Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 190219 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 79.20km
  • Czas 02:30
  • VAVG 31.68km/h
  • VMAX 44.00km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Kalorie 1661kcal
  • Podjazdy 246m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powrót na szosę...

Sobota, 19 sierpnia 2017 · dodano: 25.08.2017 | Komentarze 1

Wokół komina. Z Fankym. W hołdzie dla tych, co walczą na MRDP.


Kategoria KBR, trening


  • DST 61.70km
  • Czas 03:26
  • VAVG 17.97km/h
  • VMAX 35.00km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Kalorie 1774kcal
  • Podjazdy 281m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Latarnie cz. 5

Wtorek, 15 sierpnia 2017 · dodano: 24.08.2017 | Komentarze 2


Ostatni poranek zrywa nas wcześnie. Tzn. Jędrzej wstaje i maszeruje po bułki, ja jeszcze chwilę dogorywam w wyrku. Ostatecznie jednak już o ósmej jesteśmy gotowi… tylko, że nie ma gospodarzy. Telefon nie odpowiada, pukanie w drzwi na parterze też nic nie daje… rowery schowane w garażu, hmm… wyprowadzam je wreszcie przez dom, szykujemy się do drogi, cały czas próbując się skontaktować z właścicielką. W końcu pojawia się osoba, która kieruje nas do matki naszej gospodyni, mieszkającej kilka domów dalej. Jadę, zostawiam pieniądze i gdy wracam do szosy, gdzie miał czekać Jędrzej okazuje się, że… mamy towarzystwo. Wyraźnie chętny na wspólną jazdę szoszon (se myślę, że zmęczy go taka powolna jazda i odpadnie) rusza z nami do Karwi. Wymieniamy się uwagami na temat trasy, trochę gadamy o rowerach, robieniu zdjęć i tak dojeżdżamy do Jastrzębiej Góry. Tu nasza grupka się troszkę rozrywa, bo podjazd z sakwami inaczej się jednak pokonuje, niż na lekkiej szosie. U góry czekam na Jędrzeja i kolegę.

Wjeżdżamy pod latarnię na Rozewiu, ja grzecznie pilnuję rowerów, a nasz kabeerowy dokumentalista maszeruje do latarni. Przy okazji okazuje się, że Grzesiek (no, że on jest Grzesiek dowiem się jakieś 30 km później) jest fanem starych rowerów szosowych, dyskutujemy więc, czekając na Jędrka, nad fascynacją markami Bianchi i Colnago. Gdy jednak Grzegorz wchodzi w szczegóły, jako zupełny ignorant w tym zakresie (ja tylko zarzynam rowery, od ich naprawiania jest nasz magik Norbiś) milknę. Po chwili wraca Jędrzej, ruszamy dalej, wjeżdżając do Władysławowa akurat w czasie mocno nasilającego się ruchu aut. Miasto od razu się korkuje, więc tniemy środkiem drogi, widząc kipiących złością kierowców, których czeka tu pewnie z godzina (jak nie więcej) stania. Przemykamy szczątkowymi dedeerami i w końcu wjeżdżamy na półwysep. Zostało nam 40 km do celu, około południa powinniśmy być na miejscu.

A road to Hel(l) to faktycznie droga przez piekło. Piekło nudy. Rzadko to mówię, ale ten płaski, prosty odcinek trasy działa na mnie strasznie zniechęcająco. Monotonię kolejnych kilometrów staram się zabić a to ścigając się z szoszonami, którzy uznali, że za wolno jadę… ok, zobaczmy zatem, ile da się tu jechać: wy na tych swoich karbonach, a ja na osakwionym crossie…, a to przystankami foto na lotnisku (o, zawsze chciałem sfotografować tego Polikarpowa, ale autem nigdy nie było jak stanąć)...

czy w porcie w Jastarni.

Tam też w końcu przedstawiamy się sobie z naszym „nowym” kolegą: Grzesiek miał jechać z nami tylko do Władka, ale jakoś tak dobrze mu się nam towarzyszyło, że postanowił dojechać na Hel. To jedziemy. Najpierw obowiązkowo wizyta na molo w Juracie,  bo z tego co pamiętam, to jedno z ładniejszych nad Bałtykiem. I nie mylę się. Mimo słonecznej pogody nie ma tłumów (w przeciwieństwie do koszmarnych Międzyzdrojów, czy w ogóle zatłoczonego Sopotu). Korzystamy z okazji i maszerujemy na sam koniec. 

Z samego końca rozciąga się piękna panorama na zatokę, aż chciałoby się posiedzieć tu, zwłaszcza, że tamtejsza kawiarenka wręcz kusi kawą i ciastkiem. Nic z tego, trza jechać dalej, bo jak nie dostaniemy się na statek, to czeka nas powrót na kołach do Gdyni. Obowiązkowo więc fota owej panoramy (po lewej, na horyzoncie widać latarnię, do której jedziemy) i chyba koniec przystanków po drodze. Trza jechać.

Za Juratą rezygnujemy z jazdy po ścieżkach, które robią się po prostu upierdliwe. Zasuwamy szosą, z czego chyba najbardziej cieszy się Grzesiek, na swojej kolarzówce. Kierowcy aut może się nie cieszą, ale specjalnie się nie denerwują. Trzymam sobie prędkość około 30 km/h, a chłopaki siedzą na kole, więc dystans znika błyskawicznie. Wreszcie tablica "Hel". Jesteśmy.

Po drodze mijamy Muzeum Obrony Wybrzeża, z baterią Schleswig - Holstein (a konkretniej z pozostałościami po baterii 406 mm, którą Niemcy zainstalowali na Helu w 1940 roku,a potem zdemontowali i wysłali pod Calais).. proponuję Jędrkowi, by poszedł zwiedzać, a ja pojadę kupić bilety ale… honorowo odmawia. Jedziemy więc dalej razem, wjeżdżamy do portu i kierujemy się do kasy, by załatwić sobie kwestię transportu do Gdańska.

Mając sprawy logistyczne z głowy, już zupełnie lajtowo ruszamy na koniec cyplu, pod słynny kamień.

Obowiązkowa fotka, a potem… kąpiel!! Wow, wreszcie. Kolejny raz jestem nad morzem i znowu o mało co bym się w nim nie wykąpał. Woda nawet ciepła (jak na Bałtyk), ludzi nawet niezbyt dużo, w każdym razie nie musimy przebijać się przez parawany.

Na koniec - wizyta pod latarnią i jedziemy na obiad. Mamy sporo czasu do zabicia. Po wyżerce żegnamy się z Grześkiem, który nie płynie z nami, tylko na kołach wraca do Karwi, a potem nieśpieszno włóczymy się po porcie.

Przystajemy pod Muzeum Rybołówstwa, mieszczącym się w starym, poewangelickim kościele. Wyciągam aparat, robię zdjęcia i… właśnie zaczynam go pakować z powrotem do torby, gdy jestem świadkiem najbardziej zdumiewającej historyjki tego wyjazdu. Ulicą, obok muzeum idzie dwójka „napakowanych” młodzieńców w koszulkach patriotycznych. Jeden z nich, mijając portal muzeum przyklęka, żegna się znakiem krzyża i mówi: „kurde, jeszcze dziś w kościele nie byłem”. Zdumienie odbieram mi mowę i nie mam serca powiedzieć mu, że właśnie przeżegnał się przed kasą biletową…

Punktualnie o 15.30 wyruszamy statkiem do Gdańska, gdzie meldujemy się półtorej godziny później. Turysta już na nas czeka, przebijamy się przez tłumy ludków maszerujących wte i wefte, po czym przysiadamy na piwie na Ołowiance, w restauracji nad Motławą. Jak przystało na mnie - w Filharmonii (Operze - dzięki Jacek) Bałtyckiej. Aż nie chce się wracać.

Koniec końców jednak nie ma wyjścia i maszerujemy na dworzec. Zanim nadjedzie pociąg, ustalamy taktykę załadowania gratów do środka. Ja zajmuję się rowerami, Jędrzej sakwami. Aha, akurat. Gdy bana się w końcu pojawia, zostaję na peronie z obydwoma rowerami i swoimi sakwami. Cóż…

Historia w środku w pociągu to już istna komedia. Najpierw okazuje się, że w miejsce zwykłego wagonu, jaki powinien podjechać w tym składzie PKP podstawiło wagon rowerowy. Alleluja. Jest 10 miejsc na rowery. Ale… z tych 10 miejsc, 6 jest zablokowanych na stałe. Wieszaki są bowiem na zamki szyfrowe, które ktoś zatrzasnął i zmienił kod. Fajno. Potrzebny jest konduktor z kluczykiem, który je odblokuje. Konduktor się pojawia, ale… robi wielkie oczy, gdy tłumaczę w czym rzecz. „Nie mam takiego kluczyka, nie wiem kto może taki mieć…” - odpowiada Pani Konduktorka i … to nie koniec niespodzianek. „Ooookeeej, a nasze miejsca o numerach takim i takim są… gdzie?” - grzecznie pytam, zupełnie nie zniechęcony niemożnością sensownego ustawienia rowerów. „Miejsc o waszych numerach nie ma w tym pociągu” - równie miło odpowiada Pani Konduktorka.

