Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 190219 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 252.00km
  • Czas 10:50
  • VAVG 23.26km/h
  • VMAX 43.00km/h
  • Temperatura -10.0°C
  • Kalorie 4343kcal
  • Podjazdy 974m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tour de WOŚP

Niedziela, 14 stycznia 2018 · dodano: 16.01.2018 | Komentarze 4

Dokładniej zaś I Charytatywny Ultramaraton Tour de WOŚP. Impreza, którą zorganizowaliśmy przy okazji 26 Finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. "-Śmy", czyli KBR i Sanatorium. Jak? Po kolei...

From The Beginning.

Na pomysł wyjazdu (bo wtedy to był jeszcze "wyjazd") wpadł Hipek, gdzieś tak pod koniec października ub. roku. Zapytał, czy przy okazji kolejnego finału Orkiestry będziemy kręcić kilometry, wzorem 25 Finału. Owszem, zamierzaliśmy. Skoro tak - rzekł - to my do was, do Kórnika, przyjedziemy. Rowerami. Trochę się zapaliłem do pomysłu i zaraz sprzedałem ów pomysł swojej ekipie z KBR, a tam już zwierze medialne, czyli Fanky natychmiast wymyślił lepszą formułę. Przecież jak jechać - rzekł - to do Warszawy. Na Finał. Do studia TVN. No a potem już samo poszło. Decyzja, by robić z tego imprezę publiczną z wpisowym przeznaczonym na szczytny cel. Dopinanie szczegółów i gryzienie pazurów przy oglądaniu prognozy pogody. Im bliżej styczniowej niedzieli, tym bardziej niespokojnie. 

Saturday Day Fever.

W sobotę przed maratonem nagle okazało się, że zamówione na następny dzień auto zaliczyło dzwona. Już jechaliśmy je odebrać, już byliśmy w ogródku, już witaliśmy się z gąską i ... bęc. Skasowane. Dobrze, że normalnie mam wysokie ciśnienie, bo przynajmniej nie zauważyłem, że mi skoczyło. Fanky jest jednak cudotwórcą - w mig załatwił kolejne. Jeszcze lepsze. Potem nerwowe oczekiwanie na kamizelki odblaskowe, które były niby gotowe, ale oszuści zamierzali je do nas wysłać w poniedziałek lub nigdy... Ostatecznie doszły zdaje się tak późno w sobotę, że Hipek musiał wyleźć z wyrka i zaprzestać buszowania po internetach...

Sunday Morning.

W nocy spałem słabo. Zaczęło się od bólu zęba córki. Potem... najpierw jeden kot stwierdził, że musi wyjść z domu. A potem drugi. A potem ten pierwszy stwierdził, że wraca. A potem kolega z KBR wpadł na pomysł telekonferencji o pierwszej w nocy. Zatem... właściwie nie zauważyłem, że spałem, bo gdy budzik zadzwonił, to czułem się, jakbym się dopiero co położył. Dobrze, że TdWOŚP nie miał trwać tyle co normalny ultra - o północy mieliśmy być już dojechani, zajechani i zapakowani na powrót. Ale, cytując Jarka - nie uprzedzajmy faktów. 

Pod kórnicką Oazę, miejsce startu dojeżdżam w niedzielę rano o 5:35. Maratończycy już są, pakiety startowe porozdawane, krótką odprawę robi Hipek. Powoli zbliża się czas startu, grupy wyczytywane ustawiają się do wyjazdu. Wreszcie szósta punkt, Fanky daje sygnał swoją nową zabaweczką i ... team Alpha, z Kosmą na czele poszedł w trasę. Czas na Bravo. O 6:05... pojechali i gdy na placu boju została tylko grupa Charlie... padło hasło, że pakujemy się do samochodów technicznych. W końcu kto normalny jeździ zimą takie dystanse?

