Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 190219 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

KBR

Dystans całkowity:9584.47 km (w terenie 871.80 km; 9.10%)
Czas w ruchu:398:34
Średnia prędkość:24.05 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:44728 m
Suma kalorii:215760 kcal
Liczba aktywności:116
Średnio na aktywność:82.62 km i 3h 26m
Więcej statystyk
  • DST 50.30km
  • Teren 12.00km
  • Czas 02:03
  • VAVG 24.54km/h
  • VMAX 38.00km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Kalorie 989kcal
  • Podjazdy 161m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Test trasy

Poniedziałek, 26 czerwca 2017 · dodano: 29.06.2017 | Komentarze 0

W lipcu mamy kolejny rajd rodzinny, więc trzeba było sprawdzić, jak pojedziemy. Najlepsze jest do tego rozpoznanie bojem... które zrobiliśmy wspólnie z Pawłem. 


Kategoria KBR, przejażdżki, teren


  • DST 125.10km
  • Czas 04:03
  • VAVG 30.89km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Kalorie 2806kcal
  • Podjazdy 470m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Setunia z Bractwem...

Niedziela, 25 czerwca 2017 · dodano: 29.06.2017 | Komentarze 1

Niedziela miała być (i ostatecznie była) żeglarska, ale okazało się, że na żagle do Kiekrza jedziemy po południu. Toteż zwlokłem się rankiem z wyrka, zostawiając rodzinkę odsypiającą nocny powrót z wakacji i pojechaliśmy z ekipą KBR-u (plus goście, w sumie 9 osób) zdobyć gminę Czerniejewo na rowerach. Dla mnie Czerniejewo było zdaje się zdobyczą po raz chyba siódmy, ale nie bądźmy drobiazgowi. Przyjemny poranek, doskonała współpraca, więc wróciłem do domu akurat, gdy rodzinka wstała na śniadanie. 




  • DST 60.30km
  • Czas 02:04
  • VAVG 29.18km/h
  • VMAX 42.50km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Kalorie 1224kcal
  • Podjazdy 194m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sobotni rekonesans...

Sobota, 10 czerwca 2017 · dodano: 13.06.2017 | Komentarze 3

... po okolicy.

Maki kwitną, wąskotorówka jeździ. Możemy robić rajd dla mieszkańców.


Kategoria KBR, przejażdżki


  • DST 61.20km
  • Czas 02:04
  • VAVG 29.61km/h
  • VMAX 53.30km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 1357kcal
  • Podjazdy 365m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Fankiego nosi...

Środa, 7 czerwca 2017 · dodano: 08.06.2017 | Komentarze 0

... po ostatnim MP, więc pojechaliśmy, haha, na "górki" do Mosiny. Czasu nie było, więc tylko tam i z powrotem dwa razy. Ale jakoś tak zauważalnie szybciej się je wjechało.


Kategoria KBR, trening


  • DST 501.00km
  • Czas 23:30
  • VAVG 21.32km/h
  • VMAX 56.60km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Kalorie 11289kcal
  • Podjazdy 6931m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Podróżnika 2017

Sobota, 3 czerwca 2017 · dodano: 07.06.2017 | Komentarze 4

„-Dzień dobry, są drożdżówki?
- Dzień dobry, nie ma. Pierwsza grupa na rowerach zjadła wszystkie.
- A banany?
- A banany zeżarli kolejni…”

Czwarty (jak ten czas leci) Maraton Podróżnika. Impreza, która wzięła się w sumie z niczego, a kto raz wsiąkł w jej otoczkę, ten pewnie niezbyt szybko się z niej uwolni. Jak co roku w innym miejscu, jak co roku na dwóch dystansach: 300 i 500 km. Jak co roku jakieś wyzwanie dla każdego. Ale… po kolei.

Nie szykowałem się jakoś specjalnie na ten maraton. Jedyna zmiana w rowerze to kaseta z zębatką 34, tak, aby nie zajechać sobie achillesów jak rok temu. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale byłem też przekonany, że z trasą bez problemu sobie poradzę. Nie mam parcia na wynik, nie ciśnie mnie przejeżdżanie maratonów w najkrótszym czasie - przeciwnie, każdy taki wyjazd traktuję jako możliwość zobaczenia fascynujących miejsc, zapamiętania i - o ile to możliwe - sfotografowania różnych, zasługujących na to ciekawostek, które człowiekowi uciekają sprzed oczu (albo w ogóle ich nie widzimy) podczas jazdy samochodem. Rower to zupełnie inny środek transportu: widać z siodełka to, co w tym naszym pędzie życiowym często się zatraca.

Toteż, jako się rzekło, nie szykowałem się na MP 2017 jakoś specjalnie. Zmiana w rowerze miała posłużyć wiadomemu celowi: aby na trasie, na czekających mnie podjazdach było jak najmniej bikewalkingu. Bo, że takowy będzie, było oczywiste. Jestem słaby, więc mogę podjechać podjazdy tak do 16%. Potem… spacerek. A na trasie były dwie takie, jak mówił organizator, sztajfy. Ale… nie uprzedzajmy faktów, jak mawia Bogusław Wołoszański.

