Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 190219 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 60.00km
  • Czas 01:52
  • VAVG 32.14km/h
  • VMAX 42.00km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Kalorie 1248kcal
  • Podjazdy 183m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Odczarować tę pogodę...

Wtorek, 12 września 2017 · dodano: 14.09.2017 | Komentarze 0

... by się przydało. Dzień wcześniej zmokłem jak diabli, więc... może po prostu wtedy za wolno jechałem? Zobaczymy jutro, czy to coś dało...




  • DST 45.20km
  • Czas 01:28
  • VAVG 30.82km/h
  • VMAX 49.00km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Kalorie 961kcal
  • Podjazdy 134m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Deszcz - sreszcz

Poniedziałek, 11 września 2017 · dodano: 11.09.2017 | Komentarze 1

Cały tydzień ubiegły bez roweru, bo ciągle lało. A jak już przestało, to przesiadłem się na rower... wodny. Więc dziś był plan na szosowe dwie godziny. Był, ale się zmył, bo w połowie trasy zlało mnie dokumentnie i wkurzony wróciłem do domu wcześniej. Mokry jak cholera...


Kategoria przejażdżki


  • DST 2.60km
  • Czas 00:10
  • VAVG 15.60km/h
  • VMAX 28.00km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Kalorie 58kcal
  • Podjazdy 31m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Po bułki...

Sobota, 9 września 2017 · dodano: 11.09.2017 | Komentarze 0

... bo ten (weekend) tydzień miał być (i był) nierowerowy.




  • DST 118.00km
  • Teren 26.00km
  • Czas 06:07
  • VAVG 19.29km/h
  • VMAX 40.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 3106kcal
  • Podjazdy 518m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wielkopolski Szlak św. Jakuba - cz. 3

Niedziela, 3 września 2017 · dodano: 11.09.2017 | Komentarze 0

 Rankiem, może nie za wczesnym, ale jednak rankiem zbieramy się do drogi. Zaraz na początku, jeszcze w Osiecznej, żegnamy się z Agnieszką, która wraca do domu, a do ekipy dołączają Darek z synem oraz Maciej. Powiększonym teamem ruszamy do Leszna. Nie bezpośrednio jednak, a lekkim objazdem via Kąkolewo - Nowa Wieś. Dzięki takiemu posunięciu co-poniektórzy mają okazję podjechać sobie „górkę” przed Łoniewem, ale… gdy sterczę u góry kręcąc filmiki konstatuję, że to nachylenie chyba na nikim nie robi już wrażenia. A pamiętam czasy, gdy byłyby tylko utyskiwania. Jakoś tak szybko mijamy Kąkolewo i do miasta mojej młodości docieramy porządną asfaltową ścieżką przez Nowy Świat.. Ullala... no no, postarali się.



Dobra, przesadziłem z tym „postarali” - zaraz za rondem, tamtejszy DDR wzdłuż Estkowskiego przestaje być fajny - gdybym jechał szosą, już bym klął. Czytałem ostatnio tekst u pewnego mądrali, który dowodził, że jak chce ktoś pojeździć rowerem szosowym, to nie powinien próbować jeździć po mieście, tylko… ma wyjechać z miasta autem. Z ostrożności procesowej nie skomentuję… W każdym razie wjeżdżamy wreszcie do centrum, zastając ekipę na leszczyńskim rynku, ustawiającą się do zdjęcia. Nawet Jędrzej zdążył się już obudzić, więc pamiątkowa fota idzie sprawnie. Cykamy co trzeba i rozsiadamy się w kawiarence na kawie. Zamawiam dwie kawy i dwa ciacha. A co, wolno mi. Pamiętacie? To nie maraton, mamy czas. Chyba…



Czas mija jednak zbyt szybko. Zabieramy się w drogę, bo już po 10, a jeszcze sporo przed nami. Święciechowa, dokąd docieramy równie paskudną ścieżką rowerową, co ta wcześniej przy Estkowskiego… eee, no nie, DDR przy Wolińskiej to już jakiś dramat. Współczuję znajomym, którzy muszą tam śmigać na szosach. Gdy docieramy do Święciechowej, na czoło wysuwa się Jarek. Wszystko w trosce o kolejne punkt wycieczki, czyli kościół pw. św. Jakuba. Jedzie pierwszy, nadając ostre, zakapiorskie tempo… i ten oto w klasyczny sposób likwiduje ucieczkę zająca (lokalnego rowerzysty, który gdy tylko nas zobaczył - przyspieszył). Koszulka zobowiązuje. Zająca więc mijamy na święciechowskiej górskiej premii (IYKWIM) może bez wyniosłych min, ale z delikatnie skrywaną radochą. Przystajemy na chwilę pod kościołem (wcale nie z uwagi na brak sił, wyjaśniam, gdyby ktoś tak perfidnie sobie pomyślał) na focenie i zwiedzanie (bo to Kościół Jakubowy), niestety jak to zwykle bywa w niedziele… trwa msza, więc nici ze oglądania. W trakcie postoju budzi się wreszcie Fanky… tak to jest, jak ktoś przedawkuje krople… na sen poprzedniego wieczoru. Na ryneczku święciechowskim łopoczą flagi: Polski i UE… no no, w dzisiejszych czasach to wręcz demonstracja polityczna. Przystaję jeszcze przy obracającej się na wodzie kamiennej kuli - globusie, kręcę filmik i gdy wreszcie wyjeżdżam na szlak, ekipy już nie ma.