Taaaa, dobrze myślicie. Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobisz? Ostatecznie więc zostajemy w przedziale rowerowym, na rozkładanych krzesełkach, między panem z nadbagażem, który w trakcie podróży musi koniecznie zjeść bułkę z jajkiem, a dziewczyną z pieskiem. W tej ferii zapachów, pewnikiem gdybym nawet zdjął buty, nikt by tego nie zauważył. Podróż kończymy tuż przed północą na poznańskim dworcu. Z peronu schodzimy jako ostatni, niestety… Jędrzej gubi się natychmiast. No tak, czego się irytuję, wszak to moja wina, bo nie wytyczyłem śladu...




  • DST 136.70km
  • Teren 88.90km
  • Czas 08:19
  • VAVG 16.44km/h
  • VMAX 38.50km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Kalorie 3704kcal
  • Podjazdy 625m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Latarnie cz. 4

Poniedziałek, 14 sierpnia 2017 · dodano: 24.08.2017 | Komentarze 0


Z Ustki zwijamy się o 9 rano. Byłoby szybciej, ale jednak łazienka na kilka pokoi to nie jest dobre rozwiązanie. Zwłaszcza, gdy po drodze znajdą się dziewczyny robiące się na bóstwo przed pójściem na plażę… Trza się było zerwać o szóstej, zamiast tego wstajemy nieśpiesznie i mamy tego skutek. W końcu wcinamy śniadanie i gdy wreszcie się pakujemy na rowery - jest dziewiąta. Można ruszać na najtrudniejszy odcinek trasy. Oczywiście dla zasady nie mówię tego Jędrzejowi. Co się ma chłopak zniechęcać…

Pierwsze blisko 40 km to offroady. Ale za to jakie?!! Świetny szlak do Rowów („Rowy, tu wszędzie są rowy”) zachwyca widokami. Sporo ptactwa, do tego niezła droga wzdłuż różnych kanałów, kanalików, stawów i łąk.

Są odcinki leśne, gdzie lokalne piachy sprawdzają naszą czujność, są odcinki z płytami betonowymi, gdzie trzeba się wykazać ekwilibrystyką przy unikaniu pułapek w rodzaju sterczących drutów i luźnych kamieni. W jednym z takich miejsc spotykamy grupkę rowerzystów, którzy mocują się z wymianą dętki.. grzecznie pytam, czy potrzebują pomocy.. nie, ok, tniemy dalej.

W Rowach… kawa. I gofry z bitą śmietaną i owocami. Mniam. Ciacho jest na tyle duże, że dzielę się nim z Jędrzejem. Obok sakwiarze jadący w te samą stronę też zapijają kawą naleśniki. Byli tu przed nami, wyruszają też szybciej. Nie spieszy nam się. Za Rowami na szlak wjeżdża się poprzez bramę Słowińskiego Parku Narodowego. Zanim kupimy bilety, trzeba swoje odstać. Okupujące okienko małżeństwo a to nie może zdecydować się, czy wybrać taką czy inną pocztówkę, a to przegląda książkę, a to jeszcze pieczątki. „Spokojnie Krzysztof, spokojnie…” - w tyle kolejki szepcze Jędrzej.

Jedziemy! No, wreszcie. Turysta polecał jazdę tędy i miał rację. Ależ świetnie przygotowana trasa dla rowerów. Utwardzona, co kawałek albo miejsce na odpoczynek, albo jakieś punkty widokowe. Bajka. Stajemy na zdjęcia to tu, to tam, czas płynie nieśpiesznie, a kilometrów ładnie ubywa.

Dopiero te ostatnie 2 km, od parkingu leśnego, wzdłuż szlaku spowalniają nas troszkę. Sporo tam kamieni, korzeni, dziur i błota, dwa razy wypinają mi się sakwy, zanim je w końcu dociągnę porządnie, toteż gdy z krzaczorów wychyniemy wreszcie na asfalt, oddychamy z ulgą. Zwłaszcza, że na tym bagnistym odcinku też jakoś tak parno i duszno się nagle zrobiło. Na wprost mamy drogę do latarni, więc bez zwłoki jedziemy, najpierw mały kawałek asfaltem, a potem już gruntówką przez las. Aż po same schody. Tam przypinamy rowery do drzewka, zabieramy aparaty i marsz po piachu na wzgórze. Trochę turystów mijamy, niektórzy nawet zasuwają z rowerami do góry, ale to ci, co zamierzają jechać dalej szlakiem po mierzei. Tzn. … raczej piachem, wszak każdy ma prawo do własnych ścieżek.

Pod latarnią - z racji braku rowerów do pilnowania - rozdzielamy się. Jędrzej zostaje na dole jeszcze chwilę, ja stukając blokami maszeruję na szczyt. Drzwi skrzypią niczym w nawiedzanym przez duchy dworzyszczu, ale za nimi jest miła pani sprzedająca bilety. Wyłażę na zewnątrz, przyjemnie rejestrując super widoki i chłodzące podmuchy wiatru. Bo.. zapomniałem wcześniej napisać: jest gorąco :) I to bardzo. W sumie chciałoby się rzec - nareszcie!

Złazimy na dół akurat w momencie, gdy pojawiają się sakwiarze, co to się nimi mijaliśmy w kawiarni w Rowach. Gdzieś ich wyprzedziliśmy, nawet nie zauważyłem gdzie? Może pojechali objazdem przez las, a nie tak jak my szlakiem, tą dwukilometrową ścieżynką, która tak nas wyłopotała chwilę temu. W każdym razie dopiero dojechali i zastanawiają się, czy dygać rowery na górę, czy nie. Jedna osoba chce jechać plażą… dwie nie bardzo. Chwilę dyskutujemy, przedstawiając nasze argumenty. A potem pakujemy się na rowery i jedziemy do Kluk. Gdy wyjeżdżamy na asfalt z powrotem dogania mnie Jędrzej, odchrząka znacząco i pyta: „Krzysztof, czy ja dobrze słyszałem, że ma być ciężko…?”

Wywracam tylko oczami. Ojtam, ojtam - mówię…

W Klukach przystajemy trochę pod skansenem. Oczywiście warto byłoby wejść, ale… Hel. Hel czeka. Kiwa do Jędrzeja zza horyzontu i wabi jak kwiat pszczołę. Więc robimy foty zza płotu. Mój kompan nagle zauważa, że nie ma już prawie wody. Dobrze, że dygam na bagażniku butelkę zimnej herbaty, która nie zdążyła się jeszcze zbytnio nagrzać. Przelewamy resztki do bidonów i ruszamy na szlak.

Mamy szczęście. Praktycznie zaraz po zjeździe w teren napataczamy się na rowerzystę jadącego z przeciwka. Wypytuję go dość sumiennie o stan drogi, co powoduje, że mój towarzysz patrzy na mnie z coraz większym zdumieniem. Ofroad? Brak drogi? Bagno? … „Czekaj, powiedziałeś ‚bagno’?”. Dowiadujemy się, że żółty szlak przez Lisią Górę jest nieprzejezdny. Tzn. da się nim przeprawić, ale raczej pchając rowery przez błocko na bosaka, niż jadąc. Nasz rozmówca sugeruje jazdę objazdem, po płytach betonowych via. Zgierz (nie, nie ten pod Łodzią, jakby co). Póki co jednak ruszamy dalej, przebijając się przez kładki i podtopioną łąkę.

