Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 725.00km
  • Czas 26:36
  • VAVG 27.26km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Temperatura 31.0°C
  • Kalorie 14400kcal
  • Podjazdy 3740m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tour de PoMorze 2017

Sobota, 29 lipca 2017 · dodano: 01.08.2017 | Komentarze 9


Zamiast wstępu. Hasło na drogę: "...ktoś musi jechać, żeby ktoś mógł kibicować. Każdy ma swoją, przypisaną rolę."


Dwa lata temu, gdy po raz pierwszy organizowano wyścig Tour de PoMorze, na dystans 700 km byłem nieprzygotowany. Pierwotnie planowałem go co prawda wtenczas przejechać, ale... plan pozostał jedynie planem skutkiem pewnego nagłego wytracenia prędkości na rowerze. Półtora miesiąca niejeżdżenia, dodatkowo brak testu na trasie 500 km (miałem to zrobić albo na KMT, albo na PTJ) i tyle. Pierwszej edycji TdPOM trza było rzec "adieu!". 



Gdy zatem okazało się, że w tym roku będzie kolejne, drugie rozdanie maratonu dookoła Pomorza Zachodniego, nie zastanawiałem się długo. Dystans może i robił wrażenie, ale już nie takie, jak w 2015 roku. Wysokościowo to nie jest jakaś tam trudna trasa, ot coś w sam raz dla takiego człowieka nizin, jak ja, więc... zapisałem się - razem z Pawłem. I pojechaliśmy. Wieczorem w piątek na miejscu, nocleg w Bryzie (wychodzi na to, że to była jedna z ostatnich takich okazji, bo ponoć hotel idzie pod młotek), odprawa, szykowanko, a rano start. Bez specjalnej spiny, z zamiarem przejechania poniżej 35h. Na spokojnie, minimalizując postoje. Właściwie to to drugie było docelowym celem wszystkich celów.  

Start: 8:15. Hasło na drogę: "Pamiętajcie: start na maxa, a potem systematycznie przyspieszać. "

Zatem.. sobota rano - start. Ruszamy o 8:45. Pff, szumnie powiedziane! Ruszamy... pierwszy zjeżdża z promu "Bielik" Czarek Urzyczym, po nim reszta ekipy, a na końcu ja. Jedziemy i ta właśnie "reszta" odpada od nas po 500 metrach! Matkoż, ale nam się zespół trafił. Nosz nie daj się... W każdym razie jedziemy dalej we dwójkę, ale do czasu. Aż Cezary nie położy się na lemondce. Czyli gdzieś tak do ... 6-7 km. Jak się złożył, tak zaraz prędkość wzrosła powyżej 40 km/h i wtedy rozsądek kazał mi odpuścić. Jadę sam, obserwując coraz bardziej oddalającego się ode mnie grupowicza, a z tyłu nikogusieńko. W sumie nie szkodzi, solo jest całkiem dobrze. Tak dobrze, że gdy nagle rozbrzmiewa chóralne "cześć" prawie podskakuję na siodełku. Na 15 km dogania nas ekipa z kolejnej grupy. Tzn. najpierw dogania mnie i od razu z nimi ruszam, a potem zgarniamy Czarka. Trzymamy się jakiś czas z tyłu, wymieniamy uśmiechy i spostrzeżenia ("taaaak, to można jechać...") i grzejemy. Średnio 35-37 km/h. Co kilometr zmiany, więc nikt się nie opierdala, każdy grzecznie pracuje. Fajnie. Doganiamy kolejne grupki, łykamy prowadzącego stawkę Memorka, jakichś solistów. Miodzio. Zaraz... minąłem Memorka? Czad! Ale nic dziwnego, w końcu pierwsze 62 km przejeżdżam prawie całe w grupie, w czasie poniżej 2h. Nie czuję się wypompowany, ani jakoś specjalnie zmęczony, więc gdy ekipa zrywa się dalej do jazdy, zaraz ruszam z nimi. Coś tam jeszcze się tasujemy na początku, ale potem przeważa rozsądek współpracy i ... idzie jak po maśle. WOW, myślę sobie. Tak, to mogę z nimi jechać aż do pierwszych większych zmarszczek przed Polanowem. To będzie gdzieś około 200 km, więc nie wyżyłuję się specjalnie z sił, a bilans szybkiej jazdy z pewnością będzie miał wpływ na wynik końcowy. Niestety wszystko weryfikuje się bardzo szybko. W Trzebiatowie, gdzieś na 85 km. Czegoś takiego się nie spodziewałem. Nie przypuszczałem, że można tak niebezpiecznie jechać grupą. Wyjeżdżać "na czerwonym", blokować przeciwległy pas ruchu po to tylko, żeby auta wpuściły nas na naszą część jedni. Przy pierwszym takim numerze jeszcze byłem w stanie dogonić grupę. Przy drugim - już nie. Zostałem na skrzyżowaniu, a oni pojechali. Wiadomo, "jak mocny, to dogoni, jak słaby to nie warto czekać...". 

