Info
Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.Suma podjazdów to 190219 metrów.
Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2019, Styczeń1 - 7
- 2018, Październik1 - 1
- 2018, Wrzesień1 - 2
- 2018, Sierpień1 - 0
- 2018, Lipiec4 - 0
- 2018, Czerwiec9 - 0
- 2018, Maj8 - 1
- 2018, Kwiecień17 - 14
- 2018, Marzec16 - 9
- 2018, Luty11 - 10
- 2018, Styczeń10 - 22
- 2017, Grudzień8 - 0
- 2017, Listopad7 - 2
- 2017, Październik15 - 14
- 2017, Wrzesień16 - 4
- 2017, Sierpień15 - 22
- 2017, Lipiec26 - 19
- 2017, Czerwiec13 - 9
- 2017, Maj30 - 12
- 2017, Kwiecień13 - 2
- 2017, Marzec15 - 3
- 2017, Luty14 - 4
- 2017, Styczeń16 - 3
- 2016, Grudzień11 - 4
- 2016, Listopad17 - 2
- 2016, Październik15 - 10
- 2016, Wrzesień22 - 7
- 2016, Sierpień20 - 16
- 2016, Lipiec21 - 20
- 2016, Czerwiec14 - 21
- 2016, Maj25 - 18
- 2016, Kwiecień22 - 25
- 2016, Marzec22 - 8
- 2016, Luty22 - 2
- 2016, Styczeń12 - 10
- 2015, Grudzień10 - 3
- 2015, Listopad20 - 11
- 2015, Październik20 - 25
- 2015, Wrzesień27 - 28
- 2015, Sierpień31 - 15
- 2015, Lipiec2 - 2
- 2015, Czerwiec9 - 11
- 2015, Maj21 - 52
- 2015, Kwiecień16 - 14
- 2015, Marzec20 - 26
- 2015, Luty6 - 6
- 2015, Styczeń6 - 18
- 2014, Grudzień1 - 0
- 2014, Listopad3 - 1
- 2014, Październik6 - 1
- 2014, Wrzesień10 - 5
- 2014, Sierpień5 - 6
- 2014, Lipiec14 - 6
- 2014, Czerwiec10 - 6
- 2014, Maj13 - 4
- 2014, Kwiecień7 - 8
- 2014, Marzec14 - 3
- 2014, Luty5 - 2
- 2014, Styczeń4 - 4
- 2013, Grudzień1 - 0
- 2013, Listopad5 - 0
- 2013, Październik14 - 0
- 2013, Wrzesień12 - 4
- 2013, Sierpień12 - 0
- 2013, Lipiec15 - 0
- 2013, Czerwiec14 - 1
- 2013, Maj8 - 0
- 2013, Kwiecień7 - 0
- 2012, Wrzesień2 - 0
- 2012, Sierpień3 - 0
- 2012, Lipiec11 - 0
- 2012, Czerwiec1 - 0
- 2012, Maj3 - 0
- DST 528.80km
- Czas 19:25
- VAVG 27.23km/h
- VMAX 51.00km/h
- Temperatura 26.0°C
- Kalorie 10471kcal
- Podjazdy 2108m
- Sprzęt Rossi
- Aktywność Jazda na rowerze
III Kórnicki Maraton Turystyczny
Sobota, 5 sierpnia 2017 · dodano: 07.08.2017 | Komentarze 5
Tak jakby wstęp.
Weekend sierpniowy. Cieplutki, przyjemny, letni. Wypadałoby schłodzić frizzante, zaopatrzyć się w kilka rodzajów sera, jakieś kawałki arbuza czy melona, wyciągnąć nogi na leżaku na tarasie i poprosić, by Nino Rota zagrał La dolce vita… Może i by wypadało, ale cóż z tego?
Ano nic, tym bardziej, że pierwszy weekend sierpnia to nasza KBR-owa impreza flagowa. Święto szosy, rowerowe zwiedzanie Wielkopolski, zaliczanie gmin i po prostu dobra zabawa. Kórnicki Maraton Turystyczny. Jakby koksowanie i jakby nie bardzo. Po prostu KMT. Jedyna taka impreza w kraju.
