Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi elizium z miasteczka Kórnik. Mam przejechane 50944.69 kilometrów w tym 3241.25 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.44 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 190219 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy elizium.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

teren

Dystans całkowity:2211.08 km (w terenie 1028.70 km; 46.52%)
Czas w ruchu:118:27
Średnia prędkość:18.67 km/h
Maksymalna prędkość:53.00 km/h
Suma podjazdów:13420 m
Suma kalorii:61085 kcal
Liczba aktywności:33
Średnio na aktywność:67.00 km i 3h 35m
Więcej statystyk
  • DST 38.00km
  • Teren 21.00km
  • Czas 02:06
  • VAVG 18.10km/h
  • VMAX 32.00km/h
  • Temperatura 6.0°C
  • Kalorie 970kcal
  • Podjazdy 190m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nad Wartę... nie warto.

Niedziela, 10 grudnia 2017 · dodano: 02.01.2018 | Komentarze 0

Bo mokry rok zrobił swoje - większość dróg nieprzejezdna i zalana wodą. Jeszcze kilka takich dni i Warta wyleje jak nic...


Kategoria KBR, teren


  • DST 40.00km
  • Teren 33.00km
  • Czas 02:04
  • VAVG 19.35km/h
  • VMAX 30.00km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • Kalorie 1067kcal
  • Podjazdy 239m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Offowy liściopad

Niedziela, 19 listopada 2017 · dodano: 02.01.2018 | Komentarze 0

Wspólne z sąsiadem kręcenie po okolicznych lasach. Mokro, błotniście i głównie pod wiatr. Brrr...


Kategoria KBR, teren


  • DST 109.50km
  • Teren 32.00km
  • Czas 06:14
  • VAVG 17.57km/h
  • VMAX 39.00km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • Kalorie 3131kcal
  • Podjazdy 622m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rajd Forteczny

Niedziela, 12 listopada 2017 · dodano: 02.01.2018 | Komentarze 0

Z KBR-em, z okazji Święta Niepodległości. Opis... kiedyś nadrobię.




  • DST 133.90km
  • Teren 101.00km
  • Czas 06:47
  • VAVG 19.74km/h
  • VMAX 29.00km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Kalorie 4240kcal
  • Podjazdy 1241m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Puszcza Notecka cz. 3

Środa, 18 października 2017 · dodano: 19.10.2017 | Komentarze 0

Opis wkrótce...




  • DST 111.20km
  • Teren 69.00km
  • Czas 06:26
  • VAVG 17.28km/h
  • VMAX 39.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 3567kcal
  • Podjazdy 968m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Puszcza Notecka cz. 2

Piątek, 29 września 2017 · dodano: 30.09.2017 | Komentarze 0

Ekipą, tym razem powiększoną do czterech osób jedziemy z samego rana (właściwie to startujemy o przedświcie) do Wronek. Dzisiejsze jazdy oparte będą o szlaki wytyczone przez tamtejsze nadleśnictwo, choć Szczepan i ja zamierzamy dokończyć jeszcze brakujące ślady z poprzedniego wyjazdu. Już po wschodzie słońca Rafi wysadza nas w wiosce za Wronkami… matko jedyna, jak zimno. Uzbrajając rower trzęsę się jak galareta i gdy w końcu przypomnę sobie, że mam dodatkową koszulkę w aucie… konstatuję, że ono właśnie odjeżdża. No cóż, trzeba będzie się rozgrzać szybką jazdą. Ruszamy.

Początek - wspólnie ze Szczepanem. Zielonym szlakiem rowerowym do Krucza (tak w ogóle to tego dnia, gdziekolwiek się nie ruszę, widzę ten zielony szlak rowerowy… coś wydaje się jakimś ponurym żartem), a więc najpierw kilka km asfaltu. Zza drzew przebija się słońce i gdy trafiamy na jego promienie robi się jeszcze w miarę, ale zacienione i lekko zamglone miejsca odstraszają chłodem poranka. Wjeżdżamy do Krucza, na terenowy trakt, którym jeździliśmy tydzień wcześniej. Tu Szczepan skręca na swój szlak i tym sposobem zobaczymy się dopiero wieczorem, na Orlenie we Wronkach. Mijam Hamrzysko, wyjeżdżam kawałek za wieś i odhaczam pierwszą tego dnia trasę jako „zrobioną”.