Komary gryzą (parafrazując „co one jedzą, jeśli dookoła nie ma rowerzystów?”), niektóre kładki wystają na tyle wysoko nad grunt, że ciężko się na nie z sakwami wbijać. Za którymś razem, w obawie o przetrzaśnięcie dętki (zdecydowanie lepiej jeździ się po piachach nie mając pięciu atmosfer w kołach) po prostu zsiadam i wprowadzam rower. A potem hulajnoguję sobie po kładeczce. I tak do znudzenia. W międzyczasie spotykamy jeszcze trójkę rowerzystów. Dwoje z nich twierdzi, że szlakiem przez Lisią Górę da się jechać, ale jakoś im nie ufam i przepytuję ostatniego, który pojawia się tuż po nich. Ten zaprzecza jakoby szlak był przejezdny. Że mówi prawdę (a Ci wcześniej chyba jednak oszukiwali) potwierdza stanem swojego obuwia. I ubabranym w błocie rowerem. Rozstajemy się, czekam na kompana, a gdy kładki znikają i pojawia się ścieżka, którą da się jechać… jedziemy i przy mostku spotykamy parę z Poznania, wcinającą drugie śniadanie.

Ta dwójka jedzie też do Łeby. Aha, czyli tak jak my. Nie znają jednak stanu drogi i zamierzają jechać jak prowadzi żółty szlak. Ok, wasza wola. Ruszamy z Jędrzejem i gdy dojeżdżamy do rozstajów, czuję się trochę jak Gandalf. Zdecydowanie nieprzyjemnie pachnie z kierunku odradzanego. A droga z płyt betonowych (polecana przez pierwszego rowerzystę) wygląda obiecująco. Szybka decyzja…

„- Krzysztof, zjechaliśmy ze szlaku! Wiem Jędrzej, chcesz pchać przez bagno? Ja tylko informuję…”

Cały Jędrzej. Na szczęście decyzja, by zjechać z trasy to dobra decyzja. Nadkładamy trochę drogi, ale przecież zawsze lepiej jest jechać niż pchać rower, prawda? Na rozstajach przed Skórzynem delikatnie kusi znak, że w pobliżu jest zabytkowy, dziewiętnastowieczny pałac rodziny Stojentin, ale na szczęście Jędrzej, zaaferowany tym, że „dalej jedziemy poza szlakiem” nie zauważa wspomnianej tabliczki w końcu, przez Borek Skórzyński dojeżdżamy do Zgierza i wyjeżdżamy na asfalt. Ha! Byłem tu już na rowerze. Na kwietniowej „w(y)prawce przed MP 2015”. Wtedy też moim crossem, tyle, że na cienkich, szosowych oponach. Stare dzieje. Pierwszy maraton z Rapsem, zorganizowany przez Turystę.

Tą asfaltówką dojeżdżamy do Izbicy. Pojawiają się w międzyczasie znaki R10 (znikły gdzieś nagle wcześniej)… co ciekawe, byłem przekonany, że Eurovelo prowadzi właśnie przez Lisią Górę (czyli tam, gdzie NIE jechaliśmy), a tu proszę… oznaczenia są wzdłuż asfaltowej drogi ze Zgierza do Izbicy. Dziwne. W samej Izbicy przystajemy na chwilę pod sklepem. Jędrzej uzupełnia wodę, ja wcinam batonika. Nie mówię mu, że to nie koniec „trudności”…. ruszamy w stronę Gacia i do tej miejscowości jest w sumie nieźle. Dalej… dalej zaczynają się piachy. Słońce świeci, ptaki śpiewają, las szumi, Jędrzej klnie. Jest chyba nieźle :D

Aha, wróciliśmy na wytyczony ślad. Jedziemy. Gdzieś tam, pośrodku niczego, przystaję nad jeziorem, na które prowadzi ładny pomost. Na jeziorze chmara ptactwa, niestety zdążyła się poderwać, bo właśnie przede mną wlazła tam dwójka nastolatków. Szkoda. Widokowo jednak miejsce niezwykłe, cisza, spokój, patrzę na telefon… brak zasięgu. Fajno. Wracam, ruszam za Jędrzejem, bo nagle okazało się, że popędził do przodu. Hel, pamiętacie? Hell…

Doganiam go wkrótce. Droga jest piaszczysta, co kawałek podjazd i zjazd w piachu, toteż nic dziwnego, że mój kompan wyzywa na czym świat stoi. Coś tam na temat osoby tyczącej szlak (nie, nie do mnie to było na szczęście), coś tam na temat osób odpowiedzialnych za jego utrzymanie… powtarzać hadko. Gdy zatem wreszcie wyjeżdżamy z lasu w Żarnowskach i potem wskakujemy na DW 214 do Łeby, wydaje nam się, że najgorsze już za nami. Ale… Bogusław Wołoszański, pamiętacie?

W Łebie - obiad. Tani, bo w jadłodajni tuż przy szosie. Potem poszukiwania bankomatu, uzupełnianie zapasów i start w dalszą drogę. Mamy dobry czas, powinniśmy dziś zameldować się na Rozewiu, jak tak dalej pójdzie. Jedziemy dalej, szlakiem R10 wzdłuż północnego brzegu Jeziora Sarbsko. Najpierw idzie nieźle, choć… „Krzysztof, zjechaliśmy ze śladu…”. Ok, wytyczona trasa idzie bardziej na północ, ale dochodzę do wniosku, że nie warto jej szukać. Koniec końców tam są wydmy, a gdzie są wydmy, jest piasek. Całe góry piasku. Zostańmy zatem bliżej jeziora, na erdziesiątce. I tak jedziemy. Pchamy. Prowadzimy, znowu jedziemy… ilość rozpirzonych przez piach, korzenie, zwalone drzewa i błoto odcinków spowalnia nas tak bardzo, że gdy wreszcie wyjeżdżamy pod latarnią Stilo, okazuje się, że straciliśmy na tych dziesięciu km ponad godzinę. A nawet ciut więcej, bo do latarni też jest pod górkę. Gdy zatem zjeżdżamy ku cywilizacji, wiem już, że na Rozewie nie dojedziemy. Chwilę mocujemy się z wyborem trasy w Osetniku, ale ostatecznie ruszamy dalej dziesiątką do miejscowości Kopalino. Wyjeżdżając ze świetnej gruntówki na asfalt do Kopalina postanawiam jechać do Karwi, rezygnując przy tym z wytyczonej trasy (biedny Jędrzej). Zakładam, że start z Karwi następnego dnia da nam na tyle duży zapas czasu, że nawet gdybyśmy z jakichś powodów mieli problem z wyjechaniem pociągiem lub statkiem z Helu, to będziemy w stanie wrócić na kołach do Gdyni. Tniemy więc asfaltami (już nawet nie zwracam uwagi na mantrę „zjechaliśmy ze śladu”) z Kopalina na Lublewo i potem Żarnowiec… Jędrzej dzielnie zalicza górkę pod Żarnowcem (był taki plan, by jechać naszą trasą z 2015 roku, ale… zachodzące słońce i coraz chłodniejszy wieczór na szczęście go zweryfikowały). Przed Krokową stajemy w zajeździe, ubieram kurtkę, choć powinienem był założyć też nogawki. Licznik pokaże bowiem 8,9 stopnia, gdy zjedziemy na łąki przed Karwią. Szkoda też, że w ostatnich promieniach słońca nie decyduję się wjechać do Krokowej. Co prawda tamtejszy pałac widziałem już i mam jego ładne zdjęcia, ale… no szkoda. Byłoby to coś ładnego na koniec dnia.

Przed Karwieńskimi Błotami Pierwszymi próbujemy pierwszy raz pytać o nocleg. Tzn. zjeżdżamy do zajazdu, ale wolnych miejsc nie ma. Jedziemy więc dalej i właśnie w Karwieńskich Błotach Pierwszych zauważam ogłoszenie agro. Dzwonię… jest wolny pokój, ale tylko na jedną noc. No a przecież my właśnie na tyle potrzebujemy. Zjeżdżamy więc na kwaterę, właścicielka szykuje nasze lokum i na moje protesty, że nie trzeba, bo wyśpimy się w śpiworach, wzdryga jedynie ramionami i metodycznie układa nam świeżutką pościel. W ten sposób, za 30 zł od osoby mamy pokój z łazienką, ogromnym telewizorem (Jędrzej jest zachwycony, siedzi wgapiony weń do nocy, jakby ten trzydniowy detox mu zaszkodził) i kuchnią. Mankament - nie bardzo mamy co jeść. Na szczęście w pobliżu jest jeszcze czynny sklep, więc da się temu zaradzić. Pierwszy raz od kilku dni rozwalam się w świeżej pościeli i zasypiam słuchając Arianny Savall.

Najtrudniejszy, ale chyba najfajniejszy odcinek. Prawie 90 km offów, bardzo zróżnicowanej, urokliwej trasy. Zdecydowanie dla tego odcinka warto jechać szlakiem latarni. 