KBR-y pojechały, ale… jak się okazuje, nie wszyscy. Szczepan mnie dogania, zjeżdżamy na offroad i jedziemy do Trzebin, gdzie w tamtejszym pałacu czeka na nas Pan Marek. Tzn. dojeżdża ekipa, a my omijamy pałac bezwiednie i dopiero telefon, dość specyficzny w treści („halo, Kris, jesteśmy w pałacu, musisz skręcić w prawo obok tego żółtego bloku” … - „okej, ale obok żółtego bloku nie da się nigdzie skręcić w prawo. Czyżby chodziło Ci o ten pomarańczowy blok?”) zawraca nas w stronę, gdzie jest reszta ekipy. Chwila błądzenia powoduje, że gdy docieramy na miejsce nie pozostaje ani okruszek - podobno pysznego - placka, przygotowanego dla nas jako poczęstunek na pałacowym dziedzińcu. Hm, może ta ściema z kolorami nie była przypadkowa? Ekipa się zbiera (klasycznie: o jesteście, to fajno, możemy jechać bo my odpoczęliśmy), więc znowu będę ich gonił, gdyż nie zamierzam odpuścić i robię sobie kilka pamiątkowych zdjęć. Potem ruszam i dopadam ich na krawędzi lasu. Do Wschowy jeszcze 20 km, w większości bezdrożami, więc trzeba jechać, TRZEBA!!


Jedziemy. Czasami pchamy, tzn. pcha Skfar, który w moim przekonaniu musi zrobić to, co robi zazwyczaj każdy nowy członek KBR krótko po przystąpieniu do Bractwa. Musi kupić nowy rower. Primo, bo ten, na którym jeździ jest na niego za mały (z tym opuszczonym siodełkiem po ułamaniu sztycy to już w ogóle wyglądał, jakby ukradł rower synowi po komunii), a sekundo: bo na tych oponkach cienkich to on se może jeździć po leszczyńskich ścieżkach rowerowych. Tych dziurawych, z kostki brukowej, albo z połatanego nie wiadomo czego. Ale w teren, gdzie drogi leśne, błotnisto - piaszczyste, tudzież generalnie niełatwe, to sorry… kończy się potem, że Jarek obwieszcza wszędzie „pchalim”. Przed Niechłodem owszem pchał, ale tylko Skfar. Tak-że wicie, rozumicie. Nju bajk albo śmierć!


Gdy wreszcie docieramy do Wschowy, jest południe. Zaplanowane jest zwiedzanie Lapidarium i kurcze… Pani Marta przygotowała się do naszej wizyty niesamowicie. Aż żal nie skorzystać. Większość ekipy zatem wysłuchuje arcyciekawej opowieści o historii, a my naradzamy się szybko, co dalej. Bo, by tak rzec… jesteśmy już w niedoczasie. Zostało nam wg plany 90 km do przejechania, a czasu coraz mniej. Właściwie to nie ma czasu na nic.



Zapada więc decyzja: ekipa KBR w Kórnika rusza na obiad, a potem przez Górę do Rawicza na pociąg, a ekipa leszczyńska i ja jedziemy dalej wg planu. Czyli do Głogowa. Kuszę jeszcze przez moment Norbiego, że „przecież zdążymy we dwóch, zobaczysz”… ale gdy idę zrobić kilka fotek w centrum, Norbi znika i zostajemy w pięciu.


No to start. Wyjeżdżamy ze Wschowy i zaraz na rogatkach dopada nas ulewa. Pierwsza i … jedyna tego dnia. Przytomnie zawracamy na dopiero co minięty przystanek autobusowy, wyciągamy przeciwdeszczówki… i przestaje padać. Jest jednak mokro, więc chwilę (ściślej, to do Konrdadowa) jedziemy ubrani jak na ulewę, ale gdy przystajemy pod tamtejszym kościołem św. Jakuba, zdejmujemy warstwy wierzchnie, robimy fotki i ruszamy dalej.