Nikt jednak nie odpuścił i równiutko o 6:10 wyjąca syrena puszcza nas na trasę. Jest -6, odczuwalnie około -10, ale sucho, nie pada, nawierzchnie dróg są tego dnia naszym sprzymierzeńcem. Początek: spod OAZY na rynek, przemykamy obok ratusza i wyjeżdżamy na DK11 w kierunku Środy Wlkp. Na ślimaku dojazdowym wywraca się Basia... jadę jako pierwszy, nikt tego nie sygnalizuje i odjeżdżamy w noc zostawiając ją samą z mężem. O samym problemie dowiaduję się... kilka godzin później, wrrrr... trzeba popracować na przyszłość nad komunikacją pomiędzy grupami, a autami technicznymi. Koniec końców do Środy Wlkp. wjeżdżamy uszczupleni o dwójkę zawodników. Sama grupa jest słabo zorganizowana. Nie wszyscy kwapią się do zmian, praktycznie trzeba je wymuszać. Nie ma też Rapsika, który miał być naszym "koniem" nadającym tempo. Trza sobie radzić. Jedziemy zatem na Miłosław, Rafi, Norbi, Kuba, chłopaki z TBT oczywiście plus ja dajemy zmiany po około kilometrze, bo łatwo nie jest. Wieje paskudnie prosto w twarz, kiepsko idzie jechać z prędkością 24 km/h. Z założonej średniej 25 już od początku nic nie pozostaje, będzie dobrze, jak wykręcimy z jazdy powyżej 23. 

Gdzieś za Szlachcinem pojawia się wreszcie Raps i wychodzi na zmianę. Potem Łukasz... ale ten luksus nie trwa zbyt długo. Rafi zaczyna narzekać na przyczep, Kuba odpuszcza zmiany i tak zostajemy w czołówce z połową składu grupy. Jedziemy dość ostrożnie z tego względu, ale i tak przed Borzykowem udaje nam się dojść grupę Bravo. Tzn. prawie dojść, bo wiszą przed nami jakiś kilometr i na punkcie w Pyzdrach zjeżdżamy się praktycznie w jednym momencie. Ciacho, kawa, herbata... i niby nie marnujemy czasu, ale gdy ruszamy, po ekipie Hipków nie ma już śladu. Ech, ten ichni legendarny reżim postojowy daje o sobie znać. Mimo, iż Norbi odpala mocną zmianę, potem podobnie nie odpuszcza Łukasz czy TBT... Bravo znikło na horyzoncie i tyleśmy ich widzieli. 

Wind won't howl.

Najpierw ze zmian spadają Rapsik i Łukasz. Potem zaraz Kuba. Rafi wisi za nami, zostajemy we czwórkę w sumie. Chłopaki z TBT: Artur i Robert oraz drugi Artur. Walka z wiatrem jest tak paskudna, że nawet nie wiem kiedy znika reszta zespołu. Zostajemy we wspomnianej ekipie i jakoś trzeba sobie radzić. Do Turku zostało nam około 40 km, łatwo nie będzie. Ciągniemy, zmieniając się co jakiś czas... chwilami Robert odskakuje nam na nawet kilkadziesiąt metrów. Taka jazda we trzech wyczerpuje dodatkowo i przed Tuliszkowem gubimy drugiego Artura. Czekamy na niego w mieście, gdy dojeżdża okazuje się, że to już koniec jego możliwości. Dojedzie na punkt, a potem kończy maraton. W czwórkę (która jest trójką w sumie) lecimy do Turku i gdy wpadamy na Orlen będący kolejnym punktem żywieniowym jestem już dokumentnie wyrąbany. Na tyle mocno, że zastanawiam się, czy dalsza jazda ma sens. Na szczęście na punkcie czekają "bravosy". 

Wcinam obiad, dopycham się plackami. Tomek z auta technicznego uzupełnia mi bidon, a ja szybko zmieniam ogrzewacze w butach (te założone rano już od ponad godziny nie działają i czuję, że stopy mam lodowate) i w międzyczasie ustalamy taktykę z Hipkiem. Nie ma już grupy Charlie. Missing in Action. W dalszą drogę ruszymy (ja i dwójka chłopaków z TBT Poznań) już jako bravo. I to jest najlepsza decyzja tego dnia.

The Start of Something Beautiful.

Zapomniałem. Na Orlenie w Turku pojawia się Vuki. Ma w nogach 150 km solowej jazdy pod wiatr z domu do nas. Predator. Ruszamy. Gdy tylko pada to hasło, nagle wszyscy robią się niezwykle nerwowi. Hipcia krąży jak... no dobra, nie powiem jak. Sekunduje jej Ricardo, a i zwykle będący oazą spokoju Hipek ma jakieś takie zmarszczone czoło. TBT wreszcie wychodzi i naprawdę RUSZAMY. Parami, w kierunku Łodzi. To będzie najtrudniejszy odcinek, bo cała trasa bez żadnych odstępstw prowadzi po wzmagający się wiatr. Dalej jest -6, termometry pokazują odczuwalne -11. Wio!

