Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 544.39km
  • Czas 22:28
  • VAVG 24.23km/h
  • VMAX 59.60km/h
  • Temperatura 29.0°C
  • Kalorie 12322kcal
  • Podjazdy 4466m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

MP 2016

Sobota, 4 czerwca 2016 · dodano: 06.06.2016 | Komentarze 6

Napisałem trzy wstępy do relacji, każdy skrupulatnie wymazując. Bo? Ano, by tak rzec: nie wzbudzały entuzjazmu. Nie mogły zresztą, bo to były takie same początki jak rok, czy dwa temu; a nawet niczym się nie różniące od moich pozostałych relacji w stylu… „spotkaliśmy się o tej i o tej, spakowaliśmy rowery, bambetle to auta… o którejś tam byliśmy w bazie, gdzie spotkaliśmy (prawie) wszystkich, rano szykowanie po dobrym / złym śnie (niepotrzebne skreślić) i w trasę…” I tak aż do ostatniej kropli potu wylanej na podjeździe. Zatem… spróbuję inaczej.

Powiedzieć, że jechało się, cykliczną już, imprezę forumową to praktycznie nic nie powiedzieć. Posługiwanie się oczywistościami w stylu: długi dystans, czy spora ilość podjazdów też wrażenia nie robi. Ktoś, kto na rowerze jeździ od niedzieli lubo też po piwo do sklepu wzruszy ramionami i postuka się w czoło (w najlepszym wypadku wtedy, gdy nie patrzymy); atoli wśród ultramaratończyków też jakowegoś miru trasą przez takie nieprawdziwe górki i mizerne wzniesienia nie zdobędziemy. Wszak góry, to kwintesencja kolarstwa, a jazda po płaskim to nuda. Oczywiście całkiem przekornie cytuję tu zdanie, z którym zupełnie się nie zgadzam, bo nuda tkwi w człowieku, a nie w okolicznościach przyrody. Ale, co ja się tam znam.

Dobra, koniec bajania. Do dzieła.

I am just a poor boy, though my story's seldom told…

Górująca nad okolicą Łysica zdawała się mówić: mam Cię koksie. Tylko spróbuj mi tu ruszyć odważniej, a Cię załatwię. Takie przynajmniej miałem wrażenie, obserwując ją sobie w piątkowe popołudnie zza kierownicy samochodu. Z bazy maratonu samego szczytu co prawda widać nie było, bo skutecznie zasłonił go drzewostan porastający zbocza Radostowej, ale jednak jakiś tam respekt się czuło. Ruszyć mieliśmy o ósmej pięć, ja z założenia (jechaliśmy wspólnie z Rapsikiem) odpuściłem start swojej grupy i ostatecznie wyjechaliśmy na trasę dziesięć minut po ósmej. Zaraz na zjeździe „no to cześć!” krzyknął nam CRL i pomknął w dół w dolinę Lubrzanki. Zacienione kilka km drogi szybko się kończyło, a jak się skończyło, to zdałem sobie sprawę, że jeszcze w bazie Transatlantyk patrząc na mój strój z dość wymowną miną oczywiście miał rację. Miałem zdjąć wiatrówkę i jechać na krótko… rzecz jasna nie byłbym sobą, gdybym go posłuchał. Więc na Górę św. Katarzyny, czyli wspomnianą Łysicę wjechaliśmy tak, jak ruszyliśmy. Wjechaliśmy i od razu trza było stanąć, by się rozebrać.

I'll take you down the only road I've ever been down

Na parkingu w zatoczce pod Łysicą mija nas cała masa zawodników. Cześć / Co tam? / Cześć / Wszystko gra?… okrzykują nas co i rusz… gra, pewnie, że gra, ino gorąco. Fotka ze wzgórza i ruszamy, teraz już na dobre. W dół, w dolinę rzeczki Warkocz, po niesłychanie szybkim asfalcie. Oczywiście mając na względzie te wszystkie niby to żarty forumowe jadę zachowawczo, a na skutek nie trzeba długo czekać - Paweł odstawia mnie na jakieś dwa kilometry i potem muszę ostro kręcić, by w końcu go dojść. Temperatura się podnosi, tempo też i po jakichś trzydziestu km okazuje się, że jedziemy znacznie ponad plan. Miało być spokojnie, do 30 km/h, ale jedzie się tak niesamowicie lekko, że ani się oglądamy, jak na pierwszy punkt kontrolny wpadamy z czasem 3h15. Wow!! SMS-y, zdjęcia, kawa, pączek… wszystkiego po trochu. Szczucin wita nas ładnym, zadbanym ryneczkiem i zdecydowanie nie widzę powodu, by tak od razu naparzać dalej. Ruszymy w samo południe…