Zasadnicza zaleta związana z maratonem po Karkonoszach była taka, że dla nas, wielkopolskich koksów było wreszcie blisko (bo co to jest 2,5-3h jazdy?). Dodatkowo okazało się, że nie muszę prowadzić (choć summa summarum byłem chyba bardziej zestresowany, niż gdybym sam jechał), toteż czas mogłem poświęcić na dokumentowanie, surfowanie po necie i takie tam pierdoły. Gdy dotarliśmy około dziewiętnastej w piątek do bazy, to trafiliśmy na koniec imprezy parasolowej, a po powitaniu, rozpakowaniu się i wyjęciu piwa od razu można było przemieścić się na imprezę ogniskową. Byli tacy, co zabijali stres milczeniem, byli tacy, co pałaszowali jedzenie przypominające wszystko, tylko nie pożywną strawę, byli wreszcie i wodzireje, których jeszcze do nocy słyszało się na polu biwakowym. Z zapadającym zmierzchem ludkowie jakby chyłkiem zaczęli znikać w swoich przybytkach snu i ani się obejrzelim, jak na placu zostało jedynie dogasające ognisko. I nawet biedny emes mógł w końcu iść spać, jak na gospodarza przystało.

Ranek, jak to ranek. Rześki, słoneczny i naznaczony krzątaniną przedmaratonową. Grupy startują od 8.00, moja jako czwarta kwadrans po godzinie zero. Ustawiamy się niespiesznie, jakieś fotki, podziwianie koszulek MPP (co to się nagle porobiło, że BBT’ourowe nie robią wrażenia?), wymienianie złośliwości, kto, kogo i kiedy przegoni. No i start. W ekipie mam Faję, Rapsika, Skauta i Wąskiego, a także Jarka i Karola. Z Fają jechaliśmy niejeden wspólny maraton, umawiamy się więc na luzacką jazdę, a reszta… niech jedzie jak nogi pozwolą. Ruszamy spokojnie, jedynie Raps tradycyjnie wyrywa do przodu i już po kilku kilometrach nie widzimy go przed sobą. Potem odjeżdżają kolejni, ale do Rędzińskiej pojedziemy dość zwartą ekipą. Przed pagórkami mija nas tylko jeden zawodnik z grupy późniejszej: Obis. Dziwimy się lekko takiemu podejściu, ale może jest taki mocny? Koksy z rodzaju tych niepokojących, błyskających wilczymi zębami czy hipopotamią wręcz metodycznością mijają nas na górze pierwszego podjazdu. Nie pamiętam jakiego - specjalnie nie starałem się zagłębiać w nazwy, żeby nie stresować swoich wielkopolskich łyd. W każdym razie rowerowe teżewe przemyka w końcu obok nas i już można tylko jechać. Bez stresu.

Rędzińską w znacznym stopniu podjeżdżamy wspólnie z jakimś lokalsem. Trochę tam gaworzymy o urokach tej ścianki (i innych podobnego rodzaju, czyt. Karkonoskiej czy Okraj), ale gdy w końcu milknę dysząc jak lokomotywa Tuwima, miejscowy sprinter odjeżdża, krzycząc na pożegnanie: „do zobaczenia na górze”. Aha, czyżby zamierzał tam się przespać? Jadę dość spokojnie, dopóki nachylenie jest znośne, ale gdy przekracza 15%, zsiadam i prowadzę kilkaset metrów, widząc nadjeżdżających z przeciwka trzysetkowiczów. Nie myślałem, że to będzie tak fajnie, iż będziemy się mijać w takim miejscu. Oni śmigają na dół, ja sobie bikewalkinguję i patrząc na to, jak zasuwają w dół po krętej, zawalonej kamykami, piachem i gałęziami drodze po cichu modlę się, by mój zjazd był w lepszym stanie. Koniec końców lekko się wypłaszcza (znaczy się dalej jest pod górę, ale jakby mniej) więc wsiadam i wjeżdżam na przełęcz tak szybko, że Jelona nie zdąży uruchomić aparatu. Każe mi zawrócić… i gdyby nie spotkani na szczycie chłopaki z KBR może i bym się poważył na ustawkę zdjęciową. Na szczęście Fanky et Consortes (w sumie to nie wiem, który robił fotki, bo pot zalewał mi oczy i słyszałem jedynie okrzyki dopingu przeplatane śmiechem) zadbali, bym miał swoją chwilę uwiecznioną dla potomnych, toteż mogłem się oddać na przełęczy temu, co na maratonach lubię najbardziej. Odrobinie zabawy w fotografa. W międzyczasie na górkę wczołguje się reszta ekipy. Faja oddaje się swojej pasji, czyli jak on to mówi „fajeczka”, a Wąski od razu zawija się na dół. Dogonimy go dopiero na punkcie żywieniowym, taki z niego koks.

