzeba przyznać, że od Białobrzegów wiatr się zmienił i zaczął wreszcie pomagać. WRESZCIE.
Ten odcinek trasy za Białobrzegami (zwłaszcza, gdy z dróg technicznych wyjeżdżamy na DK7) to porąbana trasa. Grzejemy poboczem, czasami jezdnią, a ruch samochodowy sprawia wrażenie, jakby to była godzina 17 w piątek po południu, a nie niedziela. Gdzie Ci wszyscy ludzie jadą tymi autami? Nie mogą siedzieć po domach i rozkoszować się nicnierobiebiem, tylko muszą zapier… po tych centrach handlowych? Naprawdę jazda po Radomiu to stan umysłu. Dla świętego spokoju nie będę opisywał „sytuacji”, bo jeszcze ktoś, kto nie powinien to przeczyta i się zdenerwuje niepotrzebnie. W każdym razie w Radomiu właśnie Paweł zalicza glebę i … skutek jest taki, iż do końca maratonu pojedzie już z krzywą kierownicą. Taka karma.
Około 18 docieramy do naszego hotelu. To około 20 km prze punktem w Iłży. Już dawno postanowiliśmy nie spać w Iłży, tylko właśnie gdzieś w hotelu, bo ja na punktach kontrolnych spać nie umiem, a na dodatek spodziewamy się, że może tam nie być miejsca. Kładziemy się spać na 1,5h (miało być 3, ale obudził mnie telefon od Wąskiego)… potem szybkie (o ile można to tak nazwać, bo kelnerka miała ruchy jak mucha w smole) kolacjo-śniadanie i… trochę się grzebiemy, by wreszcie, o 22 wystartować do Iłży. Oczywiście cały czas leje, a DK 9 jest zawalona tirami. Koszmar.
W Iłży sporo osób. Kot i.. Wilk, Starszapani, emes, michuss, ale my stajemy tylko po pieczątki. Zanim wyjedziemy, znika Wilk, potem Kot, nie ma też całej ekipy, która tkwiła na zewnątrz w chwili, gdy przyjechaliśmy. Ładuję batoniki do sakwy podręcznej i ruszamy. Gdzieś przez Ostrowcem doganiamy najpierw Marzenę, a chwilę później… to Michał. W locie składam mu gratulacje za TCR i jedziemy. Miejscowości mijają powoli, jest zimno, leje, a tiry zapierniczają ile wlezie. Jeśli mam podwyższony puls, to pewnie tylko dlatego. Do kolejnego punktu kontrolnego jest ponad 100 km, zanim tam dotrzemy znużenie da o sobie znać na tyle mocno, że mijany któryś z kolei murowany przystanek autobusowy zdaje się nam oazą szczęścia. Stajemy, kładziemy się na ławkach i zamykam oczy na 15 min. Pomaga. Budzi nas walący w blaszany dach deszcz, zmieniam baterię w lampce (półtorej nocy świecenia, pięknie wytrzymała), wcinam batonika i wypijam zabrany z Iłży izotonik. Ruszamy. Chyba wyspani, choć zmęczeni - nie wiem, co jest do końca prawdziwe. W każdym razie aż boję się odezwać do Pawła, gdy gdzieś za Opatowem, na którymś z kolejnych pagórków, z dochodzącej do DK 9 drogi lokalnej wyłaniają się dwie zakapturzone sylwetki rodem z „Mississippi Burning”. W końcu pytam… „Widziałeś to?”… a Raps potwierdza, tym samym upewniając mnie, że albo z nami wszystko ok, albo to była zbiorowa halucynacja. Mijamy Wisłę mostem, którym jechaliśmy już na rowerach (ale w jakże różnych warunkach) w tym roku i w końcu stajemy na chwilę na stacji benzynowej. Dogania nas tam grupka Emesa. Michał jedzie w krótkich spodniach (podziwiam, bo gdyby nie ochraniacze na kolana i spodnie przeciwdeszczowe, moje kolana dawno odmówiłyby posłuszeństwa). Chwilę stoimy, konwersując z kierowcami tirów, młodzieżą, która wychynęła z parkującego obok autobusu, by podziwiać wariatów na rowerach. „Skąd jedziecie?” - Ze Świnoujścia. SKĄD??!! Tak jak słyszałaś. „A dokąd?” W Bieszczady…
Jezuuuuu..
Koniec stania, zostało nam 200 km do mety. Ruszamy na punkt w Majdanie Królewskim. To 814 km trasy, dojeżdżamy tam już o świcie. Na obiad makaron z jakimś sosem - boję się go jeść, więc w sumie wygarniam sam makaron i kawałki mięsa, dopycham się ciastem i robię herbatę w bidon. Ruszamy. Paweł? Paweł?!! Śpi… Paweł - jedziemy. „Daj mi jeszcze 5 min”. Ok, czekam więc, po czym po 15 min budzę go ponownie. Wstaje, ubieramy się, bierzemy rowery i ruszamy. I mój kolega po prostu mi odjeżdża. To jeszcze samo w sobie mnie nie wkurza, bo wiem, że go dogonię, aż tak szybko wszak nie pojedzie. Rozkręcam się powoli i gdy już wszystko zaczyna iść sprawnie mijający mnie tir wali w moim kierunku ścianę wody. Dostaję taki strzał, że mało się nie przewracam, ale nie to jest najgorsze. Masa wody spadająca na rower zalewa mi nawigację. Komórka co prawda nie przestaje działać, ale… zaprzestaje doładowywania. Kurwa!!! Zjeżdżam na najbliższy przystanek, bo przecież cały czas leje i sprawdzam, co się stało. Podmieniam powerbanka, nic. Najwyraźniej nie działa gniazdo ładowania w komórce. Mam w niej 90%, ale na włączonym ekranie na pewno to nie wystarczy do mety. Ok, byle wystarczyło do Rzeszowa. To 860 km, zobaczę, czy da się tam wysuszyć komórkę. Ruszam, patrzę na zegarek - 40 min stania. Jasna cholera!