Today is gonna be the day, that they're gonna throw it back to you

Ktoś wystartował przed nami, ktoś dojechał do Szczucina po nas - w sumie nie ma to znaczenia. Jedziemy we trzech. Raps, ja i Faja, który stwierdził jakiś czas wcześniej, że nasza jazda mu odpowiada. Jeździłem z Wojtkiem już długie trasy i faktycznie jechało nam się dobrze, więc „cieszymy się Vincent” - we trzech w miarę równych siłowo rowerzystów będzie nam się jechać zdecydowanie lepiej, niż we dwóch. Gdzieś tam za jakąś zapomnianą świętokrzyską wioską doganiamy (chyba po raz kolejny) Transatlantyka z uśmiechem kwitującego „aaa, Kórnik jedzie”. Ano jedzie, albo raczej zatrzymuje się w tym samym celu co i on. :)

And I keep dreaming of A million things, And I keep dreaming of A million things

Jadąc myślę sobie nad utraconymi okazjami. Minięty wielkim pędem Szydłów, owo „polskie Carcassone” z murami obronnymi, zamkiem królewskim i całą listą rzeczy do zobaczenia. Konotuję miejsce, gdzie winniśmy skręcić - wypada to akuratnie na Małopolskim Szlaku św. Jakuba. Marzenia. Ano, lećmy dalej. Kurozwęki, z pięknym pałacem Lanckorońskich i Sołtyków… byłem tam onegdaj, ale pogoda i okazja nie rozpieszczały widokami. Dziś pewnie byłoby zupełnie inaczej, ale my mkniemy, wpadamy do wsi i jakby na potwierdzenie tegoż kuszenia pośrodku wsi, na cmentarzyku z przełomu wieków słońce w tak piękny sposób przebija się przez liście, że stare, pomarszczone czasem mogiły jakby same wznosiły swoje spętane dusze do nieba. A może to tylko bliki na okularach…

Life's just a show for free, come along and watch with me… words unspoken, never spoken

Koniec bujania w obłokach. Droga jest celem i sama się nie przejedzie. Niby pofalowała się okolica, ale podjazdy (tak, wiem, są tacy co uważają, że cały czas jest jeszcze płasko) robimy w bardzo dobrym tempie i zupełnie bez zmęczenia. Zanim pozbędę się zupełnie myśli historycznych wpadamy na Via Reggia. Stary trakt królewski w Pilznie. Nim to się jednak zdarzy - zjeżdżając w dolinę, gdzie Wisłoka zlewa się z Dulczą daję ostro po hamulcach, bo górujące nad miasteczkiem Głuchoniemców kościoły pięknie odcinają swoimi wieżami błękit nieba. Piętnaście sekund na fotę i start, bo czas ucieka. Ucieka, choć mkniemy ponad plan, docierając około 15.20 do Tuchowa. 180 km trasy, stacja benzynowa… znaczy się postój. Mamy czas, mamy gest. Zdjęte butki, kawka, kawusia, ciasteczko, rozmowy takie o niczym i w ogóle. Że oni tam z czołówki pewnie już zeżarli makaron na punkcie i wracają do bazy? A niech im będzie na zdrowie.

This quality won't come again, completely overwhelmed with nothing… just tell them everything is perfect