Ruszamy, nieopatrznie niczego nie jedząc i po kilkunastu km zaczynam odczuwać, jak bardzo błędna była to decyzja. Faja zresztą też ma takie spostrzeżenia, więc stajemy na moment, dojadamy się co kto ma i po chwili - można jechać. To był ostatni moment. I pomyśleć, że zwracałem chłopakom z KBR uwagę, by się pilnowali, a sam wyjeżdżam się energetycznie jak taki świeżak. Wrr. Kolejne podjazdy, piękne widoki, zabytki Doliny Pałaców i Ogrodów, a my jedziemy, bo to, co najtrudniejsze jeszcze przed nami. Karkonoska. Zanim na nią wjedziemy, stajemy w Podgórzynie i to właśnie tam ma miejsce ten dialog, który czytaliście na wstępie niniejszego opisu. Jemy więc jakieś słodycze, popijamy colą i chcąc, nie chcąc, ruszamy na podjazd. Na szczęście jest on zupełnie inny, niż ubiegłoroczny Odrzykoń. Jadę ten kawałek do szlabanu, potem zsiadam i czekam na Faję. Ruszamy powoli dalej i gdy robi się zbyt stromo - bez namysłu zabieram się za prowadzenie roweru. Co jakiś czas podjeżdżam, jednak od tego miejsca, gdzie droga pod ostrym kątem zawija pod górkę (przy tej drewnianej wiacie) już nawet nie staram się kombinować, tylko maszeruję stałym tempem na przełęcz. Przede mną wjeżdża na mtb jakiś młodzieniec, dzielnie walcząc z nachyleniem terenu. Podziwiam go, ale do czasu, aż nudzi mi się iść za nim i w końcu mijam go na piechotę. Gdy się wypłaszcza, zanim wsiądę na rower oglądam się na niego - został w tyle jakieś 100 metrów, ale jedzie. Wsiadam i na szczyt góry wjeżdżam pełen ulgi, że to już koniec z prowadzeniem roweru na tym maratonie. Uff…

Ja ne mam dla was czas, teraz”

Na szczycie spotkam Bartka, który wjechał (i wszedł) przede mną, chcąc kupić coś do jedzenia dla żony. To poznaniacy, którzy po raz pierwszy jadą Maraton Podróżnika. Bartek informuje mnie, że nic w knajpie nie kupię, ale piwo bezalkoholowe jest całkiem smaczne. Idę więc nabyć dwa, dla siebie i Wojtka, ale kelner po chamsku zbywa mnie takim tekstem jak wyżej. Rzadko mi się to zdarza, ale… zaniemówiłem z wrażenia. Nie wykłócam się z … [ocenzurowano], wypakowuję kurtkę, zjadam batona i czekam, aż Faja spali papierosa. Po czym ruszamy w dół, kilkunastokilometrowym zjazdem do Vrchlabi. Zjazdy, jak pewnie niektórzy pamiętają, nie są moją specjalnością, toteż jadę dość zachowawczo. Mimo to mijamy czwórkę maratończyków i docieramy w końcu do miasteczka, gdzie planujemy zjeść coś konkretnego przed dalszą trasę. W trakcie zastanawiania się, czy wystarczy nam Lidl czy Kaufland zauważam pizzerię, ooo, to stajemy!! Faja chwilę negocjuje możliwość wstawienia rowerów do środka, jak i czas przygotowania posiłku… i wkrótce pałaszujemy ogromną, przepyszną pizzę. Jest tak duża, że ostatnie niedojedzone kawałki zawijam w serwetkę i zabieram w kieszeń. Pozor! To se jeszcze przida mne! Wyjazd z Vrchlabi prowadzi drogą nr 14; obok której biegnie ścieżka rowerowa. Mimo, iż jedziemy po jezdni, nikt na nas nie trąbi, ostatecznie, widząc, że DDR jest całkiem przyzwoicie zaprojektowany, zbudowany i utrzymany - zjeżdżamy na nią i jedziemy do samego końca. Potem zaczyna się mozolna wspinaczka na przełęcz, ale najedzeni jedziemy sobie spokojnie, w promieniach zachodzącego słońca. Na górze tradycyjnie ubieramy kaftany, bo zjazd będzie znowu - szybki i zimny. W górskich dolinach czai się chłód nocy. Póki co jednak mkniemy do Trutnova, podziwiając te słynne czeskie znaki zakazu z pustym miejscem… nie ma tam roweru, więc można jechać. Z Trutnova znowu pod górę i tak raz w dół, raz w górę w końcu wjeżdżamy do Polski. W międzyczasie mijamy kilku kolegów z maratonu, stojący na poboczu - chyba Giovanni - narzeka na ból pleców. Jedziemy na punkt, na który docieramy grubo po 22.

Obsługa, ilość jedzenia, a przede wszystkim organizacja przekracza moje najśmielsze wyobrażenia. O ile miałem gdzieś z tyłu głowy myśli, by zrezygnować z dokończenia trasy i jechać dalej wg śladu dla 300 km, o tyle po wizycie na punkcie, motywacyjnych tekstach Kota („pomyśl sobie, jak ja ci zazdroszczę, że możesz jechać”), wreszcie, po pożyczeniu koszulki (dodatkowej) od Wąskiego (właśnie, dogoniliśmy Wąskiego) pakujemy się i ruszamy dalej o 23.35. We dwójkę, ale w Kudowie, na stacji doganiamy jadących razem Skauta i Wąskiego, którzy znowu nam uciekają, bo chcemy z Fają wypić kawę. Niestety ekipa przed nami tak zabrudziła ekspres, że musielibyśmy czekać z godzinę. Nie ma co - musi wystarczyć wafelek i izotonik. Jedziemy i na rozpoczynającej właśnie Szosie Stu Zakrętów doganiamy ostatecznie uciekinierów, którzy zdążyli wyjechać kilka minut przed nami i odtąd już prawie do samego końca pojedziemy wspólnie. Skaut co prawda zostaje w tyle („szukam miejsca, by się kimnąć” - odpowiada, gdy go mijam) ale ostatecznie jednak dojeżdża do nas i wspólnie zjeżdżamy do Radkowa. Stamtąd do Wambierzyc prowadzi bardzo przyjemny i równy (jaka odmiana po dziurach Szosy Stu Zakrętów), asfaltowy DDR, na którym znowu łapie mnie znużenie. Udaje mi się jednak nie zabić, choć mam wrażenie, że jeszcze chwila i będzie niedobrze. Gdy docieramy do Polanicy, tamtejszy Orlen jest jak oaza. Kawowa oaza. Próbuję się zdrzemnąć, ale lokalna młodzież nie jest wyrozumiała. Nagle robi się bardzo towarzyska i te wszystkie „o kurde / ppaanofie / szzaaacunn” wcale nie pomagają. Jednak dzięki towarzystwiu mojej ekipy udaje mi się w końcu zamknąć na chwilę oczy. I jak ręką odjął znika znużenie i po kilku minutach stania jestem jak nowonarodzony świeżowyspany. Mogę jechać!