Szkoda, że nigdzie nie ma oznaczeń, gdzie znajduje się jeden z dwóch tamtejszych krzyży pokutnych: jeden stoi sobie w cieniu bramy wjazdowej do kościoła, ale drugiego nigdzie nie widać. Robię jeszcze pamiątkowe zdjęcie tamtejszego dworu z XIX wieku i potem już tylko jedziemy.


Przed Serbami wyjeżdżamy na DK 12 i od tego momentu każdy ostro tnie, by jak najszybciej wjechać do Głogowa. Przekraczamy tęczowy most, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie pod zamkiem i rozjeżdżamy się na chwilę. Ekipa z Leszna jedzie do Maka na żarełko, a ja do centrum, by zrobić kilka fotek. Rynek, ruinę kościoła św. Mikołaja, ładne centrum… ładne miasto. Gdy dojeżdżam do pobliskiego McDonalda, trafiam na jakąś mega kolejkę. Zanim więc zamówię i zjem, minie dobre 40 min. Fast food? Tjaaa…



Na szczęście wcześniej uzgodniłem sobie z chłopakami z Leszna podwózkę na najbliższe 25 km.



Pakujemy rowery na bagażnik w aucie, my wskakujemy do środka i w trasę. Siedzę sobie grzecznie i dumam, co jest nie tak. Dociera do mnie to po chwili: słuchamy pewnego radia z Torunia… no ok, kierowca rządzi, więc trza się dostosować. Staram się jak mogę, ale… gdy w trakcie audycji pojawiają się przerywniki (piosenka znaczy się, ale nie kościelna, nic z tych rzeczy)… nie daję rady. Gdy tylko wjeżdżamy do Góry… „tu mnie wyrzuć, tu” - wolam zaraz na wjeździe ipo chwili wysiadam gdzieś w centrum. Osakwiam rower, żegnam się z kumplami i ruszam… na zdjęcia, a potem do domu. W słuchawkach Office of Strategic Influence rzęzi gitarami i powoli dochodzę do siebie. Uff…



Dalsza część powrotu upływa w jeździe pod wiatr.


Uśmiecham się zatem znacząco do figury św. Krzycha, stojącej na ulicy... hehe, Chopina w Gołaszynie. Święty chyba łaskawie na mnie wejrzał, bo wiatr powoli zmienia kierunek (a może to ja lekko halsuję), w każdym razie od Ponieca jest już znacznie łatwiej jechać. Kilka km przed domem widzę tablicę, że droga Karzec - Pudliszki zamknięta… i w tym momencie przychodzi SMS od brata. Nie patrz na zakaz, jedź, to przejedziesz.. Takoż uczyniłem. I koniec.


Uzupełnienie: ekipa, która skróciła trasę dojechała wg planu do Rawicza, zapakowała rowery na auto, a sama wsiadła do pociągu (niestety nie szło sprawdzić, czy PKP zabierze 10 rowerów do składu, na który mieli bilet, bo nikt w PKP nie wiedział, z jakich wagonów będzie się składał pociąg, który dopiero ma wyjechać na trasę). Wysiedli w Mosinie, wypakowali rowery i wrócili na kołach do Kórnika. Już po zmroku. Ale… mają do zaliczenia trasę ze Wschowy do Głogowa. Hehehe…





  • DST 147.10km
  • Teren 44.00km
  • Czas 08:05
  • VAVG 18.20km/h
  • VMAX 44.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 3990kcal
  • Podjazdy 753m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wielkopolski Szlak św. Jakuba - cz. 2

Sobota, 2 września 2017 · dodano: 08.09.2017 | Komentarze 1

Czemu część druga, skoro nie widać pierwszej? Aaa, to akurat proste - bo pierwsza była rok temu. Ale gdyby komuś nie chciało się klikać w link - uprzejmie wyjaśniam, skąd i po co to się wzięło…


A zatem… dawno dawno temu, tak dawno, że właściwie to nie pamiętam kiedy, w rozmowie z Jarkiem i Maciejem wpadliśmy na pomysł, by na rowerach pojechać do Santiago de Compostela. Najlepiej tym najsłynniejszym Szlakiem św. Jakuba, z francuskiego Saint-Jean-Pied-de-Port aż na wybrzeże Atlantyku. Wiecie, aż po finis terrae w miasteczku Fisterra. Ale na to trzeba mieć sporo czasu, którym my, ludzie tłamszeni przez codzienność, nie dysponujemy. I tak plany pozostały planami. Prawie. Bośmy sobie wymyślili substytut. Polskie Drogi Jakubowe.