Mniej więcej tak, jak napisałem powyżej, wygląda jego idea. Nie ma u nas ścigania (acz zawsze się znajdą tacy, co to się spieszą na obiad / kolację / śniadanie... co tam kto woli), nie ma pomiarów czasu, nie ma zwycięzców i przegranych... wróć... zwycięzcą jest każdy, kto pokona dystans maratonowy. Gdybyśmy ustawiali podium, to miałoby ono wyłącznie pozycję nr 1. Taką na sto osób (mniej więcej). Sto pucharów... no dobra, musi wystarczyć sto medali. Nie szalejmy może zanadto, co?
No dobrze, tyle tytułem wstępu, a teraz kilka słów o przygotowaniach… czyli ciut sentymentalizmu za sprawą Duke’a Ellingtona i Johna Coltrane’a.
Taki jest KMT. Tworzą go ludzie lubiący jeździć na rowerach. Śmigający po szosach ultramaratonów w Polsce i w świecie, którzy do Kórnika zjeżdżają dla przyjemności. Żeby się przejechać. Staramy się, by ta idea uzupełniana była corocznie nową trasą. Taką, na której osoby zaczynające swoją przygodę z ultra będą mogły sprawdzić swoją odporność na zmęczenie. Bo przecież 500 km na raz też potrafi zmęczyć. Jak pojedziemy ostro, tak w 16-18 godzin - nie będzie lekko. Jak zwolnimy, by jechać na spokojnie, obyczajnie spędzając sobie czas na rowerze w miłym towarzystwie, to na pięćsetce zastanie nas noc, a nawet poranek. Owo zaś oznacza, iż niejednemu oczka zaczną się kleić przed wschodem słońca. Tak czy siak jest to więc swoiste wyzwanie. Dzięki któremu dowiemy się, czy stać nas na start w maratonach ultra zahaczających o sól kolarstwa. Co to sól kolarstwa? O tym innym razem…
Tegoroczny, trzeci z kolei KMT był inny pod wieloma względami. Przede wszystkim najpierw okazało się, że zapisy skończyły się błyskawicznie. Miło. Po drugie zmieniliśmy lokalizację bazy maratonu. Zamiast OSiR-u w Kórniku (tego nad jeziorem) zainstalowaliśmy się w świetlicy sołeckiej w Robakowie. Z perspektywy organizatora był to znakomity ruch. Kameralnie (tylko my - maratończycy, żadnych kręcących się przypadkowych osób), na monitorowanym terenie, do tego dobre zaplecze kuchenne i sanitarne. Miejsce na namioty i świetlica do spania. Harcerskie wsparcie w postaci materacy. Po trzecie - monitoring gps. Nie, nie po to, by liczyć czas komukolwiek, ale po to, by znajomi, rodziny czy wreszcie obsługa bazy mogła oglądać, jak idzie maratończykom. I koniec końców być gotowym na ich przyjęcie obiadem po powrocie.
Piątkowe ognisko ze Stanem Getzem i Astrud Gilberto. Prawie jak Moonlight in Vermont.
Poza tymi nowinkami reszta jak zwykle. Znowuż trasa obu dystansów zbieżna częściowo (tak, by jeśli ktoś nie będzie miał sił, może po obiedzie zdecydować się na skrócenie trasy / lub przeciwnie - może sobie wydłużyć przejazd z 300 na 500 jeśli wola), ponownież ognisko piątkowe będące oficjalnym otwarciem imprezy. Fajnie jest spotkać tylu pozytywnie zakręconych ludzi, choć … przyznaję, że zdecydowawszy się na jazdę pięćsetki trochę zaniedbałem obowiązki gospodarza i dość szybko ewakuowałem się spać. Koniec końców następną nockę miałem spędzić na rowerze (i to nauczka na następne lata - kolejne KMT mogę jechać tylko na dystansie 300). Gdy więc krótko przed 22 znikam z bazy, zazdroszczę trochę ludziom tej przyjemnej integracji. Jest ciepła, gwieździsta noc, a ja zamiast przy ognisku wykonuję w domu jakieś szybkie poprawki względem zabieranych rzeczy i spadam spać. Rano, ze względu na monitoring gps muszę być w bazie o 7.00.