Już świta. Gdzieś między Sokołówką a Nowym Wielisławem wysiadają mi dwie rzeczy. Najpierw zauważam, że zawiesiła się nawigacja, więc restartuję telefon. A potem, na jakimś zjeździe czuję, że przednia przerzutka, zrzucona w pośpiechu gdzieś w Górach Stołowych nie zazębia się. Chwilę walczę, ale gdy okazuje się, że nic nie wymyślę, postanawiam jechać na małej tarczy z przodu, aż nie skończą się górki, a potem się zobaczy. W Bystrzycy wysyłamy sms-y z PK, a potem ruszamy na słynną Puchaczówkę. Tę trasę znam doskonale, do Sienny jeździmy z córcią na narty, ale rowerem będę ten podjazd jechał pierwszy raz. W Idzikowie doganiamy Giovanniego (nawet nie wiem, który raz się mijamy) akurat, jak się rozbiera (bo pod górkę i ciepło). Mijamy go, by na moście nad rzeką Biała Woda samemu stanąć i zdjąć z siebie wszystkie zbędne ciuchy poza koszulkami. I dalej. Ta kaseta 34 teraz przydaje się doskonale. Bez specjalnego zmęczenia jadę sobie na przełęcz, chłopaki zostają z tyłu, więc dwukrotnie staję na zdjęcia. Milutko szemrze potok obok drogi, słońce odbija się krystalicznej wodzie, ptaki śpiewają, grają świerszcze (wkurzony na Rogera Watersa za jego najnowsze, trzykrotnie wysłuchane dzieło, na które nie powinienem był tracić zupełnie czasu) jadę zupełnie nie czując, że mam w nogach prawie 400 km. No dobra, 350. Nie bądźmy drobiazgowi. Przystaję tam, gdzie zwykle autem nie ma czasu ani miejsca stanąć i chłonę te piękne okoliczności przyrody. Dojeżdżają chłopaki, więc na przełęcz docieramy wspólnie, ubieramy długie rękawy, bo wieje okropecznie i zjeżdżamy do Stronia Śląskiego tą dziurawą, pełną zasadzek na rowerzystów drogą. Tam znowu striptiz (znaczy rozbieramy się z długiego rękawa) i ruszamy do Lądka. Zaraz za Lądkiem czeka nas przedostatni podjazd na trasie. I na nim właśnie doganiamy Jarka. Okazuje się, że jego nawigacja kończy ślad właśnie w tym miejscu. Oczywiście nie zgrał sobie śladu od Turysty, tylko oparł się o plik gpx, który nie wczytał się w całości do garmina. Jest więc zmuszony jechać z nami… a więc ekipa powiększa się do 5 osób. Wdrapujemy się na przełęcz, zjeżdżamy w dół równiutkim asfaltem do Javrornika, gdzie wbrew obawom znajdujemy czynny sklep i zaopatrujemy się na dalszą trasę. Została stówka do mety. Ta łatwiejsza. Przynajmniej tak mi się wówczas wydawało.

Życie weryfikuje plany dotarcia w 3,5h godziny do mety. Praktycznie natychmiast, gdy wyjeżdżamy z Czech drogi psują się dokumentnie. Tak dziurawych czy połatanych asfaltów nie widziałem dawno. Zaczynam jechać zachowawczo, bo głupio byłoby rozwalić koło na jakimś megawyboju. Na dodatek im dalej w Polskę, tym bardziej zaczyna mi doskwierać bark. Ten od zrąbanego obojczyka. Przejechałem przecież tyle maratonów i nie było z tym problemu, a tu nagle ból robi się chwilami nie do zniesienia. Chłopaki zdaje się też mają dosyć, Wąski domaga się Red Bulla, więc jadę na zwiady przez wioski, licząc, że gdzieś w końcu znajdę otwarty sklep. W końcu jest, zmęczeni życiem lokalsi raczą się zimnym piwkiem, a my opijamy się colami i energetykami. Wciągam loda i ostatniego góralka z zapasów, popijam colą i resztę wlewam do bidonu. Jazda, nie ma co czekać. Na niebie jakby coś się zbierało, przypomina mi się, że Podjazdy wieszczył deszcze od 16. Ruszam i … właściwie zostaję sam. Na ostatni PK docieram samotnie, wysyłam SMS, czekam kilka minut, ale ekipa nie nadciąga, więc - mając w pamięci, że Fanky na mnie czeka (wtedy myślałem, że Raps już pojechał do domu) - grzeję do mety. Najwyżej mnie zwiozą. Lecę tak 32-34, widząc rosnącą w oczach Ślężę, koresponduję z Hipkiem na messengerze, żeby nie zasnąć i… nagle surprise! Mija mnie auto z którego wychylają się znajome twarze Hipopotamów! A to Ci niespodzianka. Staję, chwilę gadamy, i potem w drogę. Ja do mety, oni do domu. Taka sprawiedliwość za opierdalanie się na trasie.