Gdy docieram do Rzeszowa, na punkt obsługiwany przez Rowerowy Lublin spotykam Rado. W biegu jem pyszny rosół i pierogi, a Radek niezwykle pomocny próbuje osuszyć mi telefon. Nic to nie daje niestety, ruszam, mając sporą stratę do Pawła. Nie poczekał na mnie - cóż, nauczka dla mnie, by nie stawać w miejscach, gdzie nie chce mi się spać i nie marnować czasu. W końcu - choć u chłopaków z Lublina chciałoby się posiedzieć - jadę dalej. Odpalam nawigację na drugiej komórce, podłączam ją do powerbanka, owijam workami foliowymi i chowam do kieszeni. I tak będzie tam mokro, ale nie mogę stracić drugiego telefonu. Wiem jak jechać aż do kolejnego punktu, a potem się zobaczy. W międzyczasie dzwoni Kamila i mówi, że mnie nie widać w systemie. Pewnie strzał spod tira załatwił nie tylko iphone’a ale i nadajnik gps z monitoringu. 158 km do mety. Jest 10.30. Spokojnie zdążę. Przeliczam sobie trasę i powinienem - jak przycisnę - wyrobić się w 55h. Byłoby pięknie.
Czasowe plany weryfikuje pierwsza górka przed Lutczą. Ale nie ten 6% podjazd, który robię bez wysiłku. Tylko ten 9% zjazd. Jak niektórzy pamiętają, od ubiegłorocznego MP zjazdy nie są moją mocną stroną, i ten właśnie odcinek mi o tym przypomina. Olo mówił mi kiedyś, że szosa szybciej zjeżdża, a gorzej hamuje, i cóż, miał rację. Mimo, iż hamuję cały czas praktycznie, to rower na jezdni zalanej wodą zaczyna mi dygotać i właściwie tylko cudem się nie wywracam na zjeździe. Ręce mi drżą od hamowania, więc staję na stacji, kupuję espresso i batonika, uzupełniam picie i… orientuję się, że mój bidon został na punkcie u Lubliniaków. Ech…
Gdy docieram do słynnego Brzozowa, to miłe powitanie ze strony opiekujących się punktem Pań jest tak niezwykłe, że wręcz odbiera mi mowę. Wzruszony, ocierając oczy :) dopiero po krótkiej chwili dziękuję za przyjęcie, a miłe panie wręcz prześcigają się w pomaganiu. Jem kanapkę, wypijam herbatę (no ze dwa łyki) i w drogę. Samo się te 100 km nie przejedzie. Sprawdzam, jak jechać do Sanoka, odpalam endomondo, by żona mogła mnie śledzić (skoro monitoring BBT nie działa dla mnie) i ruszam. I do razu, na pierwszym rondzie mylę (zresztą nie jestem jedyny) drogę. Miałem jechać drogą nr 886, ale ta biegnie jakąś obwodnicą, gdzie jest zakaz dla rowerów. Zawracam, mija mnie (i pozdrawia) policja, więc zdaje się, że stróże prawa mieli już do czynienia z takimi agregatami jak ja. Wyciągam w końcu komórkę, rozwijam worki, sprawdzam trasę…ok. W międzyczasie dzwoni Kamila, mówię jej, by pozostała na linii, bo widzi mnie w końcu na monitoringu (znowu działa na chwilę) to podpowie jak jechać. Zjeżdżam do drogi, które na czuja wydaje mi się właściwa, pytam żony:
Za Sanokiem mają zacząć się górki i faktycznie. Są. Wreszcie. Podjazd po przekroczeniu Osławy robię spokojnie, po swojemu - o nie, takie górki mnie z roweru nie ściągną. Przejechałem górki wybrane przez Tomka, więc byle co mnie nie pokona. Dopiero by Wąski się śmiał. Zjazd i podjazd, potem Lesko, jakieś wioski, ciągle góra - dół, aż przestaję na to zwracać uwagę. Gdy więc wreszcie jestem blisko Ustrzyk, na którymś tam z kolei wzniesieniu wciskam hamulec tylni i … nic się nie dzieje. Ciśnienie od razu mi skacze, delikatnie, acz uspokajam się i szybko wytracam prędkość (zjazd nie był na szczęście jakiś ostry), po czym sprawdzam, co się stało. Klocki starte na maksa, muszę coś z nimi zrobić, bo tak nie dojadę. Postanawiam jechać na punkt w Ustrzykach Dolnych, tam się zobaczy. Zawsze mogę zadzwonić czy to po nasze auto (transport powrotny jest już pod Caryńską), czy to po Hipka, który deklarował pomoc. Na szczęście nie muszę. W centrum Ustrzyk, przy drodze którą jadę jest sklep rowerowy. Kupuję klocki, zresztą nie tylko ja jestem w tej sytuacji, bo pojawia się kolejny z maratończyków z takim samym problemem. Wymiana jednak trwa i koniec końców znowu tracę kilkadziesiąt minut.
