Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 190219 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

ultra

Dystans całkowity:5908.17 km (w terenie 1.50 km; 0.03%)
Czas w ruchu:240:34
Średnia prędkość:24.56 km/h
Maksymalna prędkość:62.00 km/h
Suma podjazdów:38425 m
Suma kalorii:130976 kcal
Liczba aktywności:11
Średnio na aktywność:537.11 km i 21h 52m
Więcej statystyk
  • DST 523.30km
  • Czas 20:44
  • VAVG 25.24km/h
  • VMAX 60.50km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • Kalorie 10806kcal
  • Podjazdy 3300m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Piękny Wschód 2016

Sobota, 30 kwietnia 2016 · dodano: 01.05.2016 | Komentarze 16

Rowerowo po raz pierwszy dotarłem na wschód Polski dwa lata temu. Na pierwszy Maraton Podróżnika. Tamten niezapomniany „rajd”, bo z pewnością nie był to wyścig uraczył nas piękną pogodą i dopieścił wyjątkowymi krajobrazami Podlasia. Owe 300 km na raz to było wówczas moje maksimum i… jak się miało okazać poprawić osobisty rekord dystansu w jeździe na rowerze nie było łatwo, choć przymiarki miały być w międzyczasie aż trzy. Na Kaszubskiej W(y)prawce dystans załatwiły skurcze, a P1000J i I KMT załatwiłem sobie sam pamiętnym lotem via obojczyk. Toteż ostatecznie zmierzyć się z dłuższą trasą przyszło mi znowu na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej. A ściślej: w województwie lubelskim, na organizowanym przez Parczewską Grupę Rowerową ultramaratonie „Piękny Wschód”.

Na PW 2016 jechaliśmy ekipą z Kórnika: Paweł, Krzysiek i ja, a po małym przystanku w Warszawie jeszcze razem z Hipkami. Za sprawą piątkowego popołudnia w Warszawie, a raczej na wyjeździe z niej na miejsce do Parczewa docieramy po 21. Sporą część trasy Hipek wykorzystuje, by mnie trochę podręczyć wiadomościami o pogodzie (to tak w nawiązaniu do mojej klęski deszczowej na 300 km sprzed 2 tygodni). Gdy więc docieramy, okazuje się, że w bazie kręcą się jakieś „niedobitki”, oczywiście poza widocznym wszędzie i słyszalnym od drzwi Wąskim (który tylko im tam przeszkadza, bo przecież śpi, tam gdzie my). Odbieramy pakiety startowe i ruszamy do hotelu. Tam szybki obiad kolacja, piwko, trochę gadania i trzeba szykować rowery. Pogoda jest niezła, bo nie pada, gdy kładziemy się spać.

Poranek budzi nas deszczem. I to takim konkretnym. Zatem - jest jak w prognozach Hipka, ale na to jestem gotowy. Musiałoby parę cm śniegu spaść, bym nie pojechał na tę trasę. Pakujemy się, Krzysiek rusza pierwszy, bo ma parcie na podium i jedzie w grupie nr 1, a my dopiero w 7. Deklarowany czas przejazdu: 25h. Limit do BBT - 26h. Nie wierzę, bym tego nie zrobił i w rozmowach jeszcze daję temu wyraz, lekceważąco wypowiadając się o podjazdach na tej trasie…

Docieramy na miejsce startu oczywiście na rowerach (ha, będę miał większe przebiegi, niż reszta bikestatowców :P ), akurat wyjeżdżają Hipki (których widzę) i Wilk, którego nie widzę i nie zobaczę, mimo, że jechaliśmy ten sam maraton ;) Na starcie witam się ze znajomymi, również z tymi, których jakby mniej kojarzę (i gdyby ktoś to zauważył, to przepraszam, ja tak mam niestety). Czas szybko ucieka, deszcz pada, jest paskudnie zimno… w końcu ruszamy. Gr. 7, w której jedziemy m.in. Paweł, Hansglopke, Emes, Kaha… i okazuje się, że po starcie zaraz zostajemy w takiej ekipie. Reszta nam odjeżdża systematycznie, a my nie zamierzamy ich gonić, mając ustaloną taktykę na cały maraton.