Podjazd na Tąpadła zaczyna się właściwie z niczego. Jadę sobie na blacie… (a, zapomniałem wcześniej napisać, że naprawiłem rower)… kurde, jadę na blacie i zastanawiam się, co mi tak ciężko. Ej, chłopie, wiem, że możesz wjechać ten podjazd na twardo, ale po co Ci to?! Zluzuj. I rozsądek przeważa. Zrzucam… jakieś 300 metrów przed parkingiem i … to już koniec? Serio? No to w dół. Chęć puszczenia się w szalony zjazd natychmiast weryfikują wyłażący zewsząd piesi. Teraz doceniam fakt, że ci, co byli tu z rana nie musieli na wszędobylskich spacerowiczów uważać. W połowie zjazdu zaczyna kropić. Ohoho, myślę, ale mam szczęście. Ostatnie zakręty i jestem w bazie. Gdzie pod parasolami kwitnie na nowo impreza. Oczywiście siedzący tam wyglądają, jakby od piątku nic innego nie robili, tylko opalali się przy zimnym piwku. Medal, kąpiel, obiad i gdy jestem gotowy do wyjazdu, nadjeżdża reszta mojej ekipy.

Samej jazdy wyszło 23,5h, postojów 7h z minutami. Poza wprowadzaniem na Karkonoską maraton jechało się nieźle. Przyjemne widoczki, choć monotonia trasy wcale mi nie zaimponowała. Góra: rozbieranko. Dół: ubieranko. Na zjazdach dwukrotnie złapałem zamulający opad powiek, rzecz będąca dla mnie nowym doznaniem na takiej krótkiej trasie. Najważniejsze, że wbrew przewidywaniom nic sobie nie zrobiłem. Można więc rzec, że klątwa MP została wreszcie zdjęta. I niech tak zostanie. Wojtkowi, Arkowi, Krzyśkowi i Jarkowi - z którymi jechałem większość trasy - dziękuję za miłe i sympatyczne towarzystwo. Fajnie było się męczyć z wami przez te „dzieścia” godzin. Do następnego razu.

Na koniec krótki filmik, jak było... (zdjęcia będą zaś)

Maraton Podróżnika 2017 from KBR Kórnik on Vimeo.


Kategoria KBR, ultra


  • DST 64.10km
  • Czas 02:42
  • VAVG 23.74km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Kalorie 1613kcal
  • Podjazdy 840m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Niby trening...

Czwartek, 25 maja 2017 · dodano: 26.05.2017 | Komentarze 0

... na który pojechaliśmy wspólnie z Darkiem. Do Mosiny, gdzie jest trochę takich niewielkich wzniesień. Mega nudne takie podjeżdżanie, człowiek czuje się jak debil jeżdżąc tak góra - dół. Ale jak się nie ma wyboru, to co zrobić...

A, no i tradycyjnie pomiar wysokości wyszedł jakiś idiotyczny. Strava w telefonie zmierzyła 723 m, RideWGPS w tym samym telefonie 827 m, a sąsiadowi w zegarku Suunto 840. To wszystko jakaś ściema...


Kategoria KBR, trening


  • DST 62.20km
  • Czas 02:02
  • VAVG 30.59km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Kalorie 1311kcal
  • Podjazdy 120m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Przejażdżka z Korba Killerem

Wtorek, 23 maja 2017 · dodano: 24.05.2017 | Komentarze 0

Wieczorne kręcenie bez napinki. Trzeba było pogadać o maratonach, więc jakoś tam samo się jechało...


Kategoria KBR, trening


  • DST 146.90km
  • Teren 18.50km
  • Czas 06:40
  • VAVG 22.04km/h
  • VMAX 50.00km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Kalorie 4348kcal
  • Podjazdy 366m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Berlin Trip 3

Niedziela, 21 maja 2017 · dodano: 22.05.2017 | Komentarze 0

Po długich nocnych Polaków rozmowach powiedzenie, że zrywamy się rano gotowi do jazdy byłoby niezłym eufemizmem. Ale powiedzmy, że wszyscy grzecznie wstają… nikt nie marudzi, wcinamy śniadanie i na szczęście zgodnie z planem po 9 jesteśmy już w siodłach. Najpierw czeka nas zjazd do Łagowa (a tak, zjazd, organizator nie mówiąc nikomu bazę zafundował na całkiem sporym pagórku), a tam obowiązkowo wejście na wieżę zamku Joannitów i rzut oka na okolicę. Ładnie, ładnie. Fotki, śmichy - chichy… ale trasa się sama nie przejedzie. Ruszamy więc, początkowo asfaltami słynnego lubuskiego trójkąta bermudzkiego, w którym tylko marzyciel może oczekiwać, że będzie lekko. Jest bowiem dziurawo i pod wiatr, a potem dodatkowo robi się szutrowo i brukowo. Nihil novi, by tak rzec po wczorajszym, ale gdy wreszcie wyrywamy się na lepszą drogę, od razu robi się weselej. A, zapomniałem - Norbi już ma proste koło. Sterroryzował kolegę i zabrał mu kółko od roweru. No dobra, pożyczył. Więc teraz już nic nie powstrzymuje jego zapędów na jazdę z sakwami powyżej 30 km/h. Musimy się ostro spinać, by nie patrzył na nas z ukosa, że mu zwalniamy jazdę.