Gdy więc docieram na ostatni punkt kontrolny przed metą, mam ponad 2h straty do mojego kolegi. Nie zamierzam go gonić, 55h nie złamię (ani ja, ani on, hehe), ale jest szansa na dojechanie na metę w czasie poniżej 58h. To ruszam. Ostatnie 50 km, kilka podjazdów i koniec. Bajka, bo wiem, że choćbym nawet i złapał kontuzję, to i tak jakoś dojdę. Wiem, że ukończę BBT i z tego powodu jedzie mi się lekko. W słuchawkach „Perfect Life” Stevena Wilsona i tylko widoki mogłyby być lepsze. A może lepiej nie, bo wtedy co rusz stawałbym na zdjęcia? W każdym razie odcinek ostatni trasy pokonuję bez zatrzymywania, wszystkie podjazdy robię na spokojnie z marszu i bez zarzynania mięśni.
Dziwna ta trasa. Nie mam nawigacji, więc nie widzę, ile mi jeszcze zostało, a drogowskazów nie ma. Wreszcie pojawia się pierwszy - 14 km do Ustrzyk Górnych. HA! Zrobiłem to. Jadę, 5km do Ustrzyk - przy drodze stoi chorągiew BBT. Piękny widok. 2 km do Mety - kolejna chorągiew. Wzruszające! Wreszcie tablica Ustrzyki Górne. Nie ma nikogo, kto zrobiłby mi zdjęcie z uniesionym rowerem, więc muszę pozostać z marnym selfie. Ale co tam. DO-JE-CHA-ŁEM!
Wjeżdżam na ostatnią prostą, zwalniam, rozglądam się po ludziach, widzę CRL'a wracającego ze sklepu z zakupami. Pozdrawiamy się, a przede mną już widać Zajazd pod Caryńską i niebieską bramę mety. Cudowne uczucie. Zsiadam z roweru, rozlega się dzwon, Robert Janik podchodzi z gratulacjami a … znajomy, z którym jechaliśmy tyle maratonów, a który miał wypadek na rowerze w tym roku - Marek Roś wręcza mi medal. Ściskamy się jak dzieci. I jest pięknie.
Czy było ciężko? 600 km pod wiatr, 400 km w deszczu. Cóż, myślałem, że będzie ciężej. Jazda krajówkami, zwłaszcza DK7 i DK 9 w deszczu to porażka, aż dziw bierze, że nikomu nic się nie stało. Gdyby nie awarie, to czas miałbym lepszy, ale przecież ja zakładałem, że chcę to po prostu przejechać w limicie, więc zapas ponad 12h to ogromny sukces.
Czy pojadę BBT ponownie? Wątpię. Na pewno nie dla poprawienia czasu, czy kolejnej koszulki, albo medalu. Ja zresztą tego maratonu też nie jechałem dla tych szczegółów. Taki jestem. Wystarczy mi, że wiem, iż przejechałem. Pokonałem dystans 1008 km non stop i teraz już nic nie muszę. Chciałem to przejechać, musiałem to przejechać i to zrobiłem. I niech tak pozostanie.
Jeśli pojadę, to by znowu spotkać się z tymi ludźmi. Miło było - jak zwykle - z wami się męczyć na trasie.
O maratonie Bałtyk - Bieszczady przeczytałem pierwszy raz gdzieś na początku 2013 roku. I od razu wiedziałem, że to jest dla mnie. Że chcę to przejechać. Najbliższy wtedy BBT miał się odbyć rok później, czyli w sierpniu 2014 r. a ja, naczytawszy się różnych opinii, porad, relacji i wskazówek wiedziałem, że na tamten wyścig nie dam rady się przygotować. Wszak dopiero jesienią 2013 roku przejechałem swoje pierwsze 200 km na rowerze na raz. Dwieście. A Bałtyk - Bieszczady to PIĘĆ RAZY WIĘCEJ! Jednak krok po kroku zaplanowałem sobie marsz (znaczy się jazdę) ku sierpniowemu weekendowi 2016 roku. I tak najpierw było wspomniane dwieście, potem pierwszy Maraton Podróżnika w 2014 r. i pierwsze 300 km. Potem jakoś nie było okazji na podbicie dystansu, trzeba było czekać do feralnego roku 2015. Feralnego, bo najpierw nadszedł II Maraton Podróżnika, który nasza brać rowerowa postanowiła zorganizować w górach. Jak zobaczyłem profil trasy, to cóż - jako człowiek nizin - znowu musiałem się zadowolić się dystansem 300 km, którego - po słynnej kraksie na Przełęczy Makowskiej o mało bym nie ukończył. Pewnie gdybym wiedział wtedy, że złamałem obojczyk, to nie przejechałbym w takim stanie kilkudziesięciu km. Dojechałem, ukończyłem, choć czas nie powalał. Natomiast skutki upadku i złamania były dość wymierne: musiałem zrezygnować ze startu w Pierścieniu Tysiąca Jezior na dystansie 610 (który miał był moją kwalifikacją do BBT), a potem również z jazdy w I Kórnickim Maratonie Turystycznym. Mimo to muszę przyznać, że zasadniczo sam wypadek na rowerze należy uznać za korzystny: zdrowotnie wszystko wróciło do normy, a dobre ubezpieczenie w pracy... sfinansowało mi zakup roweru szosowego. I tak ja, człowiek, który zarzekał się, że na szosę nie wsiądzie, bo po co, w sierpniu 2015 roku stał się właścicielem karbonowej szosówki. I od tego momentu przygotowania do IX edycji Bałtyk - Bieszczady Tour ruszyły pełnym koksem.
Kwalifikację do BBT zrobiłem w tym roku, na Pięknym Wschodzie. Bez problemu, ze sporym zapasem. Potem przyszła kolejna pięćsetka na rowerze - III Maraton Podróżnika, na którym naciągnąłem achillesa. Ech. Czasu było niewiele na leczenie, ale udało się i jeszcze na początku lipca wystartowałem w Pierścieniu Tysiąca Jezior, który zmasakrował mnie pogodowo i pokazał miejsce w szeregu. Organizator Pierścienia (i BBT) Robert Janik powiedział wtedy, że kto ukończył Pierścień, ten przejedzie i BBT. No, liczyłem na to wówczas, że się nie myli.