Przez jakieś 30 km jedziemy sobie na zmianę z Pawłem dając zmiany, z tyłu z nami jadą wspomniani wyżej znajomi. W pewnym momencie Emes dochodzi do wniosku, że te 28-29 km/h to jednak za wolno i odjeżdża nam dość wyraźnie: zostajemy we czworo. I tak jedziemy przez kolejne punkty, deszcz pada, wiatr wieje głównie w twarz. Lekko nie jest, ale dobra współpraca z Pawłem owocuje włączeniem się do niej również Hansa i Kahy… idzie nam całkiem sprawnie i na pierwszy obiad wjeżdżamy z przyzwoitą średnią 29 km/h. Znacznie wyżej, niż zakładaliśmy, zwłaszcza, że wiatr nam zdecydowanie nie pomaga.

Pierwszy obiad jest cienki. Jakaś zupka, no szału nie ma… sobie myślę, że za chwile i tak po niej śladu nie będzie. No ale jemy, specjalnie długo nie stojąc. Na punkcie tym spotykam Michussa, który też robi kwalifikację (rozpoznaje moją koszulkę z Bractwa)… odtąd będziemy się tasować na trasie przez wiele km i dopiero na sam koniec nam odjadą. Szkoda, bo Michuss jedzie tak, jak my i pewnie łatwiej byłoby nam złapać wspólny rytm. Póki co jednak ratuje mi życie (tzn. w sumie zęby) pożyczając smar do łańcucha, bo rower Pawła uparł się, że musi dźwiękiem obwieszczać wszystkim, że jedzie.

Zaczynają się podjazdy… a, no tak, z tego wszystkiego zapomniałem dodać, że przestało padać, a zaczęły się pagórki. Bardzo szybko weryfikują moje lekceważenie, jakie im okazałem - na jeden z nich, nie pamiętam na który wchodzę jak typowy ciul z nizin… na zbyt ciężkim przełożeniu i gdy w końcu dociera do mnie, com uczynił, zmiana trybów okazuje się bardzo bolesna. Przeciążam prawą nogę tak, że w łydce łapie mnie skurcz. Kuźwa, znowu? Cały MP 2015 jechałem spokojnie i nawet nie zaćmiło, a tu… jeden głupi błąd i koniec pieśni. Pojadę z tym snującym się bólem dobre 200 km, przez te wszystkie podjazdy, jakie na mnie czekają. Nic to, zaciskam zęby i jedziemy. Nie odpuszczam jednak, spokojne, ale równe podjazdy powodują, że na nich często łykamy różne grupy, a także jadącego przez większość trasy samotnie Kviato. On akurat ma lepszy od nas reżim postojowy (wiem, wiem, te nasze postoje, to żaden reżim, widziałem, co potrafią Hipki, czy Turysta) i często rusza na trasę przed nami, a my potem dochodzimy go i wyprzedzamy. I tak w nieskończoność.

Mijają kolejne km, robi się ciemno… w Zwierzyńcu łapie nas deszcz, tzn. próbuje, ale zaczynamy cisnąć i uciekamy przed nim na trasę do Biłgoraja. Gdzieś tam zaczyna pojawiać się mgła, najpierw nieśmiało, pasmami, a potem coraz gęstsze mleko zalewa dolinki, w które schodzi trasa. Jadę na nowej lampce, sprawuje się wyśmienicie, jest niezmiernie jasno, a ja spoglądam sobie co jakiś czas na wskaźniki naładowania. Mijają minuty, a świeci jak świeciła. Wrócę jeszcze do tej kwestii na koniec. W każdym razie do Biłgoraja wjeżdżamy we mgle, wyjeżdżamy również… już na sam koniec z niewiadomych przyczyn decydując się, za sprawą ograniczonej widoczności jechać DDR-em. A ten jest z rodzaju najgorszych: źle zaprojektowany, źle zbudowany i na koniec zapomniany. Ścieżka z kostki, zawalona jest kawałkami szkła i kończy się w czarnej du… no po prostu kończy się nagle, bez żadnego ostrzeżenia! Jprdle… klnę, zawracam i wtedy najeżdżam na rozbitą butelkę! W kierunku lokalnego samorządu leci wiązanka znanych mi słów niewartych zupełnie cytowania w tym miejscu: stajemy, zakładam rękawicę i „czyszczę” koło z okruchów nie wierząc zupełnie, że opona przetrwała. A CRL mówił, że to dobre „gumy” są i miał rację.