Poukładałem sobie te trasy tym razem na tyle dobrze, że koniec jednej jest zarazem początkiem drugiej. Wracam do Hamrzyska (co jest trochę bez sensu, gdyż poprzednia trasa kończy się pośrodku lasu, a obecna… tamże się zaczyna), wjeżdżam na gruntówkę i jadę w kierunku wsi Biała. Robię pętlę, która od południa omija miejsce startu trasy… będzie wg mnie tego odcinka brakowało na wyznaczonej mapie śladów… ale… ja tu jestem od jeżdżenia, a nie od myślenia. To jadę. Wioska… we wiosce w lewo i zaczyna się. Dobre 3 kilometry zrytego, piaszczystego traktu, w którym koło czasami zapada się do połowy szprych. Nie ma że boli, limit bikewalkingu wyczerpałem tydzień temu. W połowie szlaku przystanek i zmiana kierunku, bo schodzą się tu dwa szlaki. Jadę więc na miejsce startu trasy nr 3… oczywiście ona też została rozpisana tak, że zaczyna się w czarnej d… znaczy się w lesie. Jakby nie szło zrobić pętli ze wsi Biała do wsi Mężyk i potem kawałek przez las. Ale… nie ja tu jestem od wiadomo czego.

Oba szlaki kończę tam, gdzie zaczyna się moja pierwsza tego dnia, wroniecka trasa. Naprzemiennie jest albo fajnie (szutrowa lub co najmniej ubita droga) albo niefajnie (bo piachy i na dodatek jeszcze pod górkę). Odcinki łatwe przeplatają się z wymagającymi… co dla osób mniej zaawansowanych w jeździe na rowerze może być jednak sporym utrudnieniem. Wjeżdżam do Wronek, mam już 50 km za sobą, jest prawie jedenasta. Czas na kawę, tym bardziej że po drodze akurat mam naszego ulubionego dostawcę cateringu na ultramaratonach. Zatrzymuję rejestrowanie śladów, zjeżdżam, kupuję kawkę, ciacho, batonika i … podrażnię teraz kumpli, którzy dygają gdzieś swoje ślady po puszczy.

Dwadzieścia minut lenistwa szybko się kończy, ruszam dalej. Najpierw asfaltem przez Wronki, potem drogą po płytach betonowych i wreszcie lasem. Zbyt długo było łatwo… końcówka znowu daje mi popalić piachami, ale… żadnego prowadzenia. Nawet jakbym miał lasem jechać.

Na szczęście nie musiałem. Spaliłem tylko te batoniki, com je zeżarł na Orlenie i gdy wyjeżdżam na asfalt z radością odnotowuję możliwość przekąszenia bułki z serem. Dojeżdżam na ostatnią tego dnia trasę „kruczową”… dokończenie prostego traktu z Rzecina przez Klempicz. Większość przejechaliśmy ze Szczepanem tydzień temu. Okazuje się, że to była ta terenowa większość, bo mój szlak po dwóch kilometrach wychodzi na asfalt i taką drogą dojeżdżam do wsi Rzecin. Chwalącej się wszem i wobec, że jest najsłynniejszą w okolicy Wioską Grzybową. Tu też zaczynają się dwa moje kolejne ślady. Tzn. najpierw mam do przejechania krótszą trasę leśną (pieszą) a potem dłuższą, jak się wkrótce okaże - w znacznej części asfaltową. Ruszam na ślad, wjeżdżam w las i faktycznie… wioska zasługuje na swoją nazwę. Prawdziwki i podgrzybki można kosić nie zsiadając z roweru. Gdy dojeżdżam do Mokrzu, takiego małego przysiółka pośrodku lasu, mijam kilkunastu grzybiarzy objuczonych wręcz koszami i torbami pełnymi leśnych skarbów. O tak, zdecydowanie warto tu przyjechać na grzyby…