Po tych wszystkich maratonach tegorocznych przed samym BBTourem dokonałem jednej zmiany. Na tydzień przed podjąłem decyzję, by jechać na siodełku z mojego crossa. Miękkie, żelowe siodło nigdy nie sprawiało mi problemów, a szosowa "deseczka" po około 300 km zaczynała mocno uwierać w tyłek. Więc... taka ryzykowna decyzja musiała zapaść, choć... ustawienie siodełka poprawiałem do samego końca przygotowań (ostatnie poprawki zrobiłem w piątek w hotelu, dzień przed startem). I to była doskonała decyzja.
Na promie "Bielik", skąd w sobotę 20 sierpnia mieliśmy wyruszyć na trasę ultramaratonu zameldowaliśmy się z Pawłem około godziny ósmej. Uzbrajanie roweru, montaż nadajnika gps, ostatnie sprawdzenie sakw i... anim się obejrzał, jak nadeszła 9.10. Godzina startu.
Sygnał startowy padł i ruszyliśmy. Przez Świnoujście, potem szerokim poboczem wzdłuż drogi wyjazdowej. Jedziemy grupą, wieje w twarz, ale dzielnie wychodzimy na zmiany. Prawie wszyscy, bo dwie osoby z Leszna odpadają już na samym początku. Nie zamierzamy się zresztą oglądać. Formuje się pięcioosobowa grupka i tak pojedziemy przez kilkanaście kilometrów. Idzie płynnie, szybko, ładnie, gdy spoglądam na licznik widzę niezwykle dobre tempo. Sprawdzam pulsometr - jest doskonale.
Po jakichś 20 km dochodzimy grupkę startową z godz. 9.05 (tym samym Paweł odrabia stratę, bo czekał na mnie zaraz po starcie), a po kolejnych 10 km - grupkę z godz. 9.00. WOW! Zwalniamy na moment, a potem stajemy, gdy pojawia się deszcz. Ubieramy przeciwdeszczówki i hajda na Wołomontowicze. Znaczy się - Płoty.
Na pierwszym PK robi się już sucho i ciepło. Zdejmuję warstwę wierzchnią, pozostając tylko w koszulce i jest to zdecydowanie dobry pomysł. Woda do bidonu, banan i ruszamy. PK 2 nadchodzi szybko, ani się właściwie nie obejrzałem, a grupka nasza rozpada się na mniejszą, dołącza do nas Witek, z którym pojedziemy ładny kawałek trasy. W Drawsku wypijam kawę, zjadam ciacho, zabieram co trzeba i wio do Piły. Mkniemy, mimo wiatru w twarz cały czas powyżej 30 km/h i dopiero po skręcie z krajówki na lokalną drogę, asfalt zaczyna robić się jakby zwalniający a wiatr wieje paskudnie. Zmiany robimy częstsze, staram się nie szarpać mając w pamięci SMS od Transatlantyka ("Jedź równiej, niż na MP"). W jakiejś wiosce doganiamy traktor ze słomą. Wielki jak smok pogania z prędkością około 32 km/h - dochodzę go i chowam się w tunelu przyczepy. Przez moment mamy ochotę go minąć, ale... ruch samochodowy zupełnie to uniemożliwia. W końcu dogania nas jakiś lokalny szoszon i triumfalnie mija i nas, i traktor... a chwilę później widzimy, jak siedzi na przystanku zdychając po wysiłku. Klasyka.
No i w końcu Piła. Piłem w Pile będę mógł powiedzieć. Fakt, że kawę i izotonik, ale zawsze. Zjadamy obiad, po czym przejeżdżamy na drugą stronę ronda do McDonalda, by skorzystać z toalety, a nie z tojtoja. Gdy ruszamy... zaliczam glebę. Nie mam pojęcia dlaczego, dopóki nie zauważam, że to łańcuch zablokował się i w końcu spadł. Zanim więc pozbieram się, naprawę rower i wyczyszczę zdarte ręce i nogę - chłopaki odjeżdżają mi. Potem jednak czekają i ostatecznie z Piły wyjeżdżamy we trzech: Paweł, Witek i ja. Mkniemy na zmiany, wiatr wieje, jak wiał, a ja patrzę na licznik i nie wierzę: średnia po 230 km z jazdy to 31,2 km/h. Bosko.