Pasmo Brzanki. Koniec zabawy w koksowanie, zaczynają się konkrety. Jakby na otwarcie sezonu czytam współcierpiętnikom smsa od Wilka. Tego, że zaczęły się ostre podjazdy na pogórzach, a ich Dream Team dzielnie walczy. Od razu widzimy, skąd taki tekst. Najpierw jakoś dziwnie, wręcz niezauważalnie biegnąca pod górę droga na Olszynę. Ruszamy z poziomu doliny rzeki Białej, a potem, patrząc na poziomice nagle okazuje się, że wzniesienie przekroczyło poziomicę 350 m. Prawie 100 metrów różnicy zupełnie niewidocznej. Acz odczuwalnej w parówie, jaka się kisi między wzgórzami Pogórza Ciężkowickiego. Do Żurowej doganiamy praktycznie wszystkich, którzy nas minęli w międzyczasie i… nagle trasa zawraca, po czym robi się pod górę, ale tak konkretnie. O nie nie, tak się nie bawimy. Na Pięknym Wschodzie wszedłem na taki podjazd na twardych przełożeniach i zapłaciłem za to bólem kolan i skurczami. Nie ma mowy - ekipa jedzie, ja zawracam, zrzucam przełożenia i doganiam ich chwilę później. Wspinamy się, spokojnie, miarowo i wreszcie jest PK2. Sms i zjazd do Ryglic, gdzie obowiązkowo napełniamy bidony.

Who makes these choices…They’re crying for help...

Wyjeżdżając z Ryglic doliną rzeki Szwedki kierujemy się na Nadole. Jedzie nam się tak dobrze, tak lekko i przyjemnie, że… trzech facetów i ich elektroniczne zabawki nie wystarczają, by trzymać się trasy!! W sumie nie ma to znaczenia, kto jako pierwszy orientuje się w poputanej drodze - dość, że chwilę dyskutujemy nad tym, jak dalej jechać, po czym przeważa rozsądek i wracamy. Siedem km w plecy. Ostatni jedzie Paweł, musi chyba dojeść to, czego nie spałaszował wcześniej zgodnie z planem i gdy… jestem w połowie nieprzyjemnego podjazdu na Przeczycę - dzwoni do mnie gdzie ma jechać!! Teraz jestem jednak mądrzejszy niż rok temu na MP - mam słuchawki, nie muszę nerwowo szukać telefonu w kieszeni i stawać w połowie górki. Tłumaczę, dysząc, gdzie ma skręcić i wjeżdżam zadowolony pod górę. Po chwili dojeżdża i Raps. Zdjął kask, znaczy się nie tylko mi było ciężko. Ruszamy na Brzostek, malowniczo położony w dole Wisłoki i za Skurową, na wąskim zjeździe wreszcie dociera do mnie, dlaczego złośliwcy z forum żartowali sobie, że jest na trasie sporo miejsc, gdzie mogę się „wysypać”. Ta nawrotka, pod kątem chyba 60° okazuje się być jakby specjalnie sprokurowana pode mnie. Tyle, że ja tym razem jadę ostrożnie (choć znowu pierwszy, jak na tym feralnym zjeździe z Makowskiej) i widzę ten mój potencjalny upadek okiem proroka. Wrzeszczę więc na głos „hamować” i … tylko Raps wylatuje z drogi na szutr. Wyrzuca go, ale… wyprowadza rower i… uff, jedziemy. Ocieram pot z czoła, i dla spokoju duszy dźgam kilka razy lalkę voodo z podobizną tomka. Niech nie myśli, że mu tak łatwo wybaczym te pułapki. Przemykamy przez Brzostek, skręcamy w ulicę Słoneczną i dalej, hajda na Wołmontowicze!

Mijamy Frysztak, za Wisłokiem zaś przepięknie złocą się w słońcu wieżyczki kościoła Najświętszej Marii Panny… i natychmiast wracają do mnie myśli o straconych szansach. Straconych widokach i chwilach, które są ziemskim odpowiednikiem zachwytów wyrażonych przez Roya Batty: „I've seen things you people wouldn't believe. Attack ships on fire off the shoulder of Orion. I watched C-beams glitter in the dark near the Tannhäuser Gate. All those moments will be lost in time, like tears…in…rain." Zrobiłoby się ckliwie, ale… nie ma czasu. Słońce zachodzi, a trzeba jeszcze dotrzeć pod zamek w Odrzykoniu. Czeka na nas tamtejsza ścianka i gdy wreszcie całą ekipą docieramy na Podzamcze, gdzie wspomniany odcinek podrywa się gwałtownie ku wzniesieniu z uśmiechem na ustach zsiadam i prowadzę sobie rower, delektując się zachodzącym słońcem. Kilka fotek i jesteśmy na PK3.