W Mokrzu jest stacja kolejowa (gdyby ktoś pytał, po co o niej wspominam). Jadę dalej, ku Warcie, gdzie mam się przeprawić na drugą stronę promem w Wartosławiu. Taaaa… nie doczytałem wcześniej, że prom pływa, ale od 14. Mam więc dobrą godzinę czasu. Łażę sobie nad rzeką, robię zdjęcia i zastanawiam się, czy jechać dookoła. Ostatecznie rozsądek (i lenistwo) przeważają, rozkładam się na ciepłym podjeździe z betonowych płyt i zajmuję się nic-nie-robieniem.

Pan Promownik pojawia się punktualnie. Prom co prawda stoi po drugiej stronie, ale szybko ogarnięty operator przeprawia się po mnie i tuż przed przybiciem nakazuje mi się ładować na pokład. Zaraz też ruszamy z powrotem, po chwili zjeżdżam z promu, by drałować szutrową dróżką ku wsi. Ładnie z daleka prezentuje się tamtejszy kościół, robię więc szybkie fotki i jadę dalej, z żalem konstatując sympatycznie i zachęcająco wyglądającą restaurację we wsi. Poprawka: hotel i restaurację w starej szkole. Super to wygląda, aż szkoda, że kwitłem tyle czasu nie po tej stronie co trzeba. Gdyby więc ktoś z was planował jazdę przez ten prom, to lepiej spędzać czas na południowym brzegu Warty, niż na północnym. Za Wartosławiem zjeżdzam na gruntówkę, którą dojadę do końca szlaku, w miejscowości Biezdrowo. Tam chwila przerwy pod kościołem (całkiem ładnym), potem wbijam ślad i jadę do Wronek, zgadując się jednocześnie z Rafim co do obiadu. Po drodze jeszcze zauważam ładny pałacyk… niestety prywatny, więc nie da się go sfocić ani obejrzeć. Trudno. Docieram do Wronek, gdzie wcinamy pysznego, świeżutkiego kebaba. Ogromniasta kanapka trochę mnie przytłacza, ale wtranżalam ją do końca, bo bułki już zjedzone, a do zrobienia jeszcze 3 trasy. Jedziemy wspólnie Rafim na początek szlaków pieszych, które okazują się być… biegowymi. Widziałem ich oznaczenia podczas porannego wjazdu do Wronek (moja pierwsza trasa, pamiętacie?), a teraz mam okazję się niektórymi z nich przejechać. To jedźmy…

Pierwszy szlak, prawie 15 km jest baaardzo wymagający. Sporo piachów, zwłaszcza na stromych podjazdach (kwintesencja to kilka ostrych, takich pod 15 % pagórków, zaczynających się od ostrego zakrętu, oczywiście w całości zapiaszczonego). Jest co robić. Przydałaby się taka trasa u nas, w najbliższej okolicy. Podprowadzam raz… na podjeździe koło wymyka mi się w lewo podbite korzeniem i zanim zdążę się podeprzeć, lecę w piach. No cóż… Poza tymi utrudnieniami jest prawie idealnie. Prawie, bo nawigator oczywiście wytyczył szlak inaczej, niż jego terenowe oznaczenia. Szlak to szlak, jadę wg śladu, ignorując znaki i skutek tego jest oczywisty. Zwalone drzewa tarasują przejazd, droga znika zupełnie i… trzeba zawrócić. Wracam, resetuję zapis śladu i jadę wg oznaczeń na drzewach… objeżdżając feralne miejsce lekkim łukiem. I tak to powinno biec. Dojeżdżam do końca, zmieniam ustawienia nawigacji na kolejną trasę i jazda na szlak. Tym razem idzie bez żadnego problemu.