Siódma rano, baza w Robakowie. Piękną pogodę zapewnia „Nuvole Bianche” Paola Fresu i Ludovica Einaudiego…
Dzięki Emesowi nadajniki gps czekają na nas w sobotę rano uruchomione. Ich instalowanie / rozdawanie uczestnikom mogłoby być sprawniejsze, gdybyśmy numery startowe mieli zgodne z nr nadajników. Nie mamy, więc cóż… nauczka na kolejny raz. Mimo wszystko jednak udaje się nam wyrobić z czasem i o 7.40 całą grupą, w asyście Straży Pożarnej z Kórnika ruszamy na miejsce startu ostrego (jakkolwiek to by nie brzmiało). Czyli na kórnicki rynek zwany oficjalnie Placem Niepodległości (to tak gwoli wyjaśnienia, gdyż Kórnik rynku nie ma, bo tenże jest, ale w Bninie). Zanim jednak wszyscy dojadą, okazuje się, że mija godzina 8.00, czyli... pierwsza grupa startuje z małą, 3 minutową obsuwą. Ojtam, ojtam... wszak nikt tu nikomu czasu nie liczy :)
Jako że sam jadę w grupie ostatniej, pełnię obowiązku startera. Wypuszczam na trasę kolejne zespoły i ani się obejrzę, jak nadchodzi 8.40. Czyli czas na moich. Nr 9… ruszamy!!
8:40. Start. Poprosimy trio Vince Guaraldiego, by zagrali nam Manhã de Carnaval
Tniemy. Większość składu, czyli KBR, TBT z Poznania, Sławek i Faja pojedzie tak wspólnie do samego końca. Lekko się co prawda tasując, ale jednak prawie idealnie dobraliśmy ekipę. Z tej drużyny tylko Faja i ja przejechaliśmy dotąd podobne dystanse, reszta ekipy jedzie zrobić swoje życiówki. Plan oczywiście jest ambitny, by złamać 24h od razu, toteż jedziemy starając się go trzymać w miarę dokładnie.
Już od wyjazdu z Bnina czujemy, że warunki pogodowe są po prostu idealne. Wieje w plecy, nie jest ani za ciepło, ani za zimno, nie pada... zanim się obejrzałem, na liczniku pojawia się 35-37 km/h. OSTROOOOO!!! Wkrótce jednak przychodzi podwójne otrzeźwienie: jedziemy ekipą, a w tak się składa, że w tej drużynie mamy na rowerze osobę z tempomatem. Fanky zakłada jazdę max 31 km/h, więc chcąc nie chcąc, mimo, iż świetnie się łyka kolejnych maratończyków, z ciężkim sercem… zwalniamy. Przed Młodzikowem dochodzimy Watahę z Lubina, chwilę później połykamy Rowerowy Lublin. Nie ma tylko Rado, ale okazuje się, że Pan Prezes zaprzyjaźnionego stowarzyszenia postanowił tego dnia przykoksić i dojedzie na metę w bardzo dobrym czasie. Ani się oglądamy, jak dojeżdżamy na prom. Prosto w sam środek Pierwszej Wojny Promowej…
Nie może nie być ciekawie, czyli… jak to u mnie w życiu. Bill Frisell nieprzypadkowo przygrywa w tle beatlesowskie „In my life”
Oczywiście nie podejrzewam nikogo o jej celowe rozpętanie (acz odpływający właśnie promem Wąski perwersyjnie się uśmiecha), jednakowoż zauważalnie dochodzi do spięć na linii "cykliści vs. kierowcy & pasażerowie aut". Niepotrzebne emocje potęgują się wraz z kolejnymi zjeżdżającymi na przystań ekipami. Dowiadujemy się z podniesionych głosów, że gdybyśmy pracowali fizycznie, to byśmy nie mieli ochoty na takie fanaberie, jak jazda na rowerze. I jeszcze parę innych, dość niecenzuralnych rzeczy się w pyskówce pojawia. Pewnikiem byłoby spokojniej, gdyby nie fatalny zbieg okoliczności: akurat w momencie najbardziej nasilonego ruchu Panu Promiarzowi wypada... przerwa kawowa. Gdy jednak widzi co się dzieje, w końcu bierze wszystkich rowerzystów na prom, przeprawia nas i ... wreszcie możemy jechać. Uff...