Kolejne punkty kontrolne będą już po zmroku. Pierwszy Bydgoszczy, skąd ruszamy niezwłocznie jakimiś drogami lokalnymi wzdłuż ekspresówki. Jedzie nas spora ekipa, a że możemy spokojnie dawać zmiany, to bez problemu pod ten wiatr doganiamy jakiegoś "solistę". Ten zaś jedzie zupełnie bez sensu: szarpie i nas mija, po czym zwalnia i zajeżdża drogę. Idiota, czy co? Spory kawałek więc jazda przypomina ostrą tasowankę, a gdy w pewnym momencie podświetlam licznik, widzę średnio 36-37 km/h. O nie kochani, tyle, to ja nie pojadę. Do mety jeszcze z 700 km, nie mam ochoty się zajechać. Zwalniam, potem zwalnia Paweł, potem Daniel, potem ktoś jeszcze i tak dojedziemy na kolejny punkt, który jest w Toruniu, na 367 km. Tam żegnamy się z Witkiem, który podłącza się pod inną grupę. Za to do ekipy wraca Pająk na poziomce i w takim zestawie jedziemy aż do punktu w Dębie Polskim, na 450 km. Zanim do tego dojdzie wpadamy do Włocławka, gdzie w centrum z daleka widzę zakaz wjazdu gdzieś po trasie. Ale ja to miasto znam doskonale, więc wołam chłopaków, by jechali za mną, co okazuje się znakomitym pomysłem. Ludzie, którzy jechali pod zakaz mają problemy ze szkłem na jezdni: ktoś złapał gumę, ktoś w ogóle pociął oponę. My omijamy tę pułapkę bez problemów, a potem zjeżdżamy w dolinę Wisły i mkniemy na PK6, gdzie meldujemy się o 4.20. Obiad. Pycha. Rosół, schabowy i ... czas ruszać... nieeee. Paweł i Pająk chcą się położyć, a ja... mówię że jadę. Potem jednak im ulegam i niestety kładę się. Znowu robię ten sam błąd, co na P1000J. Ponad godzinę czasu marnuję leżąc i wiercąc się, koniec końców nic nie śpię i w końcu zrywam ekipę. Startujemy o 6, już jest jasno, robi się ciepło a my jedziemy do Gąbina. Zaraz na początku odjeżdża nam Pająk, więc w końcu do Gąbina docieramy we dwóch. Jem, piję, uzupełniam bidon, chcę jechać, a Paweł... znowu śpi! Wchodzę do namiotu i mówię, że ruszam powoli, że nie będę się śpieszył, więc jak wstanie - niech jedzie, a jak mnie nie dogoni, to poczekam w Żyrardowie. Chcę tam być przed 11. Startuję, pierwszy kawałek solo. Mogę sobie zrobić głośniej muzykę w słuchawkach i to od razu skutkuje pozytywnym przesłaniem. Anna Reynolds z towarzyszeniem Akademików od św. Marcina zaczyna śpiewać „Behold, a virgin shall conceive...O thou that tellest good tidings to Zion”, jest słonecznie, błękitne niebo, aż chce się jechać. Wjeżdżam do Sannik za Gąbinem i … widzę informacje o pałacu chopinowskim… nosz przecież nie mogę tego tak sobie minąć. Nikt nie mnie pogania, nikt nie będzie narzekał - zjeżdżam więc do starego parku, robię zdjęcia ślicznego pałacyku i wracam na trasę. Tak to ja mogę jechać!!
W Sochaczewie doganiam jakiegoś rowerzystę, ale zaraz przystaję by zrobić fotkę ruin zamku książąt mazowieckich. Ilekroć jechało się (w czasach przedautostradowych) do Warszawy, zawsze nie było okazji, by się zatrzymać. No to teraz staję i robię tę fotkę. Dobrze, bo dzięki takiej „turystycznej” jeździe w końcu na wyjeździe z Sochaczewa dogania mnie Paweł. Jedziemy kawałek razem, ale on musi zjechać na stację, więc ruszam w trasę sam. Do Żyrardowa zatem dojadę samotnie… nie… jakieś 10 km przed na poboczu drogi widzę… Werronę! WOW, co za powitanie. Jedziemy sobie dalej razem, konwersując mile, zupełnie, jakbym nie jechał jakiegoś nawiedzonego ultramaratonu. W końcu jest i PK nr 8, gdzie melduję się o 10:50. Dziesięć minut przed założonym czasem. Po chwili dołącza też Paweł.
Na punkcie robi się upalnie. Prawie południe, więc słońce grzeje niemiłosiernie, toteż gdy widzę, czym punkt kontrolny częstuje kolarzy - błyskawicznie odmawiam makaronu z sosem bolońskim. O nie, ja już wiem co to znaczy zjeść taki obiad wyprażony przez upał i słońce. Proszę o czysty makaron bez sosu, dopycham się słodyczami i lodem, popijam colą (wiem wybuchowa mieszanka), ale dzięki temu ominie mnie to, co spotkało kilkadziesiąt osób, które skusiły się na to jedzenie. Nie będę musiał walczyć z biegunką czy wymiotami, tudzież z ogólnym osłabieniem. Brawo ja! Na coś się to rzyganko 2 tygodnie wcześniej przydało.
Żegnamy się z Weroniką i ruszamy z Pawłem w drogę. Przed nami punkt techniczny w Grójcu, gdzie nie zamierzamy jechać, bo nie trzeba, a potem Białobrzegi i … gdzieś za Radomiem mamy nocleg w hotelu. Zanim jednak dotrzemy, to na wjeździe do Grójca łapię gumę. Szlag! Zmiana dętki chwilę zabiera, pompuję koło, a że PT jest niby za jakiś kilometr, to postanawiam tam podjechać i dobić powietrze w oponie. Głupi to był pomysł. Punktu technicznego nie ma. Żadnych oznaczeń, jakaś chora budowa, blachy, szkło, bez sensu. Zawracamy (i pewnie jesteśmy jedyni, co tam pojechali)… ruszamy na trasę i na wyjeździe z Grójca łapie nas deszcz. Szybka decyzja - ubieramy się, bo nie wygląda, by miało przestać padać. I nie przestanie. Jeszcze tego nie wiemy, ale będzie lało przez następne 400 km do mety. Ja pierniczę, myślałem, że Pierścień był ciężki, ale BBT przebił wszystko, co jechałem w tym roku. Najpierw 600 km pod wiatr, a potem ten deszcz. Choć trzeba przyznać, że od Białobrzegów wiatr się zmienił i zaczął wreszcie pomagać. WRESZCIE.