  • DST 138.60km
  • Teren 44.50km
  • Czas 07:33
  • VAVG 18.36km/h
  • VMAX 43.00km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Kalorie 3883kcal
  • Podjazdy 571m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Latarnie cz. 3

Niedziela, 13 sierpnia 2017 · dodano: 22.08.2017 | Komentarze 0


Ranek w Ustroniu jest słoneczny. Wita nas błękitnym niebem, brakiem opadów i… jakby nieśmiało nawet takim delikatnym ciepłem? Może da się jechać na krótko? Nie, na razie się nie da. Nocleg w każdym razie żegnamy bez żalu, w życiu bym się tam nie zagnieździł, gdyby nie mokre ciuchy. Chateńka czasy świetności miała pewnie przed wojną (bez wnikania którą), a i w to mało kto pewnie by mi uwierzył. Już w nocy zastanawiałem się, czy z sieni, przez zamknięte drzwi, dociera do nas zapach naszych butów? Nie, poranna analiza upewnia mnie, że… nasze buty na zewnątrz zdecydowanie pachną. Śmierdzi pokój. Smrodem zastanym. Dobra dobra, nie narzekam, mogłem spać pod namiotem, prawda? Mogłem. Wstajemy więc, szybkie śniadanie, bo za oknem już słychać nowych gości, którzy „przejmą” nasz pokój. Desperados ;)

O 9 jesteśmy już na rowerach. Ruszamy od razu z kopyta, bo Jędrzej koniecznie chce na ten Hel. A skoro tak, to trza dojechać do Ustki. Tniemy… tzn. wyruszamy i od razu zaczyna kropić. Wrrr… nie ma mowy, nie wyciągam kurtki. Jedziemy więc kawałek w siąpiącym deszczu, który ostatecznie decyduje się zostać nad Ustroniem, a nad nami powoli się przejaśnia. Gdy docieramy pod latarnię w Gąskach, już nie pada. A nawet znowu na chwilę wygląda słońce. Nie jadę jednak na krótko, zostaję w kurtce gamexowej, bo koszulka, którą założyłem ma na tyle płytkie kieszenie, że mogę zgubić telefon. Poza tym jest chłodno, jakieś szesnaście stopni, więc wcale nie chce się człowiekowi rozbierać. Focimy tylko z zewnątrz, latarnia zamknięta, (Jędrzej niepocieszony) chowamy aparaty i możemy ruszać. Początkowe kaemy to remontowana nawierzchnia… a właściwie jej brak. Jedziemy zatem wolniej, bo turyści wylegli na ulice i walą całą szerokością nieistniejącej drogi. Gdy wjeżdżamy do Mielenka.. zaczyna znowu kropić. Przeczekujemy największy opad pod parasolem przy knajpce (pustej z samego rana) a potem jedziemy do stolicy polskiego obciachu. Wjeżdżamy tam, jakżeby inaczej, przy dźwiękach Despacito.

Przebijając się przez zalegające na ulicach i chodnikach tłumy zatrzymujemy się ostatecznie na lody przy jakiejś kawiarence, która wygląda na dość przyzwoitą. Zamawiam kawę i lody, podobnie, jak mój kompan i… przez cały pobyt w lokalu słucham (nie da się niestety odsłyszeć tego) wynurzeń nawalonego (jest 10.30, więc albo od wczoraj go trzyma, albo już rano poszedł za ostro) kolesia, który swoją partnerkę traktuje jak przedmiot. Dopijam kawę duszkiem, wymuszam na Jędrzeju ogarnięcie się i spadamy stąd. Można powiedzieć, że Mielno nie zawiodło nas swoim klimatem…

Wyjazd z Mielna jest za to niezwykle przyjemny. Fajna rowerowa ścieżka wzdłuż wybrzeża Jeziora Jamno. Mijamy dawną bazę wodnosamolotów, a potem wyjeżdżamy na fragment sztucznego falochronu oddzielającego kanał i jezioro od morza. Fotka i śmigamy ddr’em aż do Łazów. Mamy bardzo dobry czas, ale… zachciało mi się jechać wzdłuż wybrzeża. Gdy Jędrek wymienia baterie w garminie, przepytuję kierowcę busa, który się właśnie napatoczył. „Panie - przejedziemy wzdłuż wybrzeża? - Jasne, rowerami bez problemu…” więc zmieniamy trasę i zamiast po śladzie („Krzysztof, zjechaliśmy ze śladu… - Wiem!, - Ja tylko zwracam uwagę…”) jedziemy w las po betonowych płytach, próbując przejechać mierzeją oddzielającą Jezioro Bukowo od Bałtyku. Nie da się… to zawracamy, i jedziemy drogą z płyt betonowych w las… może tu będzie jakiś skrót. Aha… jasne. Koniec końców wracamy na szlak wytyczony pierwotnie, po stracie jakiejś 1,5h i kilkunastu kilometrach spędzonych w lesie. A trzeba było jechać od razu wg śladu (pamiętacie? „Krzysztof, zjechaliśmy ze śladu”), a nie próbować skrótów. Kto drogi skraca, ten w domu nie nocuje…

Trzeba jednak przyznać, że ta trasa przez Osiek i Iwięcino ładna jest. Najpierw jedziemy obserwując kitesurfingowców, jak pięknie sobie poczynają w szalejącym nad jeziorem Jamno wietrze. A potem trasa skręca na tamtejszy szlak św. Jakuba. Który wiedzie przyjemną drogą wśród pól. Gdy wreszcie dojeżdżamy do cywilizacji, to okazuje się, że w kierunku Dąbek i Darłowa wiodą całkiem sprytne i przyjemne asfaltowe ścieżki rowerowe. Zupełnie, przyznaję bez bicia, ich nie pamiętam, mimo iż jechałem tamtędy niespełna 3 tygodnie temu podczas Tour de Pomorze. Jedyne co kojarzę, to restaurację w Bobolinie, bo tam właśnie znajdował się punkt żywnościowy. Na którym pierwszy raz dogonił mnie Raps i na którym spędziłem jakieś 10 minut. Tym razem nie stajemy, tylko ładnie jedziemy dalej i docieramy do Darłowa. Tam mamy dwa punkty programu: zamek i latarnię. Jędrzejowi zapalają się oczy, gdy dowiaduje się, że może iść zwiedzać. Ja zamawiam obiad, kawę i oddaję się lenistwu pod zamkiem. Znaczy się knuję, co by tu jeszcze dziś zobaczyć…

Spod zamku, po niezłym obiedzie jedziemy obaczyć darłowską latarnię. A potem jeszcze na falochron i tak jakoś nagle robi się prawie siedemnasta. Oj, mało czasu, a mamy dotrzeć do Ustki.

Po drodze jest jednak latarnia w Jarosławcu - zaliczona, zwiedzona przez Jędrzeja. Ja zadowalam się jedynie fotką naszej ulubionej plaży pod Cisowem. Trasę z Darłowa do Jarosławca bowiem pokonujemy w większości nadbrzeżnym wałem, oddzielającym morze od jeziora Kopań. Przemykamy przez Wicie, gdzie znowu na pełen regulator wali disco polo i gdy wreszcie wjeżdżamy do Jarosławca (hm, tyle razy jeździłem tę trasę na lekko, a teraz z sakwami wyduszam PR na stravie), skupiamy się na jak najszybszym opuszczeniu tego kurortu.


Wspomniana wizyta w latarni trwa więc krótko, wsiadamy na rowery i bez zbędnej zwłoki wyjeżdżamy w kierunku na Korlino. Pierwsze kilometry tego odcinka jedzie się nieźle, ale w miejscowości Zaleskie wjeżdżamy na DW 203 i wtedy zabawa się kończy. Ruch jest spory, droga taka sobie, więc marzymy, by jak najszybciej dojechać. Stajemy wreszcie przy tablicy „Ustka” na obowiązkową fotę, a potem jedziemy do portu, pod tamtejszą latarnię. Cel dnia został osiągnięty. Teraz trzeba jeszcze znaleźć nocleg.

Tenże udaje się załatwić pierwszym telefonem. Co prawda cena nie jest nadzwyczajna, ale przynajmniej warunki są lepsze niż te w Ustroniu. Dojeżdżamy na kwaterę, zwalamy bambetle i wracamy do miasta na kolację i zakupy. Korzystając z tego, że słońce zaszło focimy jeszcze latarnię w trakcie pracy, po czym wracamy na zasłużony odpoczynek. Prawie 140 km przejechane, miodzio.