Żerkowsko - Czeszewski Park Krajobrazowy. Jeden z piękniejszych regionów Wielkopolski. Położony nad Wartą, leciutko pofałdowany teren wita nas podjazdem pod górkę w Brzostkowie. Uciekam mojej ekipie, wjeżdżam na górkę i korzystam z okazji, by uwiecznić kamerą zmagania rowerzystów. A że jest ich spora grupka, to moja ekipa odjeżdża mi na fest. Wiecie, tyle razy się powtarzało słowa koksów ("jak mocny, to dogoni, jak słaby, to nie warto czekać"), że gdy ruszam wreszcie po ostatnim zawodniku, to... nikogo nie widać na horyzoncie. Przyciskam jednak na zjeździe do Żerkowa i powoli zaczynam odrabiać straty. Te 10 km z prędkościami około 40 km/h jednak dadzą mi w kość. Doganiam w końcu dzików z KBR-u i odtąd pojedziemy dłuuuugo, bardzo długo razem.
Minuano Pata Metheny. Czyli wiatr we włosach a siła w korbie.
Pierwszy postój miał wypaść na 100 km, robimy go na 115. Raz, że mieliśmy dłuższy odpoczynek na promie, dwa, że właśnie tam, w Rychwale jest nasz ulubiony dostawca cateringu na maratonach. Czyli stacja benzynowa pewnej ogólnopolskiej sieci. Kaweczka, kawusia, ciacho... i zjeżdżają się kolejni rowerzyści. Ruszymy stąd po 15 min planowej przerwy w większej, ponadnormatywnej ekipie, toteż wkrótce hamuję swoich i pozwalamy odjechać cyklistom. Zwłaszcza, że to dobrzy zawodnicy, choć jadący trzysetkę. Odpuszczamy im, bo jadą jednak niezbyt równo... początkowo odjeżdżają nam z kilometr lub nawet dwa, ale potem nie wiadomo dlaczego zwalniają, więc dochodzimy ich i wyprzedzamy. Będziemy się tak tasować jeszcze nieraz, aż do pierwszego punktu żywieniowego w Powierciu.
Na punkt docieramy 35 min przed planem!! WOW!! Mimo, że Fanky ustawił ten tempomat i zjadł przycisk pozwalający na jego dezaktywację udaje nam się wykręcić całkiem dobry czas. Na punkcie spotykamy sporo osób, wkrótce też dojeżdżają kolejni. Obsługa uwija się jak w ukropie, jemy pyszny obiad, popijamy kompotem. I wcinamy arbuzy, które okazują się być - jak zwykle na maratonach - strzałem w dziesiątkę. No dobra, ile można siedzieć? Zbieram w końcu ekipę, narażając się na krytykę ze strony Wojtka. Faja bowiem, z właściwym sobie spokojem stwierdza, iż… „taki trochę faszystowski przymus stosujesz”. Kiwam potwierdzająco głową, wołam „rokendroll” i ruszamy. Na wschód. Do Kutna. Mekki wszystkich rowerzystów.
Kutno. 18:05. 230 km. Festyn szlachecki na rynku. Trefnisie na monopodach i panny szlacheckie w pięknych sukniach. W słuchawkach „My Foolish Heart” Bill Evans Trio. I ochota, by rzucić się w wir niezwykle przyjemnego, niemęczącego popołudnia…
Na szczęście otrzeźwienie przychodzi niezwłocznie. Szybka fota i nawracamy. Kutno to docelowy cel wszystkich celów tego maratonu. Najdalej na wschód wysunięty punkt trasy. Teraz czeka nas powrót. Najpierw jednak trzeba się przebić przez lokalne, niezwykle dziurawe drogi województwa łódzkiego. Oj, dają nam one popalić, dają…
Zanim wjedziemy ponownie do Wielkopolski, spada nam prędkość przelotowa. Niektórzy czują już zmęczenie, a na punkt żywieniowy jeszcze ze dwie godziny jazdy. Planowałem tam być w czasie poniżej 12h brutto, życie (rzyć) weryfikuje nam zamiary i ostatecznie zjeżdżamy na drugi obiad, będący w sumie kolacją 25 minut po czasie. Akurat, gdy Wąski & consortes wybywają z punktu. Jedzenie to wypas. Pyszna gulaszowa (albo żurek), do tego szneka z glancem, kawa, herbata. Wypijam pół piwa, na spółę z Kubą… jakaż to cudowna odmiana smakowa po tych wszystkich energetykach. Nie jeżdżę (bo nie mogę jeździć) na wodzie, muszę pijać więc to świństwo, które po pewnym czasie nie daje się już wciskać do gardła. Na punkcie więc pakuję do bidonu herbatę, będzie jak znalazł na noc. Właśnie, noc. Uzbrajamy rowery w lampki, zakładamy ciuchy i wio. 22.20 startujemy z punktu. Trochę zmarudziliśmy, no, ale… jako się rzekło. Nikt tu czasu nie mierzy…