Trochę wbrew wiejącemu nam w twarze wiatrowi w końcu docieramy do MRU. Zwiedzać go nie zamierzamy, musi wystarczyć zbiorowa fota na czołgu. A to, że ktoś próbuje urwać lufę, ktoś lekceważąco spogląda na maszerujący na teren umocnień pluton WOT… dożeramy się goframi i lodami i … jedźmy ludzie, jedźmy, bo jeszcze nas ktoś potraktuje jak niemiecki desant. Więc w trasę znowu, ku Zbąszyniowi. Zauważalnie zmienia się kierunek wiatru, a tak po prawdzie, to zmienia się nasz kierunek jazdy i odtąd będzie już nam sprzyjająco dmuchało w plecy. Miodzio. Jest słonecznie, ciepło, więc co może się jeszcze wydarzyć? Np. offroady przed Nowym Tomyślem. Rozważamy przez moment taki plan, by jechać głównymi drogami, ale w głosowaniu wygrywa jednak trzymanie się śladu. To jedziemy szlakiem Powstania Wielkopolskiego, przez wioski, którymi swego czasu maszerowała piechota (Bóg kocha piechotę, prawda?) i … co-poniektórzy faktycznie zaliczają pchanie roweru po piachu. Gdy wreszcie wyjeżdżamy na szosę jest pełna radocha. Za chwilę Grodzisk, a potem już bliziutko do domu.

Wjeżdżamy do centrum Grodziska Wlkp., szczerze - tyle razy tamtędy przejeżdżałem, a nie wiedziałem - że to taki ładny ryneczek z ratuszem. Uchwalony zostaje „obiad”, toteż stajemy sobie w polecanej przez spotkanych lokalsów knajpce. Jedzenie dobre, choć… naczekać się musiałem (w sumie jako jedyny). Chłopaki głodne, Pan Felek co prawda cyrtoli się, że porcja duża, ale potem przejechane km robią swoje: wsuwa w siebie cały talerz niczego nie pomijając. Kucharz z pewnością będzie zachwycony. W końcu ruszamy dalej - na Granowo, lekceważąc sobie ścieżkę idącą po drugiej stronie. Ale nikt z kierowców nie trąbi, zresztą nie ma zakazu, to jedziemy sobie zgrabną kolumną. Kilometry ubywają, docieramy do Mosiny i… przez moment rozważamy wjazd na Pożogowo z sakwami. Na szczęście rozsądek przeważa, więc już bez zbędnych ceregieli meldujemy się przed 18 w Kórniku. Akurat na koniec różnych imprez, które przez nasze miasto się w ten weekend przetoczyły.

Udany wyjazd. Prawie 400 km z sakwami. W zgranej ekipie. Jedna pana, jedna kraksa. Trzeba planować kolejny wypad. Tym razem na Jakuba we wrześniu… 


Poniżej... ślad.



Kategoria KBR, wyprawy > 100km


  • DST 165.00km
  • Teren 11.50km
  • Czas 08:09
  • VAVG 20.25km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 4835kcal
  • Podjazdy 569m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Berlin Trip 2

Sobota, 20 maja 2017 · dodano: 22.05.2017 | Komentarze 0

Dzień drugi nie zaskakuje: prognozy przewidywały ochłodzenie i faktycznie, rano jest rześko. Ba, w czasie śniadania widzimy wręcz, że za oknem szaleje wiatr i mżawka. Cholera, miało nie padać! Trochę zastanawiamy się jak jechać, ostatecznie, prawie rzucając monetą, rezygnujemy z kurtek przeciwdeszczowych i, jak się wkrótce okaże - to była dobra decyzja. Ruszamy i praktycznie od razu przestaje padać. Klucząc trochę przez centrum Eberswalde (remonty) wskakujemy na ścieżkę rowerową (znowu te ułatwienia ze światłami), a po niespełna trzech kilometrach wyjeżdżamy nad jeden z licznych kanałów rzecznych, wzdłuż których pojedziemy aż do Niederfinow. To główny cel naszej wycieczki tego dnia - słynna, pochodząca z lat 30-tych ub. wieku podnośnia dla statków, będąca jedną z głównych śluz na szlaku wodnym łączącym Szprewę z Odrą. Zanim tam jednak dojedziemy, mkniemy sobie asfaltowym DDRem przez kilkanaście km, w przepięknych okolicznościach przyrody, przy akompaniamencie śpiewających ptaków, rechoczących żab i krzyczących żurawi. 