Jazda parami, z zawiadowcą Hipkiem jest po prostu jak bajka. Jedziemy jak orkiestra z dyrygentem, a km same się połykają. Na wyjeździe z Turku widzę drogowskaz "Uniejów 18". Jedziemy. Gadamy. Wychodzimy na zmianę. Gadamy. Jedziemy. Zmiana... Uniejów... do diabła. Nawet nie zauważyłem, kiedyśmy dotarli. Zespół pracuje naprawdę wzorowo, mocniejsi dają dłuższe zmiany, słabsi krótsze, ale nikt się nie opierdala. Poddębice. Aleksandrów. Pojawiają się ścieżki rowerowe. Gdzieś po drodze spotykamy czekających na nas rowerzystów. Można dołączyć? Oczywiście. Jedziemy... i wreszcie Łódź. Na jednym z pierwszych skrzyżowań czeka Gavek...

Like A Hurricane.

Gavek... prowadź do Manufaktury - mówię. Ok - rzuca krótko nasz łódzki przewodnik i... anim się obejrzał, jak cała ekipa (a, bo w tym miejscu zjechali się już wszyscy, wliczając też tych, co korzystali z podwózki autem) wali w poprzek, przez sześć pasów tej wielopasmówki. O matko, mruczę pod nosem... Chciałeś, to masz. Zobacz, jak jeżdżą kurierzy rowerowi...

Gdy docieramy do Manufaktury - mamy 30 min opóźnienia względem planu. Zanim przebijemy się przez tłumy ludzi, zostawimy rowery, dotrzemy na miejsce posiłku - mijają kolejne minuty. Bezcenne minuty. Gdy więc rozsiadamy się przy obiedzie, pierwszą rzeczą, jaką robimy jest ustalenie planów na resztę dnia. Dojechanie do Warszawy w tych warunkach to nie problem. Problemem jest... czas, który ucieka. Mamy za sobą 190 km, do przejechania zostaje około 140. A musimy być w Warszawie na 21.30. Bo o 22.00 wejście do studia TVN. No nie da się. Tzn... może i by się dało, ale nie możemy iść do studia prosto z trasy. Szybko formułujemy plan B. Rowerami do Łowicza, a stamtąd pociągiem i samochodami technicznymi do Warszawy. Tylko tak zdążymy. Dzwonię do Wilka, z którym umówiłem się na spotkanie w Sochaczewie, by tam nie jechał, bo nas tam nie będzie. Łapię go Warszawie w ostatniej chwili. Uff...

When The Levee Breaks.

Zmiana planów powoduje, że mieszają się wszystkie grupy i ruszamy z Manufaktury jedną ekipą. Tzn. wszyscy ruszają, poza mną. Zostaję, bo... w miejscu postoju stoją dwa rowery. Bez właścicieli. I dobrze, że poczekałem, bo gdy pojawiają się zagubieni... to okazuje się, że nie mają nawigacji, a na dodatek jest ich nie dwoje, a czworo. Wrrr... wyjazd z Łodzi to mordęga. Dziury, zupełnie niezgrane światła, spory ruch... gdy więc w końcu opuszczamy to miasto oddycham z ulgą. Kilka km dalej jest reszta ekipy - czekają na nas na stacji i gdy widzą tylko nasze światełka, zaraz ruszają w tan.

Mkniemy przez noc. Coś mi nie pasuje, ale nie bardzo wiem co. Kilkukrotnie podjeżdżam do czołówki z pytaniem, dlaczego tak lecimy. Bo lecimy. Nie, nie lecimy. Zapierdalamy. Licznik pokazuje prędkości między 32 a 37 km/h. Wieje mniej? Niemożliwe. A może jednak? Moje apele pozostają bez odpowiedzi. Ba, nawet ktoś w ekipie zauważa, że "chyba zostałeś zlekceważony". Gdzieś za Strykowem czuję ssanie w żołądku. Przecież dopiero jadłem!! A to zawrotne tempo wyrąbuje mnie dokumentnie z sił. Zaczynam szukać żelu i ... gdy grupa nie zwalnia po prostu gubię koło. Krzyczę w noc do Norbiego "NARA!" i odpuszczam gonienie. Natychmiast dopada mnie ten cholerny wiatr, ale nie ma bata. Do auta nie wsiądę. Do Łowicza zostało jakieś 30 km, jestem w stanie jechać je spokojnie 24-25 km/h, więc metodycznie zaczynam połykać ostatnie kilometry. 

Fear of the Dark.