Trzebiatów: 85 km - hasło na drogę: "W końcu widać, co się dzieje, gdy Wielkopolskiego Koksa nie wypuszcza się w góry"

No i od tego momentu do 375 km jechałem sam. Swoją prędkością, tak, by nie wyżyłować się z mocy, krótko na postojach. Może nie tak jak ekipa Sanatorium, ale jednak znacznie krócej zatrzymywałem się, niż dotychczas. I żadnych przerw poza punktami. 
Na wspomniany 300 km docieram po jedenastu godzinach z minutami. Świetny wynik jak na mnie, mam kilkadziesiąt minut na odpoczynek, ale jem tylko obiad, zbieram co trzeba i ruszam dalej.

Szczecinek: 300 km. Hasło na drogę: "Wiadukty? Krzysztof łyka wiadukty jak Zuzia i Hultaj makaron..."

I wtedy bajka się kończy. Najadłem się tego makaronu i między Szczecinkiem a Mirosławcem dopada mnie to, czego jeszcze na maratonach nie doświadczyłem. Nie mogę jeść, ani pić, zbiera mi się na wymioty i generalnie jest słabo. Cholera, niby uważałem, co jem, a mimo wszystko czymś się strułem. Szlag! W Sośnicy staję więc na poboczu, kładę się na trawie... i praktycznie natychmiast pojawia auto, z którego wysiada kierowca i pyta czy coś mi jest. Uspokajająco przeczę więc odjeżdża, ale po chwili z bramy obok wychodzi mieszkaniec. Chwilkę rozmawiamy (widział zawodników jadących wcześniej) i gdy w końcu mówię, co mi jest... rusza do domu po krople, a potem do koleżanki na po tabletki ("bo wiesz pan, te krople to troszku nieswieże są już"... dodaje z zaśpiewem). Przyjmuję specyfik, łykam, zbieram się i po kilku km poprawia mi się. Na tyle dobrze, że w końcu udaje mi się doczłapać do Mirosławca. Tam biorę drugą tabletkę ("nie bierz pan dwóch od razu, najpierw jedną, a pół godziny później kolejną, i zapij czymś je"), a po jakimś czasie jestem w stanie zjeść pół bułki z masłem i popić herbatą. I w tym momencie ujawniają się negatywne skutki "zapomnienia" o bidonach. Do plastikowej butelki po izotoniku nie da się wlać ciepłej herbaty. Tzn. da się, ale butelka wypada z koszyczka. Więc nici z zabraniem herbaty na drogę. Odpoczywam więc, trochę sobie konwersuję (miło, że ktoś w ogóle obserwuje te moje zmagania) społecznościowo (jakaś wymówka musi być). Ten postój jest daleki od założonej minimalizacji. 

Mirosławiec: 375 km. Hasło na drogę: "Chcesz wymiotować, opij się wody"


W międzyczasie na punkt dociera spora grupa kolarzy. Gdy więc ruszają... zabieram się z nimi. Myślę sobie, że może w ekipie jakoś odżyję, polenię się na ogonie i wrócę do formy. Akurat. Już po paru km okazuje się, że chętnych do pracy w tej grupie jest mniej niż połowa. Reszta się tylko wiezie. No fajnie. Ale mi się trafiło. Bułka z kieszonki zostaje wmuszona na siłę, popita wodą. I do pracy. Pomagam jak mogę i w tej współpracy osiągamy całkiem dobry wynik. Do Myśliborza jedziemy wspólnie, 500 km pęka w ciut ponad 22h, co poprawia mój wynik osobisty w BBT o ponad 1h. Ale na punkcie niestety znowu stoimy za długo. Podejmuję decyzję, by jechać w ekipie, więc skoro oni odpoczywają, kąpią się i takie tam, to kładę się na 15 min. Wstaję po 10, pakuję się, jem tylko pomidorową, co od razu kończy się toaletą... kolejna tableta i w końcu jedziemy. 