Wracamy na trase i droga na punkt w Janowie szybko nam mija. Przestaje ćmić łydka, wjeżdżamy do Janowa, z okna okrzykuje nas ktoś z obsługi - klasa! Wchodzę, pełno ludzi, Alamanka właśnie wyjeżdża, jakaś skwaszona, że górki dały jej popalić. Powątpiewam, pamiętając jej wyczyny na MP 2014, ale się upiera. Życzę powodzenia i idziemy jeść. Jedzenie klasa, wreszcie jest herbata, której, po litrach izotoników wypijam chyba z 5 kubków. Szybko zmieniam ciuchy, przygotowuję się do jazdy… dojeżdża Michuss, a za parawanami widzę… zaraz, Wąski, Kaha, Emes na materacach??!! Co jest? Piknik? Przecież ich tu nie powinno dawno być!?

Gadam z ludźmi i ani zauważam, jak znika mi Paweł. Znika Wąski z Hansem, Kahą i Emesem, wyjeżdża Michuss, idę sprawdzić… a tu Paweł zalega na materacu. Budzę go… no po prostu budzę, wstaje, i zanim wyjedziemy, mamy pół godziny straty do Wąskiego i Michussa. Ech… 1,5h na PK w Janowie. Wiem, nic nie mówcie…

Do Kraśnika we mgle. Tam na stacji Paweł dalej zamulony, pijemy więc kawę (on), herbatę (ja), jemy kanapki i rozmawiamy z lokalsami (*psz’hiik’pana, a czy nrmalny człowiek to da ’hiik’ radhę dojechać rowerem ’hiik’ nad morze?…. i takie tam egzystencjalne pytania młodych ludzi zza kierownicy BMW). Ruszamy. Ciągnę sam, Paweł z tyłu, mówi, że nie da rady jechać na zmiany. No to jadę jak mogę. Praktycznie całą trasę do Kazimierza ciągnę sam, Paweł trzyma koło, czasami wychodzi na przód, ale szybko odpuszcza. Spoko, damy radę (choć jak sam potem przyzna, gdyby obok było auto techniczne, to by odpuścił)… czasu mamy wystarczająco, przeliczam wszystko na bieżąco i wiem, że w Kazimierzu na punkcie będziemy mieli czas na odpoczynek nawet. Zanim jednak dojedziemy, czeka mnie jeszcze zjazd do Kazimierza… jakąś lokalną drogą, jakby ktoś specjalnie dla mnie ten odcinek wykreślił. Jadę asekurancko, z daleka widzę ten wielki znak A11… zwalniam, w przeciwieństwie do Pawła i jakoś udaje mi się nie wylecieć z drogi, zaś Paweł… chyba w tym momencie wreszcie się obudził, bo było bardzo niebezpiecznie. Pofałdowany okrutnie asfalt, na łuku drogi, na zjeździe… oj, to mogło się źle skończyć.

Kazimierz Dolny. Pierwszego maja… puste ulice, zero aut, żadnych pijanych turystów, żadnych dziecioków, psów, bud z chińskimi pamiątkami… nosz bajka. Nic dziwnego, jest czwarta nad ranem, już kończy… się kwiecień (no dobra, to nie ta piosenka). Punkt znajdujemy bezbłędnie… właśnie wyczołguje się z niego ekipa Wąsko-Emesowo-Kahowo-Hansowa… czemu? Bułki, banany, drożdżówki. Zero miejsc do siedzenia, zero ciepłych napojów. Taka jakby masakra. Jest zimno, noc, tyle godzin jazdy, a nie ma nawet krzesełka. Ok, punkt dla Hipków, ale przecież nie każdy może być Hipkami. Zatem ekipa jedzie na Orlen, oddalony o 300 metrów, a ja… zawracam na nocne fotki Kazimierza. Chwilę później dojeżdżam do nich, konstatuję pozycję horyzontalną Emesa, coś tam pijemy, coś tam jemy, w końcu świta i ruszamy. Na Nałęczów. Ciągnę stawkę, Paweł wybudzony na zjazdach przed Kazimierzem reaktywuje się na zmianach, do tego ładnie z nami ciągnie Hans. W pewnej chwili oglądam się i… nie ma reszty. Trudno, jedziemy. Podjazd przez Wąwolnicą wjeżdżamy ostrożnie, potem kilka małych hopek, Wąwolnica, gdzie spędziłem niezwykle przyjemnie rodzinny weekend w 2012 roku i jesteśmy w Nałęczowie. Fotki… zamierzamy ruszać, ale widać resztę ekipy. To czekamy. No i znowu razem. Przynajmniej przez Nałęczów i kawałek za nim. Gdzieś na wysokości Starościna przepięknie, spośród łąk i mgieł wstaje słońce i to jest prawdziwie Piękny Wschód. Jadę zauroczony, w ruchu wyciągam telefon i robię zdjęcia. Najchętniej robiłbym je nieprzerwanie przez kilka km, bo każdy kadr zachwyca!!!