Ten odcinek trasy za Białobrzegami (zwłaszcza, gdy z dróg technicznych wyjeżdżamy na DK7) to porąbana trasa. Grzejemy poboczem, czasami jezdnią, a ruch samochodowy sprawia wrażenie, jakby to była godzina 17 w piątek po południu, a nie niedziela. Gdzie Ci wszyscy ludzie jadą tymi autami? Nie mogą siedzieć po domach i rozkoszować się nicnierobiebiem, tylko muszą zapier… po tych centrach handlowych? Naprawdę jazda po Radomiu to stan umysłu. Dla świętego spokoju nie będę opisywał „sytuacji”, bo jeszcze ktoś, kto nie powinien to przeczyta i się zdenerwuje niepotrzebnie. W każdym razie w Radomiu właśnie Paweł zalicza glebę i … skutek jest taki, iż do końca maratonu pojedzie już z krzywą kierownicą. Taka karma.
Około 18 docieramy do naszego hotelu. To około 20 km prze punktem w Iłży. Już dawno postanowiliśmy nie spać w Iłży, tylko właśnie gdzieś w hotelu, bo ja na punktach kontrolnych spać nie umiem, a na dodatek spodziewamy się, że może tam nie być miejsca. Kładziemy się spać na 1,5h (miało być 3, ale obudził mnie telefon od Wąskiego)… potem szybkie (o ile można to tak nazwać, bo kelnerka miała ruchy jak mucha w smole) kolacjo-śniadanie i… trochę się grzebiemy, by wreszcie, o 22 wystartować do Iłży. Oczywiście cały czas leje, a DK 9 jest zawalona tirami. Koszmar.
W Iłży sporo osób. Kot i.. Wilk, Starszapani, emes, michuss, ale my stajemy tylko po pieczątki. Zanim wyjedziemy, znika Wilk, potem Kot, nie ma też całej ekipy, która tkwiła na zewnątrz w chwili, gdy przyjechaliśmy. Ładuję batoniki do sakwy podręcznej i ruszamy. Gdzieś przez Ostrowcem doganiamy najpierw Marzenę, a chwilę później… to Michał. W locie składam mu gratulacje za TCR i jedziemy. Miejscowości mijają powoli, jest zimno, leje, a tiry zapierniczają ile wlezie. Jeśli mam podwyższony puls, to pewnie tylko dlatego. Do kolejnego punktu kontrolnego jest ponad 100 km, zanim tam dotrzemy znużenie da o sobie znać na tyle mocno, że mijany któryś z kolei murowany przystanek autobusowy zdaje się nam oazą szczęścia. Stajemy, kładziemy się na ławkach i zamykam oczy na 15 min. Pomaga. Budzi nas walący w blaszany dach deszcz, zmieniam baterię w lampce (półtorej nocy świecenia, pięknie wytrzymała), wcinam batonika i wypijam zabrany z Iłży izotonik. Ruszamy. Chyba wyspani, choć zmęczeni - nie wiem, co jest do końca prawdziwe. W każdym razie aż boję się odezwać do Pawła, gdy gdzieś za Opatowem, na którymś z kolejnych pagórków, z dochodzącej do DK 9 drogi lokalnej wyłaniają się dwie zakapturzone sylwetki rodem z „Mississippi Burning”. W końcu pytam… „Widziałeś to?”… a Raps potwierdza, tym samym upewniając mnie, że albo z nami wszystko ok, albo to była zbiorowa halucynacja. Mijamy Wisłę mostem, którym jechaliśmy już na rowerach (ale w jakże różnych warunkach) w tym roku i w końcu stajemy na chwilę na stacji benzynowej. Dogania nas tam grupka Emesa. Michał jedzie w krótkich spodniach (podziwiam, bo gdyby nie ochraniacze na kolana i spodnie przeciwdeszczowe, moje kolana dawno odmówiłyby posłuszeństwa). Chwilę stoimy, konwersując z kierowcami tirów, młodzieżą, która wychynęła z parkującego obok autobusu, by podziwiać wariatów na rowerach. „Skąd jedziecie?” - Ze Świnoujścia. SKĄD??!! Tak jak słyszałaś. „A dokąd?” W Bieszczady…
Jezuuuuu..
Koniec stania, zostało nam 200 km do mety. Ruszamy na punkt w Majdanie Królewskim. To 814 km trasy, dojeżdżamy tam już o świcie. Na obiad makaron z jakimś sosem - boję się go jeść, więc w sumie wygarniam sam makaron i kawałki mięsa, dopycham się ciastem i robię herbatę w bidon. Ruszamy. Paweł? Paweł?!! Śpi… Paweł - jedziemy. „Daj mi jeszcze 5 min”. Ok, czekam więc, po czym po 15 min budzę go ponownie. Wstaje, ubieramy się, bierzemy rowery i ruszamy. I mój kolega po prostu mi odjeżdża. To jeszcze samo w sobie mnie nie wkurza, bo wiem, że go dogonię, aż tak szybko wszak nie pojedzie. Rozkręcam się powoli i gdy już wszystko zaczyna iść sprawnie mijający mnie tir wali w moim kierunku ścianę wody. Dostaję taki strzał, że mało się nie przewracam, ale nie to jest najgorsze. Masa wody spadająca na rower zalewa mi nawigację. Komórka co prawda nie przestaje działać, ale… zaprzestaje doładowywania. Kurwa!!! Zjeżdżam na najbliższy przystanek, bo przecież cały czas leje i sprawdzam, co się stało. Podmieniam powerbanka, nic. Najwyraźniej nie działa gniazdo ładowania w komórce. Mam w niej 90%, ale na włączonym ekranie na pewno to nie wystarczy do mety. Ok, byle wystarczyło do Rzeszowa. To 860 km, zobaczę, czy da się tam wysuszyć komórkę. Ruszam, patrzę na zegarek - 40 min stania. Jasna cholera!