Mkniemy w noc. Ton nadaje Pat Metheny Group i jego „The Truth Will Always Be”. Aż chce się żyć…
Kilometry uciekają. 320.. 325.. na 357 km w Licheniu zbaczamy z trasy i wjeżdżamy na stację. ZAMKNIĘTA!! Tylko okienko czynne. Wrrr… szkoda, tym bardziej, że właśnie zaczyna padać. Stoimy 20 minut, trochę niezdecydowani, czy ubierać kurtki przeciwdeszczowe, czy też nie. Ostatecznie zakładają wszyscy, poza Fają, który okazuje się mieć rację. Wyjeżdżamy w kierunku Ślesina, a deszcz, a właściwie deszczyk coraz bardziej słabnie i zanika.. Stajemy więc by się rozebrać… co znowu jest złą decyzją. Bo od Ślesina już pada. Więc znowu trza się ubrać. Tym razem już wszyscy i na dłużej. Praktycznie na dobre 3 godziny. Bo nawet jak przestaje padać, to wody na jezdni jest tyle, że lepiej nie próbować jechać bez kurtki.
Jedziemy w noc błyskając lampkami. Grupa coraz bardziej zwalnia, jest problem z utrzymaniem prędkości na poziomie 21-22 km/h. Niedobrze. Szybko konwersuję na messengerze z Tomkiem Nowakiem w bazie. Szukamy stacji. Mieliśmy mieć przerwę na 400 km, ale wg Tomka do 427 km nie ma żadnej dużej stacji, która byłaby otwarta. Decyduję więc zrobić na tym 400 km przerwę na krótko, a potem ruszyć dalej w noc, by dojechać na ten całodobowy Orlen. Niestety po 415 km rozpada się grupa. Mimo, że jadę 24-25 km/h, to najpierw odpadają dwie osoby z Bractwa, potem kolejne dwie… Mają nawigację, więc… decyduję się jechać z resztą ekipy, poczekamy na nich na stacji. Po drodze pojawia się mrugająca lampka. Powoli ją dochodzimy… Mija 427 km… stacji nie ma. Na horyzoncie majaczy świt i… kominy Trzemeszna. Cholera, jak Trzemeszno, to ono wypada na 438 km. Nic nie mówię ekipie, tylko dociskam i w końcu wpadamy o brzasku do miasteczka, które jak to w niedziele bywa śpi zmęczone po sobotnim lenistwie. Trasa wiedzie jakoś dziwnie, ale znam akurat ten odcinek, więc jedziemy ciut ponad ślad i nawracamy na wyczekiwany Orlen.
5:05. Poranek w rytmie „Samby Orfeusza” Luiza Bonfry. Ruszamy na ostatnie 90 km…
Zanim jednak wyruszymy, znika mi moja ekipa. Dojechali, zjedli, popili i … ich nie ma. W końcu odnajduję ich… śpią! Dogadujemy się. Zostają się we czwórkę, by trochę dospać, a my w piątkę ruszamy dalej. Faja, Sławek, Artur, Robert i ja. No to wio.
Do Gniezna. Graj Antonio…
Niebo zachmurzone, raczej nie napawa nadzieją na ładną pogodę. Na dodatek pojawia się silny, przeciwny wiatr. Jedziemy początkowo na zmiany, potem właściwie już bez jakiegoś rytmu. Kto może, ten ciągnie. Przejeżdżamy Gniezno, na chwilkę dosłownie przystając na ichniejszym rynku, a potem zjeżdżamy do Łubowa i dalej wzdłuż eski do Pobiedzisk. Po drodze łykamy kolejne grupki rowerzystów, nie doganiamy jedynie ekipy Janka Doroszkiewicza, który z każdego punktu nam odjeżdża z uśmiechem i hasłem: „nie no, nie możemy dać się wyprzedzić Kórnikowi”. Przed Pobiedziskami jednak i mnie w końcu dopada znużenie. Ciut po tym, jak połykamy Wąskiego i Eryka, jadących w parze. Na podorędziu został mi jeden żel, kończy mi się herbata, ale na energetyku mógłbym ciągnąć. Niestety, zamykają się oczy, a i reszta ekipy nie bardzo kwapi się, by ciąć dalej. Gdy zatem na wyjeździe z Pobiedzisk pojawia się czynny Orlen, nie waham się ani przez chwilę. Mimo, iż Wąski odjeżdża, a Eryk krzyczy „Orlen Twój Wróg”… zjeżdżamy na stację. Zamawiam podwójne espresso, wcinam dwa muffiny i WOW! To jest to. Ten strzał w żyły. Mógłbym już ruszać, ale Faja najpierw wypala fajeczkę, a potem, widząc espresso w mojej ręce wędruje do kasy i za chwile pojawia się ze swoim kubeczkiem, z namaszczeniem komentując wyborne walory smakowe pitej kawy. Tego nam obu było trzeba.