Zaczęło się to ukonkretniać w 2015 roku. Nadwarciańską Drogą św. Jakuba z podsłupeckiego Lądu do podkościańskiego Lubinia. Wzdłuż Warty, rzecz jasna z niewielką modyfikacją. Nie, wcale nie dlatego, że to szlak pieszy i pewnymi ścieżkami jechać się nie da (bo się da, sprawdziliśmy). Raczej dlatego, że a to trza zobaczyć było Ciążeń, a to Miłosław tudzież Winną Górę… w każdym razie w maju 2015 roku pojechaliśmy w piątkę wzdłuż oznaczonej „muszelką” trasy. Jak było, można sobie przeczytać TU (dzień pierwszy) i TU (dzień drugi). Spodobało się. Rok później, czyli w 2016 roku chłopaki z Bractwa wybrali się w dwudniowy wyjazd na północną część Wielkopolskiego Szlaku św. Jakuba. Z Inowrocławia do Poznania. Pojechali beze mnie, bo ja załatwiłem sobie achillesa na Maratonie Podróżnika i… rozsądek (w postaci gniewnej miny mojej małżonki) przeważył. Zostałem w domu. Ale… co się odwlecze to nie uciecze… zamiast jechać ten odcinek w dwa dni, machnęliśmy to we wrześniu 2016 roku z Norbim i Rafałem na raz. A co, nikt nam nie powie, że #niedasie. Przyznaję, chwilami było trochę zbyt ostro, zważywszy na ilość offu i konieczność robienia zdjęć… ale czego to się nie robi, by nie mieć niedokończonych spraw? Odcinek północny zatem został zaliczony, zaś dokończenie wielkopolskiej drogi zaplanowaliśmy na ten rok. Tzw. część południową, czyli trasę z Poznania do Głogowa. W sumie znowu jakieś 200 km z kawałkiem.



Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym czegoś nie wykombinował. Pięć dni przed wyjazdem zachciało mi się zawieźć kosiarkę do naprawy. Dźwignąłem ją sobie do bagażnika i … ostro naciągnąłem sobie mięśnie pleców. Znowu rehabilitacja u pani Emilii, znowu nerwowość i wywracanie oczami. Ostatecznie… wszystko dopięte, plecy jakby nie bolą - można jechać.


Do Poznania, na plac Bernardyński (miejsce spotkania z ekipą z Leszna) wyruszamy kilka minut po siódmej. Od początku objawia się w grupie pewien nerw… a te zapędy kórnickich zakapiorów do naparzania jeszcze niejednokrotnie będą zgrzytać między uczestnikami. W każdym razie do stolicy Wielkopolski docieramy przed 9 rano, przybijamy piątki z Dywizją Leszczyńską i … hajda na szlak.



Początek nowiusieńką rowerową Wartostradą, a potem przez Dębinkę i kolejowym mostem na drugą stronę rzeki. W kierunku Głuszyny, gdzie jest pierwszy na naszej trasie zabytkowy kościółek pod wezwaniem św. Jakuba. Przerwę techniczną na fotki ("i fajeczkę, ok?”) wykorzystujemy na naradę. Czy jechać terenem (co jest ryzykowne, zważywszy na piątkowe ulewy w Wielkopolsce), czy też delikatnie objechać te niewiadomego stanu gruntówki asfaltem. Ostatecznie ekipa rusza asfaltem, a Norbi robi rozpoznanie bojem i jedzie po śladzie. Ruszam za nim i ... przez następne kilka km jedziemy osobno. Zjeżdżamy się dopiero przed Rogalinem, gdzie po wjeździe na wały za kościołem podziwiamy piękną panoramę Warty. Przekraczamy rzekę i ruszamy przez Sowiniec, w stronę Jaszkowa. Jest… by tak rzec błotniście, więc śmiechu i sytuacji na krawędzi jest co niemiara. Koniec końców jednak nikt nie ląduje w wodzie ani w błocie, jedynie Norbi nas porzuca chwilowo, bo zajechał hamulce. Grzeje więc do Mosiny, a my spokojnie jedziemy w stronę Krajkowa. No dobra, niby spokojnie… a tu nagle wszyscy stają, a co-poniektórzy padają ze śmiechu na asfalt. Współczuciem ogarnięci. Dla Skfara, który wziął był i ułamał sztycę. Nie pytajcie jak. Ułamał, to ułamał. Po co drążyć.