Gdzieś w międzyczasie dogania mnie Trupiarka nr 2, czyli Rapsik i Tomek w aucie technicznym. Pytają, czy coś potrzebuję. Owszem. Ciepłe picie zamiast sorbetu do termobidonu. Dostawa z Warsa czeka na mnie kilka minut później. Wraz z komunikatem, że "grupa jest ze 3 kilometry ZA tobą". HAHAHAHA, śmieję się z żartu chłopaków (pamiętacie - ekipa odjechała mi jakiś czas temu) a oni patrzą na mnie jak na idiotę, któremu mróz zaszkodził. Wkrótce okaże się, że nie bezpodstawnie. 

Te ostatnie kilometry trasy jedzie się całkiem przyjemnie. Już nawet wiatr nie irytuje, pewnie to wynik tego, już wkrótce, już za momencik będzie koniec jazdy. Nie ma nerwówki, że nie zdążymy. Jedyna rzecz, która nie napawa optymizmem zdarza się tuż przed samym Łowiczem. Mija mnie w pędzie duży tir, z którego naczepy, kilkadziesiąt metrów dalej lecą na asfalt i pobocze, po którym jadę... wielkie kawały lodu. Huk jest taki, jakby mi pękła opona, a same kawałki mają rozmiar mojej... głowy. Strach myśleć, co by było, gdyby spadły wcześniej...

Łowicz. Na wjeździe czeka na mnie Trupiarka nr 2, która podprowadza mnie pod dworzec. Hm... nikogo tam nie ma. Konsternacja... po czym jedziemy pod Łowicz - Główny (bo to była stacja "Przedmieście"). Widzę z daleka, że Hipcia i jeszcze ktoś maszerują do sklepu. Reszta rowerzystów rozłożyła się na dworcu. Ogarniam nawigację, szukam Hipka... nie ma go. A do sklepu z Agatą nie szedł. Co jest?!!

Wszystko wyjaśnia się chwilę później. Pod dworzec podjeżdża druga, znacznie większa ekipa, z Hipkiem na czele. Więc jednak załoga Trupiarki nie kłamała, że ktoś jedzie za mną. No patrzcie, a myślałem, że jestem ostatni.

Lost Highway.

My jedziemy Trupiarkami, większość ekipy pociągiem. W Warszawie wszyscy meldują się o 21. Już po Światełku do Nieba, więc plac pod Pekinem pustoszeje. Jest czas na wręczenie medali, zmianę strojów, nawet na przekąski. Zbliża się 22, ruszamy do studia. A tam... zonk. Wejście w tv będzie o 23.40. Kurr...de! Mogliśmy jechać na kołach! Zdążylibyśmy bez problemu. Ech. Trochę jednak żal...

Jak było? Bardzo ciężko. Walnąłem życiówkę zimą (dotąd w styczniu miałem przejechane na raz 140 km), a tyle godzin w mrozie, z przeciwnym wiatrem to była naprawdę ostra walka. Nie wiem, jakby się to skończyło, gdybym miał jechać solo - zakładam, że padłbym znacznie wcześniej. Na szczęście nie zmarzłem, a nowa kurtka zimowa sprawiła się znakomicie. Ogrzewacze do stóp też spełniły pokładane w nich nadzieje. Co do samej organizacji maratonu mam sporo wniosków, ale te pozostawię dla siebie. 

Dzięki wszystkim, którzy tego dnia nam kibicowali. To wcale nie było aż takie wyzwanie. Pomyślcie sobie, że mijaliśmy w miastach, miasteczkach i wioskach całe mnóstwo wolontariuszy, w tym małe dzieciaczki. Stali pod kościołami, na rynkach i przy sklepach. Zmarznięci, ale uśmiechnięci. Naprawdę, serce rosło, jak się widziało tylu pozytywnie nastawionych do całej tej akcji ludzi. 

Zdjęć nie ma. Tzn. są, ale na profilu KBR. Kto chce, ten sobie je znajdzie. I trasa na koniec:



Kategoria KBR, ultra



Komentarze
vuki
| 07:57 środa, 17 stycznia 2018 | linkuj Fajnie było i pogoda nie taka zła bo dziś to byśmy pewnie musieli trupiarkami jechać bo biało i wieje mocniej. Dzięki KBR i Sanatorium!
Hipek
| 07:52 środa, 17 stycznia 2018 | linkuj Za długo rozwodził się nie będę. Dzięki za wyjazd i organizację!
Jurek57
| 22:01 wtorek, 16 stycznia 2018 | linkuj Gratulacje !!!!!!!
MARECKY
| 21:22 wtorek, 16 stycznia 2018 | linkuj Elegancko, bardzo elegancko. Gratuluję!
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa eniej
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]