  • DST 117.10km
  • Teren 47.00km
  • Czas 06:42
  • VAVG 17.48km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 3177kcal
  • Podjazdy 759m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Latarnie, cz. 2

Sobota, 12 sierpnia 2017 · dodano: 20.08.2017 | Komentarze 1


Sobota rano wita nas pochmurnym niebem. Jest rześko, wietrznie, ale nie pada. Dobre i to. Ruszamy w trasę trochę późno, bo po 10. A jakoś tak nam zeszło, nawet nie wiadomo za bardzo jak i dlaczego. Może to przez dziewczyny, które kusiły, by nie jechać... nie wiem.



W końcu jednak się zbieramy i hajda. Tzn. nie taka znowu galopada, tylko spokojny przejazd przez zatłoczone turystami miasto, wprost na pierwszy punkt wyprawy wyznaczony dzisiejszego dnia. Międzyzdrojskie molo. Brudne, byle jakie, męczące... pełne krzykliwego disco polo. Ale punkt to punkt. Wyznaczyłem tak trasę, to jedziemy, bo Jędrzej pilnuje jej bardziej, niż wojsko swojego ministra. A w każdym razie tak się mi wydawało jeszcze nieraz podczas tej wyprawy.



Po zaliczeniu fotki ruszamy w drogę. Konkretnie w DW 102. Mam to szczęście, że mój kompan nie analizował specjalnie profilu trasy. Wyznaczyłem, to wyznaczyłem, wgrał i jedziemy. Toteż te pierwsze km trochę go zaskakują. Z poziomu zero bowiem wjeżdżamy na 107 metrów n.p.m, na Wzgórze Gosań, będące świetnym punktem widokowym na zachodnim wybrzeżu. Wzgórze, jak i cały klif był zresztą dobrze widoczny z odwiedzonego molo. Można rzec, że ten odcinek ładnie rozgrzewa nas do dalszej jazdy, choć... zjazd z Gosania nie jest zbyt przyjemny. Trzeba sprowadzać rower po schodach zrobionych dla wygody turystów. Wszak wygoda turystów nie oznacza jednak wygody rowerzystów. Nic nie poradzimy, lepiej jednakowoż sprowadzać, niż wnosić... cieszymy się więc w drodze na dół... nie wiedząc jeszcze, co nas czeka. Ale... nie uprzedzajmy faktów. Jak mawia(ć będzie jeszcze nieraz) Jędrzej.



Następne kilometry do Kołczewa (dokładniej to tuż za Wisełkę) niczym, poza ruchem samochodów się nie wyróżniają. Jedzie się słabo, wkurzony na kierowców mijających na kartkę papieru decyduję się w końcu na jazdę jakieś 1,5 metra od krawędzi. Nikt mnie wtedy, bez zmiany pasa nie wyprzedzi. O dziwo... nikt nie trąbi. Nerwowe sytuacje się kończą, a my wreszcie zjeżdżamy w las, ku latarni Kikut. 



Kołczewskie ścieżki rowerowe w okalających latarnię lasach wzbudzają...  szacunek. Dobrze utwardzone, ciągną się przez bukowe lasy przeważające na tym terenie, toteż jedzie się niezwykle przyjemnie. Schowawszy się w ten las znikamy nie tylko przed ruchem aut, ale także przed wiatrem. Robi się wręcz cicho. Jakby przed burzą. Przemykamy przez las, docieramy pod wzgórze, na którym stoi latarnia i... hehe, nasza radość artykułowana na zjeździe z Gosania okazuje się być przedwczesna. Bo ścieżka pod latarnię Kukit prowadzi... po schodach. Nie da się tego podjechać, w każdym razie nie z sakwami, toteż chcąc nie chcąc.. zsiadamy i dygamy rowery pod górkę. Sól kolarstwa prawie.



Pod Kikutem (ale to brzmi, prawda? - zwłaszcza, że latarnia jest cała) robimy sobie fotki, a korzystając z obecności turystów, prosimy ich o wspólne zdjęcie. Mała przekąska i ... spadamy stąd. Zjazd jest na szczęście rowerowy (czyli można powiedzieć, że ta górka to odwrotność Gosania), śmigamy na dół, przez bukowe lasy by wyjechać z powrotem na DW 102, prowadzącą do Międzywodzia. Zanim jednak wyjedziemy... zaczyna padać. Coraz mocniej i mocniej, więc chcąc nie chcąc - stroimy się w przeciwdeszczówki, zakładamy ochraniacze na buty (to zdecydowanie dobry pomysł, bo dzięki temu woda nie wlewa się do butów i właściwie w suchych - no dobra, minimalnie wilgotnych - dojeżdżam na nocleg). W Międzywodziu, korzystając z tego, że leje i że chce nam się kawy, stajemy w cukierni. Kawa dobra, sernik szału nie robi. Deszcz lekko odpuszcza przed naszym wyjazdem, ale zostajemy w kaftanikach... i pojedziemy tak aż do Trzęsacza. Po drodze to szosą, to ścieżkami rowerowymi, to offem... mijamy Pobierowo, w którym deszcz wygonił ludków na ulice, deptaki, do sklepów i kawiarni... aż się ciężko przebić przez te tłumy, aż w końcu docieramy pod kolejny punkt wycieczki. Ruiny kościoła w Trzęsaczu.

O dziwo, przestaje padać. Ściągamy przeciwdeszczówki, robimy foty i spadamy na trasę wzdłuż klifu. Ostatnie deszcze trochę ją zmasakrowały, więc jadąc naszymi ciężarówkami jest co robić, by się w tych błockach i kałużach nie wyrżnąć. Dojeżdżamy do latarni Niechorze, obowiązkowa fotka i możemy jechać dalej.



Deszcz - sreszcz... nie może się zdecydować, czy padać, czy nie padać. Mniej lub bardziej więc sobie mży. Dopóki jedziemy w lesie (świetna część R10 za Pogorzelicą), jakoś to nie przeszkadza tak mocno, ale gdy wyjeżdżamy na szosę w Mrzeżynie, mżawka robi się z lekka upierdliwa.


Ubieram się więc ponownie (Jędrzej jedzie w przeciwdeszczówce już od Rewala.. a właśnie, zapomniałem wspomnieć, że w Rewalu, podczas obiadu znowu się rozpadało) i ścieżkami rowerowymi wjeżdżamy w końcu do Kołobrzegu.


Gdy docieramy pod latarnię... przeciera się. Rozbieram się więc (już nie pamiętam po raz który), focimy co jest do focenia, jedziemy na koniec falochronu i po kilku pamiątkowych fotkach ruszamy na ostatni odcinek tego dnia. Ustronie Morskie czeka, przynajmniej taką mamy nadzieję.


R10 wzdłuż wybrzeża, z Kołobrzegu do Ustronia Morskiego jest baaaaardzo w porządku. Przystajemy parę razy na fotki, ale jakoś bez przekonania (choć widać po niebie, że jakby pogoda zamierzała się poprawić), i krótko przed 20 docieramy na miejsce. Szukamy noclegu, konkretnie: wolnego pokoju, bo perspektywa rozbijania się na mokro, braku możliwości wysuszenia rzeczy niezbyt nas przekonuje. Ostatecznie więc po kilku telefonach znajdujemy lokum pod dachem. Dalekie od doskonałości, powiedziałbym nawet, że desperacko tragiczne, ale co zrobić - mus brać co jest. 

Kolacja w pizzerii, zakupy na śniadanie, suszenie wilgotnych ciuchów i kurtek... ani się zorientowałem, jak mi głowa w wyrku opadła i obudziłem się rano. Ale... to już inna opowieść.




  • DST 28.90km
  • Teren 2.00km
  • Czas 01:08
  • VAVG 25.50km/h
  • VMAX 37.00km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Kalorie 879kcal
  • Podjazdy 141m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Latarnie, cz. 1

Piątek, 11 sierpnia 2017 · dodano: 16.08.2017 | Komentarze 3



Jakoś tak nagle, pod koniec lipca okazało się, że tzw. długi weekend sierpniowy będę miał wolny. By tak rzec... dowolny. Mogę zaplanować rowerowanie gdziekolwiek, bo żeńska część rodziny zapragnęła wyjazdu nad morze. Polskie morze. Długo się zatem nie namyślałem. Plan powstał błyskawicznie, a tylko od ilości chętnych zależało, jak się owo planowanie zakończy. Na szczęście dla mnie nasz KBR-owy fotograf, Jędrzej zdecydował się "uratować mnie" przed koksowaniem na rowerze i ... zapowiedział, że chętnie ruszy ze mną w trasę wzdłuż wybrzeża Bałtyku. Czemu uratować? Bo pierwotnie plan zakładał 3 dni ostrego koksowania na trasie dom - Warszawa - Gdańsk - Międzyzdroje. Z małą przerwą na piwko w pewnym Sanatorium. Ale... jako się rzekło - Jędrek swoją dzielną decyzją salwował mnie przed wykręceniem tysiąca kilometrów na szosie. Zamiast tego więc... przejechałem się szlakiem nadbałtyckich latarni. Ale - jak mawia Bogusław Wołoszański - nie uprzedzajmy faktów...