Ostatni odcinek to dróżka dydaktyczna. Ciut ponad trzy kilometry, więc zostawiłem ją sobie na koniec. Co też tu może być takiego trudnego? Aha, no właśnie. Wbijam na trasę tuż za parkingiem leśnym (helloł, jak już robicie ścieżkę dydaktyczną, to warto postawić też tablicę informacyjną NA WJEŹDZIE, ale nie tylko tabliczki na samym szlaku), jadę kawałek utwardzoną leśną dróżką i… ładuję się centralnie w błocko. Wytyczony ślad biegnie groblą między stawami, a to miejsce jest tak nasączone wodą, iż praktycznie nie daje się jechać. Tzn. daje się, ale… gdy wreszcie dokańczam trasę dzwonię do chłopaków i umawiamy się na Orlenie, bo tam powinna być myjka. I na szczęście jest. Dawno się tak nie schlastałem błotem. Już widzę, jak panie nauczycielki wraz z uczniami maszerują tamtą ścieżką dydaktyczną, podziwiając otaczające ich widoki. Hehehehe…

Na Orlenie zjeżdżam się ze Szczepanem, który dojechał ze swoich kruczańskich szlaków, po chwili zjawia się Rafi i Norbi. Pakujemy rowery i wracamy do domu. Kolejne nadleśnictwo załatwione.

Odrobina zdjęć.

i mapka:





  • DST 118.00km
  • Teren 89.50km
  • Czas 06:28
  • VAVG 18.25km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 3777kcal
  • Podjazdy 1201m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Puszcza Notecka cz. 1

Środa, 20 września 2017 · dodano: 25.09.2017 | Komentarze 0


Jakiś czas temu okazało się, że jest szansa pojeździć po lasach nadnoteckich. I to na zlecenie, za pieniądze. Tak mniej więcej pośrodku, pomiędzy Notecią a Wartą, raczej w terenie niż po asfalcie. Słowem… fajno. Rzut oka na pogodę potwierdził, że środa to będzie idealny czas, zgadaliśmy się ze Szczepanem i … hajda.

Na miejscu, w Piotrowie lądujemy przed dziewiątą. Niestety autostrada A2 na wysokości Poznania jest już za wąska dla ruchu samochodów - praktycznie nie ma dnia, żeby na obwodnicy nie tworzyły się korki. Załapujemy się na takowy również i my. Niby nie za długo, niby się przesuwa… a jednak… czas leci. Gdy więc wypakujemy się z auta pod piotrowską remizą, uzbroimy rowery i w końcu ruszymy na szlak… jest dziewiąta. Trochę późno. Przy następnym wyjeździe trzeba będzie znacznie wcześniej wstać…

Początek trasy każdy z nas, tzn. Szczepan i ja jedziemy osobno. Wytyczono nam (a, bo sprawdzamy drogi rowerowe i piesze na życzenie tamtejszego nadleśnictwa) ślady mniej więcej podobnej długości. Dwadzieścia parę kilometrów, nie licząc dojazdu. W sumie niecałe trzydzieści. Co prawda Szczepana trasa oznaczona jest jako „rowerowa”, a moja jest „piesza”… ale bez przesady, co to niby zmienia? Hehe, naiwniaku… W każdym razie umawiamy się, że kto pierwszy dojedzie, ten zaiwania pod zamek (konkretnie: Goraj - Zamek, k. Czarnkowa), a potem się zobaczy. Umówieni? Umówieni. To w drogę.