W Kamionce stajemy dosłownie na moment. Może 3 min. Wąski, Hans, i Krzysiek ruszają szybciej i trzeba ich gonić. Nawet nie ma czasu, by wyjąć okulary przeciwsłoneczne, a słońce już daje ostro popalić. Jest gorąco w ciuchach z nocy, ale nie zatrzymujemy się. Na wjeździe do Lubartowa dochodzimy Wąskiego i resztę… tzn. wleczemy się za nimi z 50 metrów ze stałą prędkością, bo w końcu dopada mnie kryzys i słabnę. Jakby ostatkiem sił przyciskam i dochodzimy ich, a oni zaraz odstają. To jedziemy i to tak, jakbyśmy nie mieli czasu (a przecież wszystko jest pod kontrolą) Nie udaje nam się zatrzymać nawet w Lubartowie, na światłach, naprzeciw pięknego pałacu (szybko, zanim wyjmę aparat światło zmienia się na zielone i trzeba jechać). Reaktywowany Paweł nagle zaczyna poganiać, jakby ktoś zatankował mu dodatkowe oktany. Tniemy, a przed nami pojawia się dwójka rowerzystów. Jacyś „nasi”, a skoro tak, to bierzmy ich! Szybko hasło staje się faktem. Kilka km dalej… kolejna dwójka. Tę też dochodzimy. Przed Parczewem, wlokąc się na kole Pawła (w końcu i ja zdechłem na tej trasie) oglądam się - daleko widzę Hansa. Trudno, dojedzie po nas. Wjeżdżamy do Parczewa, na wysokości bazy widzę wypoczętych, uśmiechniętych i wyspanych Hipków. Sobie coś myślę, ale nie powiem co. Kończymy. 25 h 13 min. Pięknie.

Podsumowanie (o ile ktoś dotarł do tego miejsca i nie ma dość):
1) spodnie przeciwdeszczowe - zakup z ostatniej chwili, z zakładanymi na buty kapturami na stopy sprawdziły się znakomicie. Nie zmokłem w deszczu, a po zdjęciu spodni (gdy przestało padać) okazało się, że odzież rowerowa nie jest „zagotowana”.
2) lampka: jechałem na niej całą noc, wyłączając ją dwukrotnie, raz w czasie przejazdu przez Biłgoraj, drugi raz w trakcie przejazdu przez Kraśnik. Na koniec pokazała 3 diody naładowania (czyli poziom „wysoki”). Bajka!
3) technika: uzgodniliśmy z Pawłem jazdę na zmiany, równym tempem i udało się to zrealizować. Było kilku rowerzystów, którzy jechali podobnie, ale jakoś nie widać było woli współpracy, więc ostatecznie wyścig kończyliśmy we dwóch.
4) organizacja maratonu dobra: trochę za dużo punktów, na punktach nie zawsze to, co powinno być, ale generalnie było dobrze.
5) Kwalifikacja do BBTour 2016 zrobiona. To był cel i reszta nie ma znaczenia. Tzn. ma, ale nie bądźmy drobiazgowi.

Tyle subiektywnego i egoistycznego spojrzenia na Piękny Wschód 2016. W niedzielę wróciliśmy na Piękny Zachód. Dziękuję, dobranoc. A fotki? Tym razem niech będą takie :)

Piękny Wschód 2016 from Eli on Vimeo.



Kategoria ultra