Myślibórz, 495 km. Hasło na drogę: "Rusz wreszcie dupę z tego punktu, po co tam siedzisz?"

Dziwne. Kiepskie samopoczucie mija, gdy siadam na siodle. Powolutku rozkręcam się, narzucam tempo i jest nieźle. Niestety zaraz okazuje się, że jedziemy za szybko, więc... trochę niegrzecznie (w końcu oni mnie przygarnęli wcześniej), ale rozrywam ekipę. Kilka osób zostaje, a reszta rusza ze mną. Ale nie ma bata, nikt mi się tu nie powiezie. Rzucam głośne: zmiany co 1 km i jedziemy. Jest jeszcze szansa na złamanie 30h.

Docieramy na kolejny punkt, po chwili dojeżdża pozostawiona czwórka z Gryfusa i znów jesteśmy w komplecie. Chcę jechać, ale reszta mnie stopuje... "jedźmy razem..." no dobra, to czekam. Dopingujące wiadomości pojawiają się natychmiast: "rusz wreszcie dupę z tego punktu, po co tam siedzisz?"... Toż w końcu startujemy. Zostało 160 km, jest z wiatrem, jak pojedziemy bez specjalnego opierdalania się, będzie dobrze.

Moryń, 550 km - hasło na drogę: "Za chwilę zaczną się górki..."

Serio. I serio zapytałem - jakie górki? Co to się z człowiekiem porobiło przez te lata... Ale faktycznie te podjazdy, które pojawiają się po drodze są specjalnie niewymagające. Owszem, płasko nie jest, ale do górek to im jednak daleko. Albo się tak rozwydrzyłem, albo faktycznie przebywanie z koksami rujnuje człowiekowi psyche ;) W każdym razie na drugim czy trzecim podjeździe odjeżdżam od grupy. Gdy widzę, że zostają, macham na pożegnanie ręką i jadę dalej sam. Dogania mnie po jakimś czasie chłopak w koszulce BBT i spodenkach GMRDP. Z naszej ekipy. Też postanowił pognać szybciej. Tuż przed Widuchową dochodzi mnie jeszcze czwórka kolarzy z zostawionej ekipy. "Stęskniliśmy się za tobą..." - brzmi to równie niedorzecznie, co fałszywie, bo nagle okazuje się, że gdy muszę zjechać po picie na stację (czas postoju 3 min) to oni już nie czekają. Wieźli się w grupie 200 km, a potem nie poczekali 3 minut. Bez komentarza. 

Szczecin, 610 km - hasło na drogę: "Solidaryzuje się z Tobą i jadę trochę się podsmażyć w słońcu!"

Faktycznie. Niedziela ma być upalna i taka jest. Żłopię picie jak wściekły, przechodząc co jakiś czas z fazy pitnej to fazy wymiotnej. Żołądek nie doszedł jeszcze do siebie, ani myśli mi odpuścić. Gdy więc docieram na punkt w Szczecinie, opijam się colą. A co tam, będzie co będzie. Ona zawsze działa na mnie antywymiotnie i tu ponownie sprawdza się ta zasada. Wlewam do butli pełen zapas, kupuję drugą (błąd, ale o tym zaraz) i startuję. Została stówka. Nie zdążę już złamać 30h, ale 30:30 też ładnie wygląda. Wio!

Stępnica, 665 km - hasło na drogę: "jakby tu zabić jakiegoś rowerzystę..."