Eskapadę zaczynamy w piątek po południu. Pakujemy rowery na auto, zbieramy ekipę i jedziemy do Międzyzdrojów. Piękna, słoneczna pogoda, nic nie wskazuje, że mogą się ziścić niezbyt miłe prognozy. W Międzyzdrojach meldujemy się o 19... jest zatem jeszcze sporo czasu, by zrobić najazd na Świnoujście i "zaliczyć" tamtejszą latarnię. Wskakujemy na rowery, i na lekko, krajówką, po trasie BBT tniemy do miasta nad Świną.



Latarnia stoi skryta wśród drzew, między zabudowaniami portowymi,  a magazynami. Zupełnie nie robi wrażenia. Focimy i... w tym momencie zaczyna padać. W oddali, od strony lądu widać tęczę i nadciągające chmury.



No cóż... powrót zapowiada się w deszczu. Nie tracąc czasu więc wracamy - znowu krajówką (a nie zaplanowaną trasą terenową), byle szybciej dojechać i choć trochę uchronić buty przed zalaniem. Powiedzmy, że się nam to jakoś udaje. W każdym razie na tyle, by następnego dnia nie ruszać w drogę w mokrych ciuchach i butach.




  • DST 10.10km
  • Czas 00:25
  • VAVG 24.24km/h
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zebranie

Środa, 9 sierpnia 2017 · dodano: 09.08.2017 | Komentarze 0

KBR.


Kategoria przejażdżki


  • DST 54.60km
  • Czas 01:50
  • VAVG 29.78km/h
  • VMAX 50.00km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Kalorie 1145kcal
  • Podjazdy 156m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rozkrętka po KMT

Wtorek, 8 sierpnia 2017 · dodano: 09.08.2017 | Komentarze 5

Na lekko. Z osobami, które... KMT nie jechały. Jechaliśmy sobie spokojnie, aż przyjechał Raps. Skończyło się na jednym KOMie ;)


Kategoria KBR, trening


  • DST 528.80km
  • Czas 19:25
  • VAVG 27.23km/h
  • VMAX 51.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Kalorie 10471kcal
  • Podjazdy 2108m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

III Kórnicki Maraton Turystyczny

Sobota, 5 sierpnia 2017 · dodano: 07.08.2017 | Komentarze 5

Tak jakby wstęp.

 Weekend sierpniowy. Cieplutki, przyjemny, letni. Wypadałoby schłodzić frizzante, zaopatrzyć się w kilka rodzajów sera, jakieś kawałki arbuza czy melona, wyciągnąć nogi na leżaku na tarasie i poprosić, by Nino Rota zagrał La dolce vitaMoże i by wypadało, ale cóż z tego?


Ano nic, tym bardziej, że pierwszy weekend sierpnia to nasza KBR-owa impreza flagowa. Święto szosy, rowerowe zwiedzanie Wielkopolski, zaliczanie gmin i po prostu dobra zabawa. Kórnicki Maraton Turystyczny. Jakby koksowanie i jakby nie bardzo. Po prostu KMT. Jedyna taka impreza w kraju.

Mniej więcej tak, jak napisałem powyżej, wygląda jego idea. Nie ma u nas ścigania (acz zawsze się znajdą tacy, co to się spieszą na obiad / kolację / śniadanie... co tam kto woli), nie ma pomiarów czasu, nie ma zwycięzców i przegranych... wróć... zwycięzcą jest każdy, kto pokona dystans maratonowy. Gdybyśmy ustawiali podium, to miałoby ono wyłącznie pozycję nr 1. Taką na sto osób (mniej więcej). Sto pucharów... no dobra, musi wystarczyć sto medali. Nie szalejmy może zanadto, co?


No dobrze, tyle tytułem wstępu, a teraz kilka słów o przygotowaniach… czyli ciut sentymentalizmu za sprawą Duke’a Ellingtona i Johna Coltrane’a.


Taki jest KMT. Tworzą go ludzie lubiący jeździć na rowerach. Śmigający po szosach ultramaratonów w Polsce i w świecie, którzy do Kórnika zjeżdżają dla przyjemności. Żeby się przejechać. Staramy się, by ta idea uzupełniana była corocznie nową trasą. Taką, na której osoby zaczynające swoją przygodę z ultra będą mogły sprawdzić swoją odporność na zmęczenie. Bo przecież 500 km na raz też potrafi zmęczyć. Jak pojedziemy ostro, tak w 16-18 godzin - nie będzie lekko. Jak zwolnimy, by jechać na spokojnie, obyczajnie spędzając sobie czas na rowerze w miłym towarzystwie, to na pięćsetce zastanie nas noc, a nawet poranek. Owo zaś oznacza, iż niejednemu oczka zaczną się kleić przed wschodem słońca. Tak czy siak jest to więc swoiste wyzwanie. Dzięki któremu dowiemy się, czy stać nas na start w maratonach ultra zahaczających o sól kolarstwa. Co to sól kolarstwa? O tym innym razem…

Tegoroczny, trzeci z kolei KMT był inny pod wieloma względami. Przede wszystkim najpierw okazało się, że zapisy skończyły się błyskawicznie. Miło. Po drugie zmieniliśmy lokalizację bazy maratonu. Zamiast OSiR-u w Kórniku (tego nad jeziorem) zainstalowaliśmy się w świetlicy sołeckiej w Robakowie. Z perspektywy organizatora był to znakomity ruch. Kameralnie (tylko my - maratończycy, żadnych kręcących się przypadkowych osób), na monitorowanym terenie, do tego dobre zaplecze kuchenne i sanitarne. Miejsce na namioty i świetlica do spania. Harcerskie wsparcie w postaci materacy. Po trzecie - monitoring gps. Nie, nie po to, by liczyć czas komukolwiek, ale po to, by znajomi, rodziny czy wreszcie obsługa bazy mogła oglądać, jak idzie maratończykom. I koniec końców być gotowym na ich przyjęcie obiadem po powrocie.


Piątkowe ognisko ze Stanem Getzem i Astrud Gilberto. Prawie jak Moonlight in Vermont.


Poza tymi nowinkami reszta jak zwykle. Znowuż trasa obu dystansów zbieżna częściowo (tak, by jeśli ktoś nie będzie miał sił, może po obiedzie zdecydować się na skrócenie trasy / lub przeciwnie - może sobie wydłużyć przejazd z 300 na 500 jeśli wola), ponownież ognisko piątkowe będące oficjalnym otwarciem imprezy. Fajnie jest spotkać tylu pozytywnie zakręconych ludzi, choć … przyznaję, że zdecydowawszy się na jazdę pięćsetki trochę zaniedbałem obowiązki gospodarza i dość szybko ewakuowałem się spać. Koniec końców następną nockę miałem spędzić na rowerze (i to nauczka na następne lata - kolejne KMT mogę jechać tylko na dystansie 300). Gdy więc krótko przed 22 znikam z bazy, zazdroszczę trochę ludziom tej przyjemnej integracji. Jest ciepła, gwieździsta noc, a ja zamiast przy ognisku wykonuję w domu jakieś szybkie poprawki względem zabieranych rzeczy i spadam spać. Rano, ze względu na monitoring gps muszę być w bazie o 7.00.


Siódma rano, baza w Robakowie. Piękną pogodę zapewnia „Nuvole Bianche” Paola Fresu i Ludovica Einaudiego…


Dzięki Emesowi nadajniki gps czekają na nas w sobotę rano uruchomione. Ich instalowanie / rozdawanie uczestnikom mogłoby być sprawniejsze, gdybyśmy numery startowe mieli zgodne z nr nadajników. Nie mamy, więc cóż… nauczka na kolejny raz. Mimo wszystko jednak udaje się nam wyrobić z czasem i o 7.40 całą grupą, w asyście Straży Pożarnej z Kórnika ruszamy na miejsce startu ostrego (jakkolwiek to by nie brzmiało). Czyli na kórnicki rynek zwany oficjalnie Placem Niepodległości (to tak gwoli wyjaśnienia, gdyż Kórnik rynku nie ma, bo tenże jest, ale w Bninie). Zanim jednak wszyscy dojadą, okazuje się, że mija godzina 8.00, czyli... pierwsza grupa startuje z małą, 3 minutową obsuwą. Ojtam, ojtam... wszak nikt tu nikomu czasu nie liczy :)

Jako że sam jadę w grupie ostatniej, pełnię obowiązku startera. Wypuszczam na trasę kolejne zespoły i ani się obejrzę, jak nadchodzi 8.40. Czyli czas na moich. Nr 9… ruszamy!!