Wrażenie jest niesamowite. Patrząc na opuszczające się tysiące ton wody i stali ma się odczucie, jakby samemu wznosiło się ku górze w jakiejś windzie. Wszystko to trwa kilkanaście minut i gdy schodzimy, trzeba się zbierać, bo do Łagowa, gdzie czeka na nas nocleg jeszcze 150 km. Ruszamy więc bez zbędnych ceregieli, znowu ścieżkami wzdłuż kanałów rzecznych, aż w końcu docieramy do Odry. Za nami ponad 30 km jazd ścieżkami rowerowymi wzdłuż różnych kanałów i mniejszych rzek, a gdy wreszcie docieramy do szosy… okazuje się, że wzdłuż Odry zbudowano autostradę… rowerową. WOW!! Szeroka, asfaltowa, równiusieńka aż domaga się, by wsiąść na szosę i hajda, przed siebie. Jedziemy jednak z sakwami, więc prędkości mamy raczej średnie, co w korespondencji ze sprzyjającym wiatrem pozwala znacznie przyspieszyć jazdę praktycznie bezwysiłkowo. Docieramy wioski Hohenwutzen, stajemy na kawie… ale zanim się rozgościmy niemiecki mikrodron rozpoznawczy w postaci robala atakuje oko Fanky’ego, który - choć ostatecznie niszczy go ciosem palca - zostaje ranny w oko i wygląda, jakby dostał lewym sierpowym od żony.

Chcąc - nie chcąc (no bardziej chcąc, wszak gmina się przy okazji zaliczy sama) wjeżdżamy mostem nad Odrą do Polski, celem dokonania zakupów w pobliskiej aptece. Tam - pałętając się między straganami jarmarku - gubi się nam Norbi, i gdy po zakupach wrócimy na niemiecką stronę, okaże się, że kolega znikł, telefon nie odpowiada, nikt nie wie, gdzie jest… słowem - porwanie!! Ekipa postanawia uciekać po zaplanowanej trasie przed zaciskającą się wokół nas pętlą niemieckich działań ofensywnych, a ja wracam szukać Norbiego, zgodnie z zasadą, że wracają wszyscy. Gdy coraz bardziej zrezygnowany błąkam się po cedyńskiej gminie przychodzi wiadomość, że Norbi się odnalazł. Jak to on, wcale się nie zgubił, ale tak się rozpędził wjeżdżając z nami na polską stronę, że dojechał prawie do Szczecina, zawrócił, przy okazji pomógł komuś naprawić rower i jeszcze minął wszystkich na szlaku. Uff… szczęśliwy wracam na niemiecki brzeg, doganiam ekipę i ruszamy w drogę.

Autobahną rowerową (3.0, 3.0, skanduje nadawacz tempa!) mkniemy do Kostrzyna. Co kilka kilometrów specjalnie dla rowerzystów przygotowane miejsca postojowe: knajpki z jedzeniem, kawiarenki, wypas. W jednej z nich stajemy, ktoś zamawia zupę, ktoś piwko, ktoś kawę… jest okazja na foty i obyczajne spędzanie czasu w miłym towarzystwie. W końcu ruszamy i chwilę później… sru, słyszę huk i widzę w lusterku jak Norbi leci przez kierownicę. Zawracam, widzę, że się ruszają obaj uczestnicy kolizji, więc pierwsza myśl: żyją, to co z rowerami? Rower sprawcy ok, ale Norbi ma koło w ósemkę, brakuje trzech szprych, tylna sakwa zerwana. Nikt się jednak nie połamał, a Norbi… on jest jak MacGyver - złożyłby nowy rower z niczego. Dociąga luźne szprychy, prostuje koło (nie chcecie wiedzieć jak) i … ruszamy. Jeśli ktoś myślał, że z takim kołem jedzie się wolniej, to… źle myślał. Dalej grzejemy aż miło i do Kostrzyna docieramy już bez przeszkód. Kraksa spowodowała niestety zbędną stratę czasu, toteż zamiast „normalnego niemieckiego obiadu” (sznycel i szparagi) zaliczamy jedzenie w Maku. Od razu też, na pierwszym skrzyżowaniu polscy kierowcy pokazują nam, że z Niemiec już wyjechaliśmy i teraz to oni tu rządzą.

Stówka za nami. Jeszcze prawie 60 km do Łagowa. Te trudniejsze 60 km. Trochę polnych ścieżek, trochę piachu, trochę szutrów i od cholery wybrukowanych kamieniami polnymi dróg pamiętających czasy Joannitów. Zwłaszcza te ostatnie dają nam popalić, kilka leśnych podjazdów z sakwami po takich trasach może człowieka zmęczyć odpowiednio. Gdy więc docieramy wreszcie do szosy wjazdowej, wiodącej do Łagowa, wszyscy przyjmują to z ogromną ulgą. Docieramy na miejsce o zmroku, a tam już czeka ognisko, grill i super kolacja sprokurowana pospołu dla nas przez Szczepana, Pana Felka i Toma oraz właścicieli agroturystyki.

Ciąg dalszy był zupełnie nierowerowy, więc do przygód KBR wrócimy następnego dnia rano. Dobranoc ;)

Zdjęcia TU.