Na szczęście daje się złamaną część wyjąć z ramy, ba, nawet da się z niej odczytać średnicę. Dzwonię do Norbiego (pamiętacie, chwilę temu pojechał do Mosiny kupić nowe klocki do hamulców)… ejże, on już wraca!! Dojechał, wymienił i wraca. Pewnie jeszcze w międzyczasie zjadł pączka w Puszczykowie. Nieśmiało mówię w czym rzecz … zawraca i jedzie na zakupy. My tymczasem skręcamy Skfarowi siodełko jak dla dziesięciolatka i jedziemy dalej. Na szczęście droga jest asfaltowa aż do Żabna, gdzie przystajemy na chwilę przy tamtejszym kościółku… dzwonię - Norbi kupił co trzeba i jedzie do nas. Ruszamy dalej, bo przy tym zabytku to zatrzymała się tylko część ekipy… niestety naparzacze pognali dalej. Za Żabnem, przy stacji benzynowej przystajemy na zakupy, a tak się składa, że mamy tam zjechać w teren. Znowu w błoto. Omijamy je jednak zgodnie (ostatni raz tego dnia) i jedziemy do Brodnicy, gdzie wreszcie mam do woli czasu, by obfootografować tamtejszy pałac. Następny przystanek to pałac w Jaszkowie… który okazuje się być zamknięty dla zwiedzających. No bardzo nie halo! Czekam jeszcze chwilę na maruderów, czołówkę wycieczkowiczów puszczając w drogę pod nadzorem Jędrzeja (pamiętacie ze szlaku latarni: „Krzysztof, jedziemy poza śladem”). Nie wiem na co liczę. Bo gdy wreszcie ruszam i zbieram jadącego wolno Jasia, dochodzi mnie Norbi. Jedziemy dalej wzdłuż śladu i okazuje się, że reszta ekipy pojechała asfaltem w stronę Śremu. No i weź ich spuść na chwilę z oka…



Byliśmy na końcu, jesteśmy w czubie. Czekamy na polach przed Gajem aż nas wreszcie dogonią entuzjaści asfaltowych dróg… ostentacyjnie leżę sobie w trawie żując suche źdźbło… gdy wreszcie nadjeżdżają. Jedziemy dalej i w Gaju spotykamy Agnieszkę. Biedactwo się na nas naczekało prawie dwie godziny…


No i poczeka jeszcze kilka minut, bo Norbiś wyciąga z sakwy nową sztycę i … ciach... wymiana gotowa. Błociszewo, a za Błociszewem… błota co niemiara. Czekam znowu na maruderów, naiwnie licząc, że osoby nawigujące po śladzie, który zrobiłem (czyt. Jędrzej, Norbert, ktoś jeszcze?) zauważą „ważne miejsce” do odwiedzenia. Akurat! Gdy wjeżdżam jako ostatni do Turwi, oczywiście nikogo już tu nie ma, a pałac, leżący tuż obok drogi, którą wyjechaliśmy pozostawiono bez odwiedzin. Olewam zatem fakt, że znowu mi odjechali i jadę do dawnego majątku Chłapowskich. Robię zdjęcia, chwilę rozmawiamy z małżeństwem zwiedzającym w ten weekend Wielkopolskę samochodem… i w końcu ruszam dalej na szlak. Ten odcinek jedziemy (dobra, to eufemizm, bo jadę sam, nie mam pojęcia, gdzie reszta ekipy) fragmentem EuroVelo nr 9. Liczę, że znajdą się w Rąbiniu, bo Jarek raczej im nie odpuści wizyty w późnogotyckim kościółku, obok którego mieści się nekropolia generała Dezyderego Chłapowskiego.



I nie przeliczam się - faktycznie tam czekają. Krótko daję do zrozumienia, czym charakteryzuje się wyjazd na Szlak Jakubowy i chyba do ferajny dociera, co uczynili, bo odtąd już pojedziemy z większym umiarem.


Jest już popołudnie, fajnie byłoby coś przekąsić. I wręcz idealnie wpasowuje się nam w te plany wizyta w Cichowie. Co prawda filmowy majątek z Pana Tadeusza jest tego dnia „wynajęty” na jakąś imprezę, ale zdjęcia da się zrobić, a obok w restauracji bardzo przyzwoicie dają jeść. Jest prawie siedemnasta, do celu zostało nam 25 km. Trochę ponad godzina jazdy. W sumie - dwie godziny w trasie. Dlaczego? Bo po drodze jest Lubiń.