8:40. Start. Poprosimy trio Vince Guaraldiego, by zagrali nam Manhã de Carnaval


Tniemy. Większość składu, czyli KBR, TBT z Poznania, Sławek i Faja pojedzie tak wspólnie do samego końca. Lekko się co prawda tasując, ale jednak prawie idealnie dobraliśmy ekipę. Z tej drużyny tylko Faja i ja przejechaliśmy dotąd podobne dystanse, reszta ekipy jedzie zrobić swoje życiówki. Plan oczywiście jest ambitny, by złamać 24h od razu, toteż jedziemy starając się go trzymać w miarę dokładnie.

Już od wyjazdu z Bnina czujemy, że warunki pogodowe są po prostu idealne. Wieje w plecy, nie jest ani za ciepło, ani za zimno, nie pada... zanim się obejrzałem, na liczniku pojawia się 35-37 km/h. OSTROOOOO!!! Wkrótce jednak przychodzi podwójne otrzeźwienie: jedziemy ekipą, a w tak się składa, że w tej drużynie mamy na rowerze osobę z tempomatem. Fanky zakłada jazdę max 31 km/h, więc chcąc nie chcąc, mimo, iż świetnie się łyka kolejnych maratończyków, z ciężkim sercem… zwalniamy. Przed Młodzikowem dochodzimy Watahę z Lubina, chwilę później połykamy Rowerowy Lublin. Nie ma tylko Rado, ale okazuje się, że Pan Prezes zaprzyjaźnionego stowarzyszenia postanowił tego dnia przykoksić i dojedzie na metę w bardzo dobrym czasie. Ani się oglądamy, jak dojeżdżamy na prom. Prosto w sam środek Pierwszej Wojny Promowej…


Nie może nie być ciekawie, czyli… jak to u mnie w życiu. Bill Frisell nieprzypadkowo przygrywa w tle beatlesowskie „In my life”


Oczywiście nie podejrzewam nikogo o jej celowe rozpętanie (acz odpływający właśnie promem Wąski perwersyjnie się uśmiecha), jednakowoż zauważalnie dochodzi do spięć na linii "cykliści vs. kierowcy & pasażerowie aut". Niepotrzebne emocje potęgują się wraz z kolejnymi zjeżdżającymi na przystań ekipami. Dowiadujemy się z podniesionych głosów, że gdybyśmy pracowali fizycznie, to byśmy nie mieli ochoty na takie fanaberie, jak jazda na rowerze. I jeszcze parę innych, dość niecenzuralnych rzeczy się w pyskówce pojawia. Pewnikiem byłoby spokojniej, gdyby nie fatalny zbieg okoliczności: akurat w momencie najbardziej nasilonego ruchu Panu Promiarzowi wypada... przerwa kawowa. Gdy jednak widzi co się dzieje, w końcu bierze wszystkich rowerzystów na prom, przeprawia nas i ... wreszcie możemy jechać. Uff...

Żerkowsko - Czeszewski Park Krajobrazowy. Jeden z piękniejszych regionów Wielkopolski. Położony nad Wartą, leciutko pofałdowany teren wita nas podjazdem pod górkę w Brzostkowie. Uciekam mojej ekipie, wjeżdżam na górkę i korzystam z okazji, by uwiecznić kamerą zmagania rowerzystów. A że jest ich spora grupka, to moja ekipa odjeżdża mi na fest. Wiecie, tyle razy się powtarzało słowa koksów ("jak mocny, to dogoni, jak słaby, to nie warto czekać"), że gdy ruszam wreszcie po ostatnim zawodniku, to... nikogo nie widać na horyzoncie. Przyciskam jednak na zjeździe do Żerkowa i powoli zaczynam odrabiać straty. Te 10 km z prędkościami około 40 km/h jednak dadzą mi w kość. Doganiam w końcu dzików z KBR-u i odtąd pojedziemy dłuuuugo, bardzo długo razem.


Minuano Pata Metheny. Czyli wiatr we włosach a siła w korbie.


Pierwszy postój miał wypaść na 100 km, robimy go na 115. Raz, że mieliśmy dłuższy odpoczynek na promie, dwa, że właśnie tam, w Rychwale jest nasz ulubiony dostawca cateringu na maratonach. Czyli stacja benzynowa pewnej ogólnopolskiej sieci. Kaweczka, kawusia, ciacho... i zjeżdżają się kolejni rowerzyści. Ruszymy stąd po 15 min planowej przerwy w większej, ponadnormatywnej ekipie, toteż wkrótce hamuję swoich i pozwalamy odjechać cyklistom. Zwłaszcza, że to dobrzy zawodnicy, choć jadący trzysetkę. Odpuszczamy im, bo jadą jednak niezbyt równo... początkowo odjeżdżają nam z kilometr lub nawet dwa, ale potem nie wiadomo dlaczego zwalniają, więc dochodzimy ich i wyprzedzamy. Będziemy się tak tasować jeszcze nieraz, aż do pierwszego punktu żywieniowego w Powierciu.

Na punkt docieramy 35 min przed planem!! WOW!! Mimo, że Fanky ustawił ten tempomat i zjadł przycisk pozwalający na jego dezaktywację udaje nam się wykręcić całkiem dobry czas. Na punkcie spotykamy sporo osób, wkrótce też dojeżdżają kolejni. Obsługa uwija się jak w ukropie, jemy pyszny obiad, popijamy kompotem. I wcinamy arbuzy, które okazują się być - jak zwykle na maratonach - strzałem w dziesiątkę. No dobra, ile można siedzieć? Zbieram w końcu ekipę, narażając się na krytykę ze strony Wojtka. Faja bowiem, z właściwym sobie spokojem stwierdza, iż… „taki trochę faszystowski przymus stosujesz”. Kiwam potwierdzająco głową, wołam „rokendroll” i ruszamy. Na wschód. Do Kutna. Mekki wszystkich rowerzystów.


Kutno. 18:05. 230 km. Festyn szlachecki na rynku. Trefnisie na monopodach i panny szlacheckie w pięknych sukniach. W słuchawkach „My Foolish Heart” Bill Evans Trio. I ochota, by rzucić się w wir niezwykle przyjemnego, niemęczącego popołudnia…


Na szczęście otrzeźwienie przychodzi niezwłocznie. Szybka fota i nawracamy. Kutno to docelowy cel wszystkich celów tego maratonu. Najdalej na wschód wysunięty punkt trasy. Teraz czeka nas powrót. Najpierw jednak trzeba się przebić przez lokalne, niezwykle dziurawe drogi województwa łódzkiego. Oj, dają nam one popalić, dają…

Zanim wjedziemy ponownie do Wielkopolski, spada nam prędkość przelotowa. Niektórzy czują już zmęczenie, a na punkt żywieniowy jeszcze ze dwie godziny jazdy. Planowałem tam być w czasie poniżej 12h brutto, życie (rzyć) weryfikuje nam zamiary i ostatecznie zjeżdżamy na drugi obiad, będący w sumie kolacją 25 minut po czasie. Akurat, gdy Wąski & consortes wybywają z punktu. Jedzenie to wypas. Pyszna gulaszowa (albo żurek), do tego szneka z glancem, kawa, herbata. Wypijam pół piwa, na spółę z Kubą… jakaż to cudowna odmiana smakowa po tych wszystkich energetykach. Nie jeżdżę (bo nie mogę jeździć) na wodzie, muszę pijać więc to świństwo, które po pewnym czasie nie daje się już wciskać do gardła. Na punkcie więc pakuję do bidonu herbatę, będzie jak znalazł na noc. Właśnie, noc. Uzbrajamy rowery w lampki, zakładamy ciuchy i wio. 22.20 startujemy z punktu. Trochę zmarudziliśmy, no, ale… jako się rzekło. Nikt tu czasu nie mierzy…


Mkniemy w noc. Ton nadaje Pat Metheny Group i jego „The Truth Will Always Be”. Aż chce się żyć…


Kilometry uciekają. 320.. 325.. na 357 km w Licheniu zbaczamy z trasy i wjeżdżamy na stację. ZAMKNIĘTA!! Tylko okienko czynne. Wrrr… szkoda, tym bardziej, że właśnie zaczyna padać. Stoimy 20 minut, trochę niezdecydowani, czy ubierać kurtki przeciwdeszczowe, czy też nie. Ostatecznie zakładają wszyscy, poza Fają, który okazuje się mieć rację. Wyjeżdżamy w kierunku Ślesina, a deszcz, a właściwie deszczyk coraz bardziej słabnie i zanika.. Stajemy więc by się rozebrać… co znowu jest złą decyzją. Bo od Ślesina już pada. Więc znowu trza się ubrać. Tym razem już wszyscy i na dłużej. Praktycznie na dobre 3 godziny. Bo nawet jak przestaje padać, to wody na jezdni jest tyle, że lepiej nie próbować jechać bez kurtki.