Always the summers are slipping away, find me a way for making it stay

O punkcie, organizatorach, obsłudze, jedzeniu i całym tym dobrodziejstwie, które spotkało nas pod zamkiem Odrzykoń napisano mnóstwo rzeczy. Dodam więc tylko jedno stwierdzenie: wszystko to, co czytaliście jest prawdą, najprawdziwszą prawdą.

Na punkcie spędzamy niecałą godzinkę. Do ekipy dokolegowuje się zdrajca Pająk (zdrajca, bo mi próbował ukraść Rapsika jakoś tak na początku trasy, gdy go dogoniliśmy ;) Ruszamy po 21, by po chwili dojść Transatlantyka z kolegą. Będziemy się jeszcze zjeżdżać niejednokrotnie na tej trasie aż do Sandomierza, i dopiero tam się rozstaniemy. Zapada zmrok, ze wzgórz pięknie rozpościera się panorama rozświetlonego Krosna, a nad nami… o rany, ależ to piękne. Gwieździste, bezchmurne, całkowicie zdumiewające niebo. Dość szybko zjeżdżamy w dolinę rzeki Stobnicy do Brzozowa, gdzie jest stacja benzynowa. Stajemy tam, ubieramy się, bo na zjazdach zrobiło się już zimno. Popełniam tam błąd, za który zapłacę za jakieś 8 godzin, teraz jednak o tym nie wiem, a czynności, które wykonuję jawią się zwyczajnym, przemyślanym i przetestowanym działaniem. Jeśli ktoś dotarł do tego miejsca relacji, to… potrzymam go jeszcze trochę w niepewności, com znowu uczynił. W każdym razie ruszamy na PK4, który wypada w dolinie rzeczki Magierówki, po bardzo przyjemnych serpentynkach podjazdowo - zjazdowych. Wysyłamy SMS-y i dalej, ku przygodzie.

But my eyes turned within, only see… Starless and bible black

W pewnym momencie znowu zostajemy we trójkę. Faja, Raps i ja. Reszta gdzieś nam się z tyłu zgubiła… więc jedziemy sobie spokojniuchno. Czas to czas, on ma swoje za uszami, a my nigdzie się nie spieszymy. Wojtek w którymś momencie nieśmiało pyta: „czy mielibyście coś przeciw, gdybym sobie zapalił?” Nie, no skąd. Na wzgórzu, jakimś wzgórzu pośrodku niczego Faja zaciąga się z lubością papierosem, a ja chwilę leżę w trawie, gapię się w gwiazdy i słucham Johna Wettona śpiewającego ten swój lament w Starless. Chwilę to trwa, cykają świerszcze i generalnie - gdy wyłączam muzykę cisza krzyczy głośniej niż słowa o obietnicach złamanych. Po chwili, zza wzgórza, które niedawno przejechaliśmy słychać szum. Potem, wbrew prawom fizyki docierają do nas błyski świateł… to nasi. Transatlantyk & co. Nawet jakaś większa grupa. Mijają nas, a my grzecznie zbieramy się i ruszamy znowu na szlak.

One day we'll find our way… one day we'll find our time…

Dochodzimy ich błyskawicznie. Jakoś tak samo się jedzie, ciągniemy stawkę we dwóch z Fają i na punkt w Sędziszowie Małopolskim docieramy znowu jako pierwsi. Przepaki (zmieniam powerbanka przy komórce), uzupełnienie picia i batonów… chwila odpoczynku z grającą w tle muzyką wmawiającą, że „jesteś szalona…” to raczej za wiele dla mnie. Wiejmy stąd do diaska.