Pagórki Promna i finisz… czyli co może zrobić dobra kawa, ciacho a także szalone gitary Johna McLaughlina, Ala di Meoli i Paco de Lucia. W ponadczasowym „Mediterranean Sundace / Rio Ancho”
Gdy startujemy z Pobiedzisk, przed nami są wszystkie grupki minięte po drodze z Trzemeszna. A na początku Wąski i Eryk. Mimo wiatru jednak jedzie nam się po prostu znakomicie. Wychodzę na zmianę, która… właściwie potrwa już do mety. Tniemy średnio 30 km/h, co chwilę oglądam się, czy chłopaki są… są! Kolejny zjazd… co jest ze mną… nie mogę na zjeździe dokręcić do 50 km/h? I dopiero wchodząc na podjazd zauważam, że zjeżdżając na Orlen zrzuciłem przednią przerzutkę. Ejno, bez przesady. Te podjazdy w Promnie nie są takie duże, by kręcił małą tarczą. Zmieniam przełożenia i od razu jedzie mi się lepiej. Mijamy kolejno trzy grupki, przejeżdżamy nad S5 w Kleszczewie i do mety zostaje nam niespełna 11 km. Wąskiego nie widać. Ale nie może być daleko. Lekko dociskam prędkość, ekipa trzyma się koła, lecimy 30-31 km/h. Komorniki, Szczytniki… 33 km/h… i w chwili, gdy wjeżdżamy za Szczytnikami na pagórek, widzę jakieś 900 metrów przed nami ściganych. Już chcę docisnąć, by ich dojść, ale oglądam się za siebie… jestem sam. Jechaliśmy ekipą, to dojedziemy ekipą. Czekam, zjeżdżamy się do grupy i wpadamy na metę z czasem 24h 7 minut. Chłopaki z TBT, Sławek robią swoje życiówki: pierwszy raz 500 km na rowerze i od razu poniżej 24h. Pięknie.
Panie Webster… poproszę o odwiezienie mnie do domu. Somewhere over the rainbow…
Pamiątkowe zdjęcia, gratulacje. Niezwykle miłe powitanie w bazie. Dziewczyny, Jędrzej, Tomek… ogromną robotę wykonali za nas. Ja się po prostu przejechałem, ale bez ekipy na miejscu maraton by się nie udał. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Umawiam się, że wrócę, a póki co spadam do domu przespać się z godzinkę.
Błogosławieństwo poduszki, czyli Letter From Home Pata Metheny. Akurat na podsumowanie dnia…
Poszalałem. Wstaję po godzinie i 20 minutach. Szybko wcinam bułkę z makrelą, wskakuję do auta i dojeżdżam do bazy akurat na powrót Jasia. Osoby, co do której nikt chyba, poza nim samym i mną nie wierzył, że ukończy dystans 300 km. To jest mega wyczyn.
A potem dyskusje, rozmowy, kolejni przyjeżdżający. I koniec. Przed 17 zamykamy bazę, rowerzyści wracają do domów, a my mamy następny rok na to, by ich znowu czymś zaskoczyć.
Kamila. Iwona. Anka. Agata. Jędrzej. Tomek. OGROMNIE DZIĘKUJĘ. Zrobiliście mega robotę. Chapeau bas!
(małym druczkiem... to był maraton na jazzowo. Już zapomniałem przez te wszystkie baroki, renesanse i romantyzmy, jak pięknie śpiewa ta muzyka. Ale nie musicie klikać w linki...)
Komentarze
Eli jeszcze raz dziękuję.
I tak przeczytam.