Gdy docieram do Rzeszowa, na punkt obsługiwany przez Rowerowy Lublin spotykam Rado. W biegu jem pyszny rosół i pierogi, a Radek niezwykle pomocny próbuje osuszyć mi telefon. Nic to nie daje niestety, ruszam, mając sporą stratę do Pawła. Nie poczekał na mnie - cóż, nauczka dla mnie, by nie stawać w miejscach, gdzie nie chce mi się spać i nie marnować czasu. W końcu - choć u chłopaków z Lublina chciałoby się posiedzieć - jadę dalej. Odpalam nawigację na drugiej komórce, podłączam ją do powerbanka, owijam workami foliowymi i chowam do kieszeni. I tak będzie tam mokro, ale nie mogę stracić drugiego telefonu. Wiem jak jechać aż do kolejnego punktu, a potem się zobaczy. W międzyczasie dzwoni Kamila i mówi, że mnie nie widać w systemie. Pewnie strzał spod tira załatwił nie tylko iphone’a ale i nadajnik gps z monitoringu. 158 km do mety. Jest 10.30. Spokojnie zdążę. Przeliczam sobie trasę i powinienem - jak przycisnę - wyrobić się w 55h. Byłoby pięknie.
Czasowe plany weryfikuje pierwsza górka przed Lutczą. Ale nie ten 6% podjazd, który robię bez wysiłku. Tylko ten 9% zjazd. Jak niektórzy pamiętają, od ubiegłorocznego MP zjazdy nie są moją mocną stroną, i ten właśnie odcinek mi o tym przypomina. Olo mówił mi kiedyś, że szosa szybciej zjeżdża, a gorzej hamuje, i cóż, miał rację. Mimo, iż hamuję cały czas praktycznie, to rower na jezdni zalanej wodą zaczyna mi dygotać i właściwie tylko cudem się nie wywracam na zjeździe. Ręce mi drżą od hamowania, więc staję na stacji, kupuję espresso i batonika, uzupełniam picie i… orientuję się, że mój bidon został na punkcie u Lubliniaków. Ech…
Gdy docieram do słynnego Brzozowa, to miłe powitanie ze strony opiekujących się punktem Pań jest tak niezwykłe, że wręcz odbiera mi mowę. Wzruszony, ocierając oczy :) dopiero po krótkiej chwili dziękuję za przyjęcie, a miłe panie wręcz prześcigają się w pomaganiu. Jem kanapkę, wypijam herbatę (no ze dwa łyki) i w drogę. Samo się te 100 km nie przejedzie. Sprawdzam, jak jechać do Sanoka, odpalam endomondo, by żona mogła mnie śledzić (skoro monitoring BBT nie działa dla mnie) i ruszam. I do razu, na pierwszym rondzie mylę (zresztą nie jestem jedyny) drogę. Miałem jechać drogą nr 886, ale ta biegnie jakąś obwodnicą, gdzie jest zakaz dla rowerów. Zawracam, mija mnie (i pozdrawia) policja, więc zdaje się, że stróże prawa mieli już do czynienia z takimi agregatami jak ja. Wyciągam w końcu komórkę, rozwijam worki, sprawdzam trasę…ok. W międzyczasie dzwoni Kamila, mówię jej, by pozostała na linii, bo widzi mnie w końcu na monitoringu (znowu działa na chwilę) to podpowie jak jechać. Zjeżdżam do drogi, które na czuja wydaje mi się właściwa, pytam żony:
- Kamila, jestem na skrzyżowaniu. W prawo czy w lewo…
- W dół…
Za Sanokiem mają zacząć się górki i faktycznie. Są. Wreszcie. Podjazd po przekroczeniu Osławy robię spokojnie, po swojemu - o nie, takie górki mnie z roweru nie ściągną. Przejechałem górki wybrane przez Tomka, więc byle co mnie nie pokona. Dopiero by Wąski się śmiał. Zjazd i podjazd, potem Lesko, jakieś wioski, ciągle góra - dół, aż przestaję na to zwracać uwagę. Gdy więc wreszcie jestem blisko Ustrzyk, na którymś tam z kolei wzniesieniu wciskam hamulec tylni i … nic się nie dzieje. Ciśnienie od razu mi skacze, delikatnie, acz uspokajam się i szybko wytracam prędkość (zjazd nie był na szczęście jakiś ostry), po czym sprawdzam, co się stało. Klocki starte na maksa, muszę coś z nimi zrobić, bo tak nie dojadę. Postanawiam jechać na punkt w Ustrzykach Dolnych, tam się zobaczy. Zawsze mogę zadzwonić czy to po nasze auto (transport powrotny jest już pod Caryńską), czy to po Hipka, który deklarował pomoc. Na szczęście nie muszę. W centrum Ustrzyk, przy drodze którą jadę jest sklep rowerowy. Kupuję klocki, zresztą nie tylko ja jestem w tej sytuacji, bo pojawia się kolejny z maratończyków z takim samym problemem. Wymiana jednak trwa i koniec końców znowu tracę kilkadziesiąt minut.
Gdy więc docieram na ostatni punkt kontrolny przed metą, mam ponad 2h straty do mojego kolegi. Nie zamierzam go gonić, 55h nie złamię (ani ja, ani on, hehe), ale jest szansa na dojechanie na metę w czasie poniżej 58h. To ruszam. Ostatnie 50 km, kilka podjazdów i koniec. Bajka, bo wiem, że choćbym nawet i złapał kontuzję, to i tak jakoś dojdę. Wiem, że ukończę BBT i z tego powodu jedzie mi się lekko. W słuchawkach „Perfect Life” Stevena Wilsona i tylko widoki mogłyby być lepsze. A może lepiej nie, bo wtedy co rusz stawałbym na zdjęcia? W każdym razie odcinek ostatni trasy pokonuję bez zatrzymywania, wszystkie podjazdy robię na spokojnie z marszu i bez zarzynania mięśni.