Gdy dojeżdżamy do dawnego majątku benedyktynów (kluczowe miejsce na szlakach jakubowych, bo jest to jednocześnie koniec Nadwarciańskiego Szlaku św. Jakuba i fragment wielkopolskiej części) kościół jest otwarty, a ekipy nie ma. Tzn. wydaje nam się, że ich nie ma, bo jednak schowali się w innej części dziedzińca i spotykamy się już we wnętrzu świątyni. Lubiński kościół to jeden z najpiękniejszych obiektów sakralnych tych ziem, kawał historii naszego kraju (choćby dlatego, że znajduje się tu kaplica nagrobna - bo samych szczątków raczej już tu nie ma - księcia Władysława Laskonogiego). Robi niesamowite wrażenie. Fotki, zwiedzanie i … w końcu trzeba ruszać. Zwłaszcza, że zgubił się nam Skfar. Okazuje się (już w Krzywiniu, kilka km dalej), że nie zauważył zjazdu ekipy do klasztoru (a co mówiłem? jak można nie zauważyć takiego wielkiego kościoła??!!) i pojechał do Osiecznej. I dobrze, ktoś musi rozpalić pod grillem.



Do celu docieramy zaliczając po drodze jeden z najbardziej wymagających odcinków gruntowych… tu ża Krzywiniem spory kawałek jedzie się polną, a potem przechodzącą w taką jakby ścieżynkę na łące, dróżką via różne zarośla. Zwłaszcza, gdy człowiek próbuje dokumentować kamerą trzymaną w ręce wyprawę, to jazda po takim terenie jest… zabawna. Koniec końców wyjeżdżamy na asfalt przed Osaką (jak mówią lokalsi) idocieramy do celu w bardzo przyzwoitym czasie. A potem… wszyscy biorą kropelki nasenne i idą spać grzecznie. Dzięki takiej wzorowej postawie dożywają następnego ranka. No albo coś w tym stylu.




  • DST 122.20km
  • Czas 04:36
  • VAVG 26.57km/h
  • VMAX 51.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 2825kcal
  • Podjazdy 977m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

eMeRDePe... w pigułce...

Niedziela, 27 sierpnia 2017 · dodano: 31.08.2017 | Komentarze 5

Maraton Rowerowy Dookoła Polski, zwany w skrócie MRDP to mordercza impreza kolarska organizowana raz na cztery lata przez Daniela Śmieję. W 2013 roku, podczas poprzedniej edycji śledząc zmagających się z dystansem zawodników (gdyby ktoś wykazał się taką niewiedzą, to przypominam: 3140 km wzdłuż granic Polski, które trzeba przejechać w limicie 10 dni) wpadliśmy ze znajomymi na pomysł zorganizowania Maratonu Podróżnika. Imprezy, która miała być dla ludzi, zaczynających swoją przygodę z ultramaratonami takim wprowadzeniem. I była, ale tylko w swojej pierwszej edycji. Potem... Maraton Podróżnika zrobił się konkretnym wyzwaniem kolarskim, a rolę imprezy wprowadzającej w świat ultra przejął KMT. Ale... to opowieść na inną okazję. W każdym razie od 2013 roku sporo ludzi zaczęło sobie ostrzyć zęby na MRDP. Ostrzyć... w sensie ostro trenować, bo ponad trzy tysiące km, z czego 1/3 ponad po górach to nie jakieś tam fiu - bździu. 

Na starcie w Rozewiu stanęło w tym roku ponad 60 zawodniczek i zawodników. Niektórzy po raz kolejny, a inni jako debiutanci. Hipek i Hipcia, jeżdżący ultra w sposób kosmiczny (bo jak skomentować 15 min postoje na 500 km?), metodycznie i szybko jeżdżący Kosma, czy Rapsik, nasz KaBeeRowy wymiatacz z Kórnika, który do tego maratonu zapalił się zaraz, jak tylko o nim usłyszał. Jechał rzecz jasna zwycięzca poprzedniej edycji, czyli Wilk, jechał Robert1973 (niesamowite, że udało mu się wystartować pomimo ciężkiego wypadku, jaki miał na rowerze w tym roku), Czarek, z którym startowaliśmy wspólnie kilka tygodni temu w Tour de POMORZE. I oczywiście znajomych jechało tam znacznie więcej, wymieniam tu tylko tych, z którymi... spotkałem się na trasie. No właśnie: spotkałem. Nie uprzedzajmy jednak faktów.

Analizując pozycje poszczególnych zawodników (korzystali na maratonie z tych samych lokalizatorów, co my na III KMT) doszliśmy w gronie KBR w sobotę do wniosku, że dołączymy do Rapsika na trasie MRDP. Na niewielkim w sumie odcinku (jakieś 40-60 km). Ale zawsze. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Plan nasz zaczął nabierać kształtów w piątkowy wieczór, gdy zawodnicy jeszcze jechali po górach, a w sobotę po południu został dość mocno zweryfikowany za sprawą nagłej zmiany pozycji. Zamiast jechać pociągiem do Zielonej Góry i grzać potem na kołach do Brodowa (na PK32), by dalej towarzyszyć zawodnikom na trasie musieliśmy jechać w kierunku Szczecina i stamtąd zawrócić na południe, licząc, że kogoś po drodze zgarniemy.