Jedziemy w noc błyskając lampkami. Grupa coraz bardziej zwalnia, jest problem z utrzymaniem prędkości na poziomie 21-22 km/h. Niedobrze. Szybko konwersuję na messengerze z Tomkiem Nowakiem w bazie. Szukamy stacji. Mieliśmy mieć przerwę na 400 km, ale wg Tomka do 427 km nie ma żadnej dużej stacji, która byłaby otwarta. Decyduję więc zrobić na tym 400 km przerwę na krótko, a potem ruszyć dalej w noc, by dojechać na ten całodobowy Orlen. Niestety po 415 km rozpada się grupa. Mimo, że jadę 24-25 km/h, to najpierw odpadają dwie osoby z Bractwa, potem kolejne dwie… Mają nawigację, więc… decyduję się jechać z resztą ekipy, poczekamy na nich na stacji. Po drodze pojawia się mrugająca lampka. Powoli ją dochodzimy… Mija 427 km… stacji nie ma. Na horyzoncie majaczy świt i… kominy Trzemeszna. Cholera, jak Trzemeszno, to ono wypada na 438 km. Nic nie mówię ekipie, tylko dociskam i w końcu wpadamy o brzasku do miasteczka, które jak to w niedziele bywa śpi zmęczone po sobotnim lenistwie. Trasa wiedzie jakoś dziwnie, ale znam akurat ten odcinek, więc jedziemy ciut ponad ślad i nawracamy na wyczekiwany Orlen.


5:05. Poranek w rytmie „Samby Orfeusza” Luiza Bonfry. Ruszamy na ostatnie 90 km…


Zanim jednak wyruszymy, znika mi moja ekipa. Dojechali, zjedli, popili i … ich nie ma. W końcu odnajduję ich… śpią! Dogadujemy się. Zostają się we czwórkę, by trochę dospać, a my w piątkę ruszamy dalej. Faja, Sławek, Artur, Robert i ja. No to wio.


Do Gniezna. Graj Antonio…


Niebo zachmurzone, raczej nie napawa nadzieją na ładną pogodę. Na dodatek pojawia się silny, przeciwny wiatr. Jedziemy początkowo na zmiany, potem właściwie już bez jakiegoś rytmu. Kto może, ten ciągnie. Przejeżdżamy Gniezno, na chwilkę dosłownie przystając na ichniejszym rynku, a potem zjeżdżamy do Łubowa i dalej wzdłuż eski do Pobiedzisk. Po drodze łykamy kolejne grupki rowerzystów, nie doganiamy jedynie ekipy Janka Doroszkiewicza, który z każdego punktu nam odjeżdża z uśmiechem i hasłem: „nie no, nie możemy dać się wyprzedzić Kórnikowi”. Przed Pobiedziskami jednak i mnie w końcu dopada znużenie. Ciut po tym, jak połykamy Wąskiego i Eryka, jadących w parze. Na podorędziu został mi jeden żel, kończy mi się herbata, ale na energetyku mógłbym ciągnąć. Niestety, zamykają się oczy, a i reszta ekipy nie bardzo kwapi się, by ciąć dalej. Gdy zatem na wyjeździe z Pobiedzisk pojawia się czynny Orlen, nie waham się ani przez chwilę. Mimo, iż Wąski odjeżdża, a Eryk krzyczy „Orlen Twój Wróg”… zjeżdżamy na stację. Zamawiam podwójne espresso, wcinam dwa muffiny i WOW! To jest to. Ten strzał w żyły. Mógłbym już ruszać, ale Faja najpierw wypala fajeczkę, a potem, widząc espresso w mojej ręce wędruje do kasy i za chwile pojawia się ze swoim kubeczkiem, z namaszczeniem komentując wyborne walory smakowe pitej kawy. Tego nam obu było trzeba.


Pagórki Promna i finisz… czyli co może zrobić dobra kawa, ciacho a także szalone gitary Johna McLaughlina, Ala di Meoli i Paco de Lucia. W ponadczasowym „Mediterranean Sundace / Rio Ancho”


Gdy startujemy z Pobiedzisk, przed nami są wszystkie grupki minięte po drodze z Trzemeszna. A na początku Wąski i Eryk. Mimo wiatru jednak jedzie nam się po prostu znakomicie. Wychodzę na zmianę, która… właściwie potrwa już do mety. Tniemy średnio 30 km/h, co chwilę oglądam się, czy chłopaki są… są! Kolejny zjazd… co jest ze mną… nie mogę na zjeździe dokręcić do 50 km/h? I dopiero wchodząc na podjazd zauważam, że zjeżdżając na Orlen zrzuciłem przednią przerzutkę. Ejno, bez przesady. Te podjazdy w Promnie nie są takie duże, by kręcił małą tarczą. Zmieniam przełożenia i od razu jedzie mi się lepiej. Mijamy kolejno trzy grupki, przejeżdżamy nad S5 w Kleszczewie i do mety zostaje nam niespełna 11 km. Wąskiego nie widać. Ale nie może być daleko. Lekko dociskam prędkość, ekipa trzyma się koła, lecimy 30-31 km/h. Komorniki, Szczytniki… 33 km/h… i w chwili, gdy wjeżdżamy za Szczytnikami na pagórek, widzę jakieś 900 metrów przed nami ściganych. Już chcę docisnąć, by ich dojść, ale oglądam się za siebie… jestem sam. Jechaliśmy ekipą, to dojedziemy ekipą. Czekam, zjeżdżamy się do grupy i wpadamy na metę z czasem 24h 7 minut. Chłopaki z TBT, Sławek robią swoje życiówki: pierwszy raz 500 km na rowerze i od razu poniżej 24h. Pięknie.


Panie Webster… poproszę o odwiezienie mnie do domu. Somewhere over the rainbow…


Pamiątkowe zdjęcia, gratulacje. Niezwykle miłe powitanie w bazie. Dziewczyny, Jędrzej, Tomek… ogromną robotę wykonali za nas. Ja się po prostu przejechałem, ale bez ekipy na miejscu maraton by się nie udał. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Umawiam się, że wrócę, a póki co spadam do domu przespać się z godzinkę.


Błogosławieństwo poduszki, czyli Letter From Home Pata Metheny. Akurat na podsumowanie dnia…


Poszalałem. Wstaję po godzinie i 20 minutach. Szybko wcinam bułkę z makrelą, wskakuję do auta i dojeżdżam do bazy akurat na powrót Jasia. Osoby, co do której nikt chyba, poza nim samym i mną nie wierzył, że ukończy dystans 300 km. To jest mega wyczyn.

A potem dyskusje, rozmowy, kolejni przyjeżdżający. I koniec. Przed 17 zamykamy bazę, rowerzyści wracają do domów, a my mamy następny rok na to, by ich znowu czymś zaskoczyć.


Kamila. Iwona. Anka. Agata. Jędrzej. Tomek. OGROMNIE DZIĘKUJĘ. Zrobiliście mega robotę. Chapeau bas!


(małym druczkiem... to był maraton na jazzowo. Już zapomniałem przez te wszystkie baroki, renesanse i romantyzmy, jak pięknie śpiewa ta muzyka. Ale nie musicie klikać w linki...)


Kategoria KBR, ultra


  • DST 5.10km
  • Czas 00:20
  • VAVG 15.30km/h
  • VMAX 25.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Kalorie 107kcal
  • Podjazdy 33m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Na spotkanie przed KMT

Wtorek, 1 sierpnia 2017 · dodano: 03.08.2017 | Komentarze 0