Punkt w Stępnicy to porażka. Szkoda gadać. odbijam kartę i ruszam, nawet nie biorąc niczego na drogę. Musi wystarczyć co mam. Picie mam, ale kupione ze dwie godziny wcześniej, więc jest już jak zupa. Ciepłe i paskudne. Znowu żałuję, że nie zabrałem bidonów. No, ale zostało niecałe 50 km, weź się chłopie w garść, bo to już blisko. Zanim dojadę jednak czeka mnie przeprawa na drodze nr 111. Bardzo nierówna, dziurawa lub pozapadana nawierzchnia, spory ruch samochodów i tak na oko, z 50 rowerzystów na trasie. Nie, nie maratończyków. Tylko sakwiarzy, szoszonów, lokalsów. Pierwsza sytuacja dzieje się na moich oczach. Doganiam dwójkę sakwiarzy, gdy mija mnie w pędzie stalowa Mazda. Koleś leci jak wariat, wyprzedza pierwszego rowerzystę i ... widząc z przeciwka auto uznaje, że nie da rady wyminąć kolejnego. Piski, dym z opon, huk i Mazda leci do rowu. Między jednym rowerzystą, a drugim. Dojeżdżam... poduszki nie wywaliły, kobieta na siedzeniu pasażera jest biała jak kreda, a facet za kierownicą siedzi i patrzy przed siebie wielkimi oczami. Zwalniam i pytam: "dotarło, że właśnie cudem nie zabiłeś człowieka? Po co tak lecisz na tej drodze?" . Z tyłu auta płacze dziecko. Ale ze strachu. Welcome to the real world, jak mawiał Morfeusz. Ruszam i kilka km dalej idiota, wyprzedzający jadącą z przeciwka grupę szoszonów spycha mnie z jezdni. Kurwa ludzie, gdzie wam się tak spieszy?



Wolin: 690 km - hasło na drogę: "Dacie wiarę? Na 701 km zerwać łańcuch?"

Najpierw na wjeździe do Wolina staję i robię fotkę. Świetnie prezentuje się wjazd do miasta, ten stary spichlerz i kościół. A potem ruszam. Wjeżdżam na trasę zgodnie ze śladem, zastanawiając się, czy nie będzie zakazu. Bo na DK3 w przeciwną stronę był zakaz jazdy rowerem. Wjeżdżam... oczywiście, że tu też jest zakaz. Kto tyczył tę trasę?!! Jadę, chrzanić to. Widzę przede mną rowerzystę z wyścigu... no to gońmy go! Aha, zmieniam gwałtownie przełożenia, naciskam za mocno pedały i... wrrrrr... zrywam łańcuch. No jasna cholera. 15 km przed metą?!!



Nie mogę poradzić sobie z naprawą, dzwonię więc do Sędziego, żeby poinformować, że to koniec... ale na poboczu zatrzymuje się auto. Wspólnymi siłami rozpinamy ogniwo, skracamy łańcuch i ... ha! mogę jechać! NO TO DZIDA!! Tnę, doganiam tego, co mi uciekł wcześniej i wjeżdżam na metę z czasem 31h 25 min. Lepiej od założeń, gorzej od możliwości. Ale mimo wszystko to mój najlepszy start. 35 miejsce w kategorii OPEN, 108 startujących w niej, a 50 miejsce w generalce (na 132 sklasyfikowanych) to naprawdę ładny wynik. 

Odrobina wniosków.

Obawiałem się trochę jazdy krajówkami, bo wiadomo, nad morzem albo znad morza ludzie jadą jak wariaci. Okazało się jednak, że to nie krajówki, a DW 111 była mordęgą. Nawet nie chce mi się myśleć, co by było, gdyby padało, a ja wracałbym później, o zmroku, z wolniejszą częścią stawki. Koszmar. 

Osobne przemyślenia mam względem ludzi, którzy mając parcie na wynik w maratonie myślenie zostawili w domach. Właśnie w taki sposób pracują rowerzyści na nienawiść ze strony kierowców. 

Na maraton zabrałem wszystko, co konieczne. Nie przydała się jedynie przeciwdeszczówka oraz ochraniacze, ale to dlatego, że jadąc szybko uciekaliśmy cały czas przed deszczem. Niczego nie oddałem na przepak, nie jechałem jakoś specjalnie obładowany. Nie miałem ze sobą tylko zapasowej opony, a chyba powinienem był ją zabrać, bo w wielu miejscach nawierzchnia to był koszmar. Zwłaszcza ta zatrważająca ilość bruków i ścieżek rowerowych, na których walało się szkło. Ostatecznie po nocy jechałem tylko drogami, omijałem ścieżki, pomny doświadczeń z Pięknego Wschodu z ub. roku. I to była dobra decyzja. 