Trasa 


Kategoria KBR, wyprawy > 100km


  • DST 80.10km
  • Teren 2.30km
  • Czas 05:13
  • VAVG 15.35km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Kalorie 2397kcal
  • Podjazdy 290m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Berlin Trip 1

Piątek, 19 maja 2017 · dodano: 22.05.2017 | Komentarze 2


Pomysł na wyjazd do Berlina zrodził się spontanicznie w ub. roku. Krótko trwała dyskusja, czy zdobywać Berlin w maju, czy też wracać z niego na rowerach... ostatecznie przeważyła (z wielu względów) opcja powrotu rowerowego ze stolicy Niemiec. I, jak się okazało finalnie była to zdecydowanie dobra decyzja. Ale, cytując klasyka KBR'owego - nie uprzedzajmy faktów.

Spotykamy się przed 7 rano przy kórnickiej Oazie. Ładujemy rowery do auta, bo do Berlina zawozi nas firma Politowicz. Dlaczego? Raz, że taniej niż kolejami EIC, a dwa... że do pociągu wejdzie max 8 rowerów (pod warunkiem, że dostaniemy wszystkie miejscówki), a nas wybiera się w trasę dziewięcioro. Pakowanie idzie sprawnie, nawet Jędrzej łamie tradycję i... NIE SPÓŹNIA się na start. Wypas. 3,5h jazdy i wyładowujemy się naprzeciwko Bramy Brandenburskiej. Ku przygodzie, jak mawia córuś...

Ciepło. Nawet powiedziałbym - gorąco. Termometry pokazują przy asfalcie 32 stopnie (a jeszcze nie ma południa). Do tego tradycyjnie zaduch wielkiego miasta... hałas, cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo. Na szczęście jednak szybko godzimy się z aglomeracyjnym spleenem i, by tak rzec... ekipa dostosowuje się do okoliczności, toteż pozostałe kwestie są bez zarzutu. Pierwsza, zauważalna sprawa to skomunikowanie ciągów rowerowych, które jest po prostu znakomite. Do tego  kierowcy... zachowują się niewyobrażalnie uprzejmie, aż nie da się na nich nic złego powiedzieć. Wymyślona naprędce, mająca urozmaicać jazdę w miejskim zgiełku, gra rowerowa polegająca na zbieraniu punktów za każdego ochrzanionego lub obdzwonionego samochodziarza czy pieszego zostaje unieważniona pierwszego dnia z powodu... zebrania ujemnej liczby punktów przez każdego uczestnika gry. Ujemnej, bo tak uprzejmych, miłych i spokojnych kierowców dawno nie spotkaliśmy. Ale... nie uprzedzajmy faktów, jak mawia nasz KBRowy kancelista, Jarek.

Póki co jednak mijamy Kreuzberg i... zaliczamy obiad u Mustafy, na wyśmienitym kebabie (fakt, trzeba czekać w kolejce prawie pół godziny, ale WARTO!!).

Dalej... obowiązkowo Mur Berliński, piwko nad Sprewą, Alexanderplatz i na koniec wjazd rowerami wzniesienie przy Märchenbrunnen. I wyjeżdżamy z Berlina późnym popołudniem.

Podobnie jak tysiące Niemców. Co jednak różni to miasto od naszych aglomeracji... to znakomicie zaplanowana sieć ścieżek rowerowych. Szerokie, asfaltowe i jakby tego było mało - z pierwszeństwem (na światłach osobna sygnalizacja dla aut, rowerów i pieszych i ta dla rowerów zapala się jako pierwsza!!). Jedziemy sobie na północ, ku Eberswalde, gdzie mamy nocleg, przemykamy przez coraz bardziej wyludnione ulice dzielnic Berlina i tak docieramy do Bernau. Maleńkie miasteczko (właściwie jakby się ktoś uparł to pewnie nawet część niemieckiej stolicy), centrum otoczone murami obronnymi, a pośrodku, przy samym ryneczku przypominająca zamek brama wjazdowa z dwiema basztami.

No i najważniejsze: knajpa ze znakomitym piwem. Nosz nie mogłem sobie odmówić kufelka w takim miejscu...

Ruszamy po krótkim odpoczynku i nawet nie zauważamy, jak wyjeżdżamy w całkowitą dzicz. Zaskakujące kilka km offoradu (no patrzcie, nie wszystko u nich takie super, bo na drodze leżą wiatrołomy i trzeba przenosić rowery), a potem zaraz znowu ścieżka rowerowa.

W końcu jednak wyjeżdżamy na szosę, ale w jeździe niewiele się zmienia. Nadal auta mijają nas z dużym spokojem, a gdy tu i ówdzie droga zwęża się do szerokości dwóch samochodów - jadące z przeciwka auto zatrzymuje się i grzecznie czeka, aż je miniemy. Nie do wiary! Szczytem wszystkiego jest akcja z samego końca trasy. Gdzieś tak z 5 km przed Eberswalde dogania nas na trasie dostawczak, który trzyma się (jest trochę zakrętów i wzniesień, ale dla polskiego kierowcy to byłaby pestka, by minąć tych cholernych rowerzystów) z tyłu i nawet, gdy daję mu sygnały, że może nas wyprzedzić... kierowca dziękuje ręką, uśmiecha się i pokazuje, że pojedzie za nami, bez spiny. Rzecz nie do pomyślenia w naszym kraju. 
Na miejsce docieramy już o zmroku. 80 km za nami.

Trasa poniżej.


Kategoria KBR, wyprawy > 100km