Ruszam. Pierwsze dziesięć km idzie jak z płatka. Do Klempicza docieram świetnymi, szutrowymi dróżkami, kawałkiem asfaltu i całkiem przyzwoitą gruntówką. Skręcam w las i zaraz po skręcie mała niespodziewanka. Wytyczona trasa odbija delikatnie w lewo, a zielony szlak, którym jechałem praktycznie cały czas dotąd (porządnie oznaczony na drzewach) minimalnie odchyla się na wschód, czyli w prawo. Oczywiście, jak to zwykle bywa… moja wytyczona trasa ma gorszą nawierzchnię. Co zrobić… ślad to ślad, trzeba jechać. Co czynię po chwili wahania (nie, żeby mnie nie kusiła jazda po „zielonym”). Zaraz na początek wpadam w piachy, potem… przyjemność obcowania z naturą zakłócają wyjące piły drwali, którzy prowadzą wycinkę. Gdy ich wreszcie mijam, to drogi w lesie… jak to w lesie, nagle schodzą się. I mój wytyczony ślad znowu się robi „zielonym szlakiem”. Hm…

Kontempluję jeszcze bezsensowność całej tej, dopiero co zakończonej operacji pt. „rozgałęziony szlak”, gdy fantazja nawigatora objawia się po raz kolejny. Zielony szlak skręca w prawo, a moja trasa… niknie w zaroślach. Właściwie to nie, nie niknie, tylko perfidnie, złowieszczo wręcz kończy się, jakby ją nożem ktoś odciął. I posadził w tym miejscu las. Paskudnie gęsty las. Taką, by tak rzec, puszczę jakby. Miotam się więc po tych zaroślach, szukam możliwie blisko wytyczonej kreski miejsc, przez które mógłbym choćby przepchnąć lub przenieść rower (pamiętacie - to szlak pieszy ponoć)… w końcu zawracam, ruszam szerokiem objazdem pobliskiego wzgórza i położonych u jego stop moczarów… aż w końcu moja droga okazuje się być tą, która biegnie wg widzimisię Wielkiego Kreślarza. Wjeżdżam na wytyczoną linię, przekraczam płynącą pośrodku lasu rzeczkę (którą, patrząc na realny jej kierunek, miałem częściowo się poruszać… kurde, to szlak pieszy, a nie kajakowy, helloł??!!) i … znowu trasa się rozjeżdża. Patrzę na mapę OSM… owszem, widać jakąś ścieżynę po której idzie ślad, ale nie… ja już się na to nie dam nabrać. Jadę „zielonym szlakiem” mając wytyczony odcinek tuż obok i w końcu ponownie, jak to miało miejsce na opisywanym wcześniej odcinku za Klempiczem obie drogi się schodzą. I jak już się zeszły, to razem doprowadzą mnie do Lubasza. Na 17 km. Zostało sześć…

W Lubaszu wcinam drożdżówkę „na bogato” (dokładnie taka nazwa widnieje przy niej w cukierni), po czym wyjeżdżam z „miasta” wg planu. Aha. Wg planu oznacza, że fantazja nawigatora wiedzie mnie najpierw na cmentarz… se myślę - ooookeeeej, co kraj, to obyczaj, a potem via ogródki działkowe („Brama zamykana jest o godzinie 18.00, wstęp tylko dla działkowców”) mam zjechać do jeziora. Serio?! Zawracam do miasta, znajduję skrót ku nadjeziornej ścieżce i puszczam zapis śladu w ten sposób. Nie wiem, co chce nadleśnictwo osiągnąć poprzez taką fantasmagorię, ale zakładam, że nikt ważny na tym cmentarzu nie leży, więc mało kto chciałby tam zaglądać.