Ruszamy w niedzielę rano o 5. Jedziemy we trójkę, już w aucie, na bieżąco monitorując zawodników postanawiamy jechać do Gryfina, skąd wyjedziemy ekipie naprzeciw. Liczę, że uda nam się złapać kilku znajomych, zanim dopadniemy Rapsika, więc wszystko wygląda na rzeczowy plan. I tak też jest. Do Gryfina wjeżdżamy akurat w momencie, gdy pojawia się tam Arkadiusz Dąbek... jest dobrze - myślę sobie, bo wiem, kto przyjedzie następny. Szybko wypakowujemy rowery, błyskawicznie jestem uszykowany i czekam na resztę chłopaków... i prawie przegapiam Hipcię, tnącą przez Gryfino w zwykły sobie sposób. Naiwnie krzyczę za nią, jakbym się spodziewał, że może jechać bez muzyki w słuchawkach. I ruszam ostro, licząc że może jednak uda mi się ją dogonić. W międzyczasie zmieniają się światła, zapala mi się czerwone, ale nie zwalniam i gdy dojeżdżam do skrzyżowania bogowie ultrasów kiwają w moją stronę łaskawą ręką, pojawia się zielone, więc przelatuję przez krzyżówkę i... z radością widzę, że Agata zjeżdża na stację Orlen. Uff.. 

Chwilę rozmawiamy, widać, że jeszcze się dobrze nie rozbudziła po nocy, toteż nie zamierzam jej przeszkadzać. Kupuje energetyka i rusza w drogę, a ja zawracam do chłopaków i dalej jedziemy już w stronę Rapsa. Oczywiście mając w planach wspólną jazdę z kolejnymi maratończykami. 

Pierwszy z nich pojawia się jakieś 10 km później. Wilk. Miał się wycofać, ale jednak jedzie dalej. Kiwamy sobie, zawracam, dojeżdżam do niego i jedziemy kilka km wspólnie, omawiając maraton. W zasadzie to ja tam coś pytam, a on opowiada. Nie widać po nim tej kontuzji, to jednak doświadczony zawodnik i raczej wie, na co może sobie pozwolić, a na co nie. W końcu jednak musimy się rozstać, bo nie dogonię swojej ekipy. Rozstajemy się przed Gryfinem, zawracam znowu i dojeżdżamy do Kuby i Norbiego, czekających na stacji za Widuchową, tej samej, na której miesiąc niespełna temu sam stawałem nad ranem, by uzupełnić sobie bidony podczas TdePOM.

Tniemy dalej. Kolejni zawodnicy pojawiają się na wjeździe do Krajnika Dolnego, więc wkrótce powinien się pojawić Robert1973. I jest... ale zauważam go, a właściwie jego niebieski rower pod sklepem, gdy przelatujemy obok idąc ostro na podjazd. No trudno. Za chwilę będzie Hipek... i faktycznie, wkrótce jest. W słuchawkach. Rozmawiamy ze sobą kilka minut, pytam, gdzie jest, ale oczywiście nie wie... w końcu rozłączamy się, bo zaczynają się dziury za Krajnikiem Górnym. Ruch jak w Paryżu na wsi, auta, autobusy... ludzie, jest niedziela rano, nie moglibyście siedzieć w domach? W końcu, tuż za Doliną Miłości (hehe) zza wzgórza wyłania się Witek. Jedzie w kategorii Total Extreme, co oznacza, że nie wolno mu udzielać żadnego wsparcia. Myślę o przygotowaniu zasadzki: położę banana na jezdni i zobaczę, czy się skusi... ale zanim cokolwiek uczynię, macha czapeczką na powitanie i znika za pagórem. Zawracam więc, gonię go chwilę i po chwili jedziemy razem do Krajnika, pod ten sam sklep, gdzie widziałem rower Roberta. Jego już jednak tam nie ma. Rozmawiamy o planach, o drogach, o telefonach do kilku wójtów czy wojewodów w sprawie dramatycznej jakości nawierzchni dróg, po których przyszło mu jechać. Mam też okazję prześledzić słynny "hipkowy reżim postojowy". Całość, z zatrzymaniem, zakupami w sklepie, zjedzeniem banana, zapakowaniem zakupów i przybiciem piątki nie zajmuje mu więcej niż 5 minut. No cóż, jak mawia Transatlantyk: można z Hipkami jechać, tylko to zazwyczaj krótko trwa.