Za Sędziszowem kończą się górki, teraz będzie już raczej płasko, albo przynajmniej tak, jak to u nas w Wielkopolsce też można spotkać. Z Sędziszowa do Kolbuszowej mamy jakieś trzydzieści kilka kilometrów, więc bardzo blisko, raczej płasko i zaczyna się robić jasno. Fajnie. Na dodatek w Kolbuszowej jest McDonald, a mnie, po tych wszystkich cholernych żelach i batonikach marzy się hamburger. Albo dwa. Albo najlepiej siedem. Jedziemy. Poprzez dolinki wypełnione pasmami mgieł, poprzez nieprzyzwoicie głośny zbiorowy świergot ptaków, co to właśnie obudziły się nad ranem. Jedziemy, trzęsąc się z zimna… sprawdzam w pewnym momencie licznik: 8,9° C. A było niedawno trzydzieści!! W Kolbuszowej… zamknięte. Zamknięty Mak, zamknięta stacja, ot, miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc. Napiłbym się, zjadł coś, a tu nic z tego. Na wyjeździe… zza łąk, w pobliżu mostu mostu kolejowego słońce tak pięknie budzi niedzielę do życia, że mało nie spadam z roweru. Nie mam pojęcia jakim cudem nie zatrzymałem się i nie zrobiłem tamtej foty… Krótko potem trafiamy na stację BP. Herbata, hot-dog, ciacho, bułka… i chce się żyć.

Well, I woke up this morning, I got myself a beer

No, może nie do końca, choć, podobnie, jak na MP 2015 mam ochotę na piwko. Zanim jednak je zamówię… nadjeżdża ekipa Transatlantyka. Miejsc zaś w knajpce stacjowej jest tak mało, że po prostu zbieramy się. Cztery dychy do Sandomierza, a za chwilę, jak tylko zjedziemy w krajówki zrobi się przyjemnie. I sennie.

I faktycznie, robi się przyjemnie, sennie i … boląco. Zaczyna mnie boleć prawy achilles. Oj, niedobrze. Przecież jest płasko, przecież jest lekko, a tu ból jest coraz bardziej wymowny i doskwierający. Próbuję go jakoś zagłuszyć energetykami i piciem, ale zupełnie mi nie idzie. Mało tego - ten wagon węglowodanów, który wrzuciłem w siebie na stacji za Cmolasem robi swoje… zaczynam mulić i to bardzo nieprzyjemnie. Jedziemy tak jakiś czas, coraz wolniej, i wolniej, i wol-niej… i… wol-n-i-e-j… w końcu potrząsam głową: mówię - stajemy i siadam na jakimś mostku, na podsandomierskich łąkach, pośrodku niczego. Kratownica mostka jest mokra od rosy, więc nie kładę się, tylko opieram głowę w kasku o barierkę i trwa to może z 4 minuty. Wiecie: nagle opada wam głowa, wzdrygnięcie ramion i… całkowite otrzeźwienie. Mogę jechać, bez problemu. I tak, już bez specjalnych przygód docieramy do Sandomierza. SMS na PK6. Zostało nam 90 km.

I was lying in my bed last night staring at a ceiling full of stars

Na sandomierskim rynku rozbieramy się. Dopiero teraz zdejmuję te idiotyczne opaski odblaskowe, które założyłem na nogi. Po zdjęciu prawej czuję prawdziwą ulgę, jakbym zdjął kawał drutu oplatającego mi nogę. Ja pierdolę! Czemu dopiero teraz?! Prawy achilles boli, właściwie to nie boli, tylko ćmi bólem, i to tak, że po prostu wiem, że jak tylko ruszymy - natychmiast się odezwie. I tak jest. Początek jeszcze jakoś mi idzie, ale zaraz stajemy, bo Paweł wypatrzył sklep, więc trzeba uzupełnić picie. W tym momencie odjeżdża nam Faja, spotkamy go dopiero za Opatowem, na jakimś przystanku. Wleczemy się, za sprawą tego mojego naciągniętego ścięgna słabe 20 km/h. A czasami nawet mniej - jedyny plus jest taki, że mogę rozpodziwiać się do woli, bo krajobraz w dolinie rzeki Opatówki jest jakiś taki kojący. Do czasu, gdy gdzieś w gminie Sadowie wyjeżdża nam z podporządkowanej auto. Pośrodku pola, tak po prostu. Omijam je, a Raps krótko i dobitnie przemawia do kierowcy, co sądzi o takich zagraniach. Chwilę później kierowca Punto pokazuje, że tu to on jednak jest u siebie i jak przystało na samca alfa mijając mnie wali mi w twarz spryskiwaczami. Co pan zrobisz? Nic pan nie zrobisz. Było przepuścić chama z podporządkowanej….