Dróżka nad Jeziorem Dużym (nooo, taka mało oryginalna nazwa) jest opracowana przyzwoicie. Miejsca postojowe, porządne tablice informacyjne, niezła nawierzchnia. Jedzie się fajnie, ale po chwili szlak odbija na północ. Znaczy się - wytyczony szlak. I… w tym momencie dzwoni Szczepan, obwieszczając radosne: „dojechałem”. Ok, mówię, jedź pod zamek, ja mam jeszcze sześć kilometrów. Będę za jakieś półgodziny. Aha…

Gdy Szczepan ponownie dzwoni po godzinie, to tak się składa, że… jestem właściwie w tym samym miejscu. Wszystkie odjazdowe drogi znad jeziora sprawdziłem, nie da się nimi jechać. Droga wytyczonego śladu kończy się za skarpą i przegrodzona jest płotem, oddzielającym młodnik od reszty lasu. Objechać się tego nie da, bo z jednej strony płynie strumień, a z drugiej… ciemnieje klasyczny ols, przez który nie prowadzą nawet ścieżki dzikich zwierząt. Całą godzinę tracę na próby znalezienia przejazdu możliwie blisko wytyczonej trasy, ostatecznie poddaję się, odjeżdżam od jeziora zgodnie ze szlakiem i w końcu wyjeżdżam na pole. Milusio zaorane pole, które na szczęście ma dla mnie jedną, dość porządnie utwardzoną drogę. Dobra nasza, jadę nią, aż wyjeżdżam w jakimś przysiółku, gdzie… psy zadbały, bym przyspieszył. Wyjazdu z przysiółka w kierunku śladu nie ma, toteż jadę aż do miejscowości Dębe, skąd zawracam w kierunku Lubasza, by wreszcie ulicą „Na Wiatrak” wjechać na ślad. I tak zaczyna się przygoda dnia. Dotąd… było nudno.

„Na Wiatrak” nazywa się tak nieprzypadkowo. Po prawej, na wzgórzu widać bowiem pięknie odnowiony wiatrak. Jestem z lekka spóźniony (Szczepan - pamiętacie, od godziny już czeka), więc jadę zgodnie z wytyczoną trasą, coraz bardziej zbliżając się do finału. Aha, finału!! Przejeżdżam przez kolejny przysiółek, w którym droga wiedzie pomiędzy domami. Prawie, jakbym komuś przejeżdżał przez posesję. Wszelkiego rodzaju domowe ptactwo, przemykające się między nimi dzieciaki i psy… tak tak, aż nie do wiary. Siedząca na werandzie jednego z domów gospodyni odpowiada na moje wypowiedziane najmilej jak potrafię „dzień dobry”… ale ta odpowiedź z jej strony nie jest ani miła, ani życząca „dobroci”… brzmi, jakby to w ogóle nie był dzień. Dobra - myślę - jedź, więcej cię tu nie będzie. Zjeżdżam w dół, w niewielką kotlinkę (coś mi tu nie gra, ale jeszcze nie wiem co) i … nagle droga się kończy. Na wprost, gdzie mam jechać płynie sobie leniwie mała rzeczka, tak na oko z 1,5 metra szerokości (w końcu mamy ładne, deszczowe lato, prawda?). A mostka ani widu. Jedyne co widać w pobliżu, to leżące na łące opodal krowy. Gapią się na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, żują trawę i mam wrażenie, jakby czekały na przedstawienie „zobacz tego idiotę z rowerem, jak próbuje się przeprawić przez naszą rzeczkę”. Rzucam kilka bardzo nieprzyjemnych słów pod adresem nawigatora, zawracam i … jeszcze próbuję znaleźć objazd. Odchodząca od szlaku (tego wytyczonego) droga kończy się dwukrotnie: najpierw przejazd zagradza mi rozciągnięty w poprzek trasy krowi pastuch, a gdy nie poddaję się i jadę dalej, to w końcu droga znowu kończy się olszynowym bagniskiem. Kurrrr….de!!