Dziwna ta trasa. Nie mam nawigacji, więc nie widzę, ile mi jeszcze zostało, a drogowskazów nie ma. Wreszcie pojawia się pierwszy - 14 km do Ustrzyk Górnych. HA! Zrobiłem to. Jadę, 5km do Ustrzyk - przy drodze stoi chorągiew BBT. Piękny widok. 2 km do Mety - kolejna chorągiew. Wzruszające! Wreszcie tablica Ustrzyki Górne. Nie ma nikogo, kto zrobiłby mi zdjęcie z uniesionym rowerem, więc muszę pozostać z marnym selfie. Ale co tam. DO-JE-CHA-ŁEM!
Wjeżdżam na ostatnią prostą, zwalniam, rozglądam się po ludziach, widzę CRL'a wracającego ze sklepu z zakupami. Pozdrawiamy się, a przede mną już widać Zajazd pod Caryńską i niebieską bramę mety. Cudowne uczucie. Zsiadam z roweru, rozlega się dzwon, Robert Janik podchodzi z gratulacjami a … znajomy, z którym jechaliśmy tyle maratonów, a który miał wypadek na rowerze w tym roku - Marek Roś wręcza mi medal. Ściskamy się jak dzieci. I jest pięknie.
Czy było ciężko? 600 km pod wiatr, 400 km w deszczu. Cóż, myślałem, że będzie ciężej. Jazda krajówkami, zwłaszcza DK7 i DK 9 w deszczu to porażka, aż dziw bierze, że nikomu nic się nie stało. Gdyby nie awarie, to czas miałbym lepszy, ale przecież ja zakładałem, że chcę to po prostu przejechać w limicie, więc zapas ponad 12h to ogromny sukces.
Czy pojadę BBT ponownie? Wątpię. Na pewno nie dla poprawienia czasu, czy kolejnej koszulki, albo medalu. Ja zresztą tego maratonu też nie jechałem dla tych szczegółów. Taki jestem. Wystarczy mi, że wiem, iż przejechałem. Pokonałem dystans 1008 km non stop i teraz już nic nie muszę. Chciałem to przejechać, musiałem to przejechać i to zrobiłem. I niech tak pozostanie.
Jeśli pojadę, to by znowu spotkać się z tymi ludźmi. Miło było - jak zwykle - z wami się męczyć na trasie.
Kategoria ultra
Komentarze
4gotten | 22:52 środa, 7 września 2016 | linkuj
Gratulacje Krzysztof, dobra robota.
Solistą, który zajechał grupę pomiędzy Bydgoszczą I Toruniem był Ricardo alias ADHD.
Jeśli chodzi o PK w Iłży to raczej mnie tam już nie było jak przyjechaliście. Zmyłem się stamtąd o godz. 19:27.
Zazdroszczę zdjęć z trasy. Następnym razem muszę poprawić ten element, bo móc jakies fotki umieścić w relacji.
Solistą, który zajechał grupę pomiędzy Bydgoszczą I Toruniem był Ricardo alias ADHD.
Jeśli chodzi o PK w Iłży to raczej mnie tam już nie było jak przyjechaliście. Zmyłem się stamtąd o godz. 19:27.
Zazdroszczę zdjęć z trasy. Następnym razem muszę poprawić ten element, bo móc jakies fotki umieścić w relacji.
Kot | 15:50 sobota, 27 sierpnia 2016 | linkuj
Dość przykre jest to, że Paweł Cię zostawił. Tym bardziej, że Ty jednak potrafiłeś się dostosować i gdy on miał problemy bo zasypiał, to czekałeś na niego jak dobry kolega. Gratuluję przejazdu, mimo tej niemiłej niespodzianki i awarii nawigacji, jadąc ten maraton po raz pierwszy uzyskałeś dobry wynik.
michuss | 21:12 piątek, 26 sierpnia 2016 | linkuj
Eli, świetnie napisana relacja. Miło było Cię zobaczyć po długim czasie. Współczuję bardzo problemów z nawigacją, bo zdaję sobie sprawę, że w takiej sytuacji to stres nad stresy. Poza tym widzę, że nie tylko ja delektowałem się ostatnim odcinkiem - czytając wcześniejsze relacje z BBT wydaje mi się to odosobnionym podejściem ;)
Ty mi gratulowałeś jazdy solo, ja Tobie gratuluję wyniku, jazdy w dużo trudniejszych warunkach od moich i sporego odcinka, który de facto też pokonałeś solo.
P. S. Dzięki za fotki.
Ty mi gratulowałeś jazdy solo, ja Tobie gratuluję wyniku, jazdy w dużo trudniejszych warunkach od moich i sporego odcinka, który de facto też pokonałeś solo.
P. S. Dzięki za fotki.
Gość | 17:57 piątek, 26 sierpnia 2016 | linkuj
Gratulacje Krzysztof. Znam to uczucie - najpierw legendarny już znak "Ustrzyki G. 14 km" gdzieś w Stuposianach i potem wymarzona meta zbliżająca się bardzo powoli.
Wracając jednak do Twoich problemów technicznych - mój drugi BBTour przejechałem bez nawigacji, z mapą wręczaną przez organizatora i z zepsutym już w Świnoujściu licznikiem.
Miałem z tego powodu...spokojną głowę przez całą trasę. :)
niezalogowany Transatlantyk
Komentuj
Wracając jednak do Twoich problemów technicznych - mój drugi BBTour przejechałem bez nawigacji, z mapą wręczaną przez organizatora i z zepsutym już w Świnoujściu licznikiem.
Miałem z tego powodu...spokojną głowę przez całą trasę. :)
niezalogowany Transatlantyk