I to chyba tyle. Jeśli ktoś dotarł do tego miejsca, dziękuję. Długo się jechało i wiele się o tym napisało. 


Kategoria ultra



Komentarze
Hipek
| 06:17 czwartek, 3 sierpnia 2017 | linkuj Super, super! Wielkie gratulacje! Było warto siedzieć i obserwować, chociaż, mam wrażenie, że gdyby nie moje zagadywanie na Messengerze, to mógłbyś mieć lepszy czas.

Z drugiej strony, gdybyś wiedział, że nie patrzę, to siedziałbyś na punktach aż do końca świata.

No ale za to relacja: miodzio! Tylko czemu tak krótka?
lepiejnicniemow
| 07:57 środa, 2 sierpnia 2017 | linkuj Gratuluję świetnego wyniku. Nie wyobrażam sobie takiej średniej, a może jeszcze nigdy nie wyjechałem z gór ;)
Swoją drogą, nie bardzo wierzę, że chciałeś odpuścić 15 km przed metą. To można było skończyć nawet na piechotę.
Jurek57 | 21:10 wtorek, 1 sierpnia 2017 | linkuj Gratulacje !!!
Żołądek na takie eskapady winno się zostawiać w domu :)
Zdradź nazwę tego specyfiku a Cię ozłocę ! :)
michuss
| 17:36 wtorek, 1 sierpnia 2017 | linkuj Świetny wynik. Gratulacje :)

A co do solo - nie mogę się z Twoimi wnioskami nie zgodzić. Polecam ;)
Transatlantyk | 14:37 wtorek, 1 sierpnia 2017 | linkuj Pięknie, Krzychu. Bardzo dobry wynik. Żołądek może zareagował na tempo pierwszych 200 km. Było szaleńcze. A może też dodatki. Ja takiej reakcji na zmęczenie nie miewam. Czasem organizm buntuje mi się brakiem apetytu. Niby nonsens, ale bywa.
elizium
| 11:33 wtorek, 1 sierpnia 2017 | linkuj vuki, muzyka z gramofonu była w poniedziałek, jak widziałeś :)

Góral: wiesz, że jadąc tyle czasu solo zacząłem się głęboko zastanawiać, dlaczego nie wybrałem takiej kategorii? Myślę, że to jest kwestia doświadczenia.. po pewnym czasie chyba każdy do tego dojrzewa. Co do zatrucia, to oczywiście mogło być tak, że to wypadkowa jedzenia i zmęczenia (ostatecznie jechałem zauważalnie szybciej niż zwykle). Jeśli coś mi zaszkodziło w jedzeniu, to z pewnością nie wspomniany makaron czy ryż, ale dodatki. Powinienem był, wzorem BBT wziąć do jedzenia suchy makaron. Albo tylko ryż.

W: selekcja? No tak... my cipki coś o tym wiemy ;)
GoralNizinny
| 10:36 wtorek, 1 sierpnia 2017 | linkuj Gratulacje.Zdecydowanie bezpieczniej jeździć solo.W grupie tylko ze znanymi ,pewnymi osobami.
Jedzenie przy dużym wysiłku to może być problem.Makaron!? czy raczej dodatki do niego?Weź może następnym razem ze sobą,lub w przepak Nutridrink.
Gość | 10:26 wtorek, 1 sierpnia 2017 | linkuj :). Pięknie! Opisujesz to tak lekko, jakbyś jechał 70 a nie 700 km. Tylko kiedy się wreszcie nauczysz, że wymioty i biegunka to normalna reakcja organizmu na ultra - wysiłek a nie zatrucie? Widząc co z nim wyczyniasz nie chce tracić energii na trawienie i wydala najszybciej jak się da. Wiem, wiem, ten makaron nie wyglądał dobrze....jak zwykle - na ultramaratonach zwykle truje się połowę zawodników, naturalna selekcja ;)
W.
vuki
| 10:22 wtorek, 1 sierpnia 2017 | linkuj Pięknie, brakuje tylko muzyki z gramofonu :) Czas rewelka biorąc pod uwagę przeciwności losu, gratuluję.
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa mmyta
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]