Jak niepyszny zawracam więc do wsi, w której przed chwilą pozdrawiałem naburmuszoną panią. Mój wjazd nie pozostaje niezauważonym. Pierwsze rozwrzaskują się gęsi… nic to, myślę, ale w tym samym momencie skądś wypada mały, kudłaty burek. I huzia na józia. Znaczy się na mnie. A to do nogi, a to za kostkę… a to pod koło… jadę tak chwilę, naprawdę już wnerwiony, burek szczeka, skacze i ujada, i gdy jestem już zdesperowany na tyle, że zamierzam kejtra potraktować czule moim butem… zza węgła pobliskiego domostwa wychodzi pies. Czarny pies Baskerwilów. Wychodzi i siada na wprost mnie, centralnie na drodze, którą jadę. Siada. I patrzy. A jego wzrok mówi jedno: no, dalej, nooo, kopnij tego małego…

Wszystko to trwa oczywiście sekundy, ale czuję się jak Vuko Drakkainen, któremu ktoś wyłączył cyfrala. Czas biegnie, oddech, okręcam pedałami, oddech, skręcam kierownicą, oddech, omijam potwora, oddech, głowa psa powoli obraca się śledząc mój ruch, oddech, okręcam pedałami i przejeżdżam obok, oddech, pies zostaje za mną, oddech, ten mały kejter dalej ujada, ale jakby mniej… uciekam spod kostuchy i chyba tylko wydaje mi się, że gospodyni na ganku uśmiecha się złowrogo…

Gdy wyjeżdżam (ponownie) na DW 182 mam już szczerze dość tej trasy. Spoglądam za siebie - nie goni mnie ani ten mały burek, ani jego olbrzymi kolega, ani ponura właścicielka z hacjendy, która - to musiało mi się zdawać - trzymała w ręku siekierę. Brrr… otrząsam się z niemiłego wspomnienia, nadal w myślach powtarzając złą mantrę na rzecz nawigatora i ruszam (ponownie) do wsi Dębe. Zjeżdżam w kierunku szlaku, a potem asfaltem, szutrem, polną drogą docieram do skraju lasu, gdzie czeka na mnie ostatnia niespodzianka. Ostry zjazd do kotlinki, którą dalej biegnie trasa. Zjazd jest dość nietypowy, bo… jadę drogą poprzegradzaną co jakiś czas drewnianymi belkami, zabezpieczającymi środek ścieżki przed osunięciem z powodu opadów. Takie odcinki często spotyka się na pieszych szlakach (helloł, pamiętacie, to szlak pieszy!?) w górach. No, okazuje się, że można taką dróżkę zaliczyć na rowerze w Puszczy Noteckiej. Ostatecznie udaje mi się nie zabić na tym odcinku, zjeżdżam do kotliny, którą docieram już bez większych przeszkód do końca wytyczonego śladu. A potem szybko wjeżdżam (a tak, bo Goraj - Zamek położony jest na niezłej górce) na wzniesienie i wreszcie spotykamy się ze Szczepanem. Półtorej godziny spóźnienia. Zamiast 23 km przejechane i przepchane 42. Ech…

Zamek (w którym mieści się szkoła) prezentuje się całkiem ładnie, szkoda jedynie, że zastawiono dziedziniec autami. Kto się jednak tam wybierze w weekend, powinien być zadowolony. Robię kilka pamiątkowych fot, szybko dojadam bułkę i ruszamy dalej. Jedziemy do Krucza, gdzie mamy wytyczone jeszcze kilka szlaków. Niby nie tak długich, ale… same się nie przejadą. W Kruczu (taka wioska pośrodku niczego, na dobrą sprawę nie byłoby tam nawet gdzie pozostawić auta) mamy do zrobienia trzy ścieżki dydaktyczne i kilka pojedynczych tras, której jakoś próbowałem spiąć do kupy planując wyjazd w domu. Dzielimy się nimi tak, że Szczepan bierze się za najdłuższą, a ja za najkrótszą. Ino, że ja mam do swojej najdalej. Umawiamy się znowu na telefon po „robocie” i wio.

Początek na ścieżkę oznaczoną jako krucz_8_dydakt wiedzie całkiem przyjemną szutrówką. Są nawet drogowskazy w lesie, na skrzyżowaniach… ani chybi