Z Krajnika Hipek rusza dalej, a ja zawracam znowu w kierunku Cedyni. Teraz już czas na Rapsa. Moje harpagany pewnie już do niego dojechały, więc nie ociągam się, tylko zasuwam ile wlezie. Tzn. tak, żeby się nie zabić na tych dziurach. Okazuje się, że ekipa stoi. Norbi jadąc wypatrzył prawdziwka (on tak ma, jak nie rżnie minimum 35 km/h), więc zatrzymali się, wpadli w las i nazbierali ze 20 sztuk dorodnych okazów. Gdy dojeżdżam ruszamy dalej i chwilę potem pojawia się auto techniczne Pawła. A na zjeździe do Lubiechowa Dolnego łapiemy samego Rapsa. Cel został osiągnięty, zaskoczenie jest pełne.  

Zawracamy. Chwilę mi zajmuje, zanim dopadam do ekipy (bo wlatywałem do Lubiechowa pierwszy, na sporej prędkości, a po nawrotce czeka mnie mały podjazd). Nic dziwnego, jadą powyżej 30 km/h. Dopiero po kilku km Raps zwalnia, bo dociera do niego, że się zarżnie, jak pojedzie tak ostro. Adrenalina po spotkaniu zrobiła swoje. Potem jednak jedziemy zdecydowanie wolniej, do wyjazdu na krajówkę przyjemnie się gada, bo ruch znowu zrobił się niewielki. Gdy wyjeżdżamy na DK 31 dogania nas i mija Czarek Urzyczyn... zostawiam więc moich towarzyszy i tnę za nim, by zamienić choć parę słów. Musi być zmęczony, bo udaje mi się go wkrótce dojść (czego nie byłem w stanie zrobić na Tour de Pomorze), rozmawiamy o wrażeniach z trasy itd. Wygląda naprawdę dobrze, i nic dziwnego, że dojedzie do mety w czasie poniżej 9 dni. Będzie jedną z nielicznych osób, które ostatnie 500 km przejadą w czasie poniżej 24h. Zostawiam go, zwalniam i czekam, aż dogoni mnie Raps. Jedziemy dalej razem i chwilę przed Widuchową widzę, że Paweł zjeżdża niebezpiecznie w kierunku pobocza, a potem potrząsa głową... dojeżdżam obok i wymuszam rozmowę, bo widać, że przysypia. Na zmianę rozmawiamy z nim cały czas do Gryfina, po czym zjeżdżamy na parking przy kościele by zapakować się na powrót. 

Zmęczony Raps idzie się położyć, a my wymieniamy mu koło w rowerze. Jego rozcentrowane kółko zabieram ja, a on dostaje moje, też z kasetą 32. Norbi, jak to Norbi... swoimi magicznymi rękoma doprowadza rower Pawła do stanu prawie idealnego: zamiast zgrzytów i trzasków przerzutki po kilku minutach regulacji chodzą jak szwajcarski zegarek. Pakujemy się do auta, zostawiamy Pawła i wracamy do domu. I do ślęczenia przed ekranem...

Ot, i całe nasze emerdepe w pigułce. 


Kategoria KBR, ultra


  • DST 50.50km
  • Czas 01:35
  • VAVG 31.89km/h
  • VMAX 41.00km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Kalorie 1079kcal
  • Podjazdy 147m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ponownie z wiatrem

Czwartek, 24 sierpnia 2017 · dodano: 25.08.2017 | Komentarze 0


Kategoria trening


  • DST 60.10km
  • Czas 01:57
  • VAVG 30.82km/h
  • VMAX 46.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 1243kcal
  • Podjazdy 182m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ponownie wokół komina

Środa, 23 sierpnia 2017 · dodano: 25.08.2017 | Komentarze 0

... ale całe kółko z wiatrem.


Kategoria przejażdżki


  • DST 45.10km
  • Czas 01:29
  • VAVG 30.40km/h
  • VMAX 43.00km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Kalorie 939kcal
  • Podjazdy 143m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Popołudniówka

Wtorek, 22 sierpnia 2017 · dodano: 25.08.2017 | Komentarze 0

... między sprawdzaniem pozycji Sanatorium a KBR :) Zimno nawet u nas. A skutki nawałnic widać do dziś...


Kategoria przejażdżki


  • DST 57.60km
  • Czas 01:57
  • VAVG 29.54km/h
  • VMAX 44.00km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Kalorie 1198kcal
  • Podjazdy 181m
  • Sprzęt Rossi
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wietrzne lato

Niedziela, 20 sierpnia 2017 · dodano: 25.08.2017 | Komentarze 0

Ano, nic tylko wieje i wieje. Krótka przejażdżka, bo wieczorem Marco Beasley w Lesznie. A MRDPowcy jadą, ale w deszczu...


Kategoria przejażdżki