A my dalej wleczemy się. 500 km za nami. Pięćset dziesięć. Jeszcze dziesięć, jeszcze kolejne pięć… i zjeżdżamy do Świętokrzyskiego Parku Narodowego… zaś z naprzeciwka jadą na swoich błyszczących szosach miejscowi szoszoni. Czyściutkie koszulki, pachnące dezodoranty, nakremowane rączęta i wyżelowane fryzury… mkną tak nawet nie patrząc w naszą stronę. W końcu nie ma na co, bo jedziemy słabo, bardzo słabo. Mój achilles dostał strzał z parysowego łuku i dupa blada - szybciej, niż 20 nie daję rady jechać. Ale już blisko, coraz bliżej. Już ślad pokrywa się z wyjazdem. Już mijamy Wilków, już Cie-koty :) i wreszcie ostatnie siedemset metrów. Obiecywałem sobie, że ten odcinek będę podchodził. Że wyłączę strave i pójdę do góry prowadząc rower w pogardzie mając wszelakie koksiarstwo. Na złość babci, czy jakoś tak. Ale… Raps skręcił, ja skręciłem i… nawet nie wiem, jak bez napinki, bez bólu, z przyjemnością wjechałem sobie na tę górę. Ha!

Słyszę oklaski, naprawdę muszę kiepsko wyglądać, bo ktoś bije mi brawo. Średni wręcza mi z uśmiechem medal. Z tej radochy, że przejechałem, że nic sobie nie zrobiłem. Że bez problemu zmieściliśmy się w czasie… zapominamy z Rapsem zrobić sobie pamiątkową fotę. Wypakowuję graty do auta, rowery ładujemy na bagażnik. Jeszcze tylko prysznic i z lubością kładę się na łóżku w pokoju. Biorę komórkę do ręki i … ostatnią rzeczą, którą pamiętam jest to, jak telefon z gracją wysuwa mi się z ręki i opada na łóżko tuż obok głowy…

Hello darkness my old friend, I’ve got to talk with you again… sounds of silence…

Taki jest Maraton Podróżnika. Zawsze w sumie był i mam nadzieję, że jeszcze będzie. Nawet jeśli każdy z nas inaczej rozumie tę ideę…

I fotki na koniec. Niealbumowo...

Maraton Podróżnika 2016 from Eli on Vimeo.



Kategoria ultra



Komentarze
elizium
| 21:32 wtorek, 14 czerwca 2016 | linkuj Dziękować mili ludzie :D

@Góral, coś trzeba robić, skoro nie da się jeździć tak dobrze, jak wy (Ty) :D
@Starsza - z wzajemnością - znakomicie Ci poszło :)
@Hipek - pamięta się. Nie po to studiuje się te wszystkie mapy itd, by nie pamiętać. Samo jakoś tak wchodzi w głowę. A kontrast jest i musi być. Droga jest celem, nie czas :P
Hipek
| 15:00 wtorek, 14 czerwca 2016 | linkuj Żeby jeszcze pamiętać, gdzie jest jaki zameczek... Dumny jestem z Ciebie, że przynajmniej nie zatrzymywałeś się na fotkę każdej kamieniczki i każdego kościółka.

"Koniec bujania w obłokach. Droga jest celem i sama się nie przejedzie (...) Mamy czas, mamy gest. Zdjęte butki, kawka, kawusia, ciasteczko, rozmowy takie o niczym i w ogóle.".

Taki kontrast jakby, kumotrze Koksowniku.

Z opaską na nogę też mieliśmy kiedyś nieprzyjemność, chociaż w innych, mniej śpiesznych okolicznościach świata i przyrody. I też zdjęcie tej cholernej, błyszczącej okowy nagle uleczyło niemalże urwaną nogę.

Jeszcze raz gratuluję!
GoralNizinny
| 15:07 niedziela, 12 czerwca 2016 | linkuj Miło poczytać.Sporo na forum wybitnych "bajkopisarzy". Stawiam szóstkę choć nie lubię językowych zapożyczeń.No,ale jestem starej daty :)
starszapani
| 19:00 sobota, 11 czerwca 2016 | linkuj Bardzo fajna relacja, przeczytałam z przyjemnością. A przy okazji gratuluję :)
elizium
| 22:12 czwartek, 9 czerwca 2016 | linkuj wołam!
Hipek
| 08:50 środa, 8 czerwca 2016 | linkuj Gratulacje!

Wołaj, jak się pojawi relacja!
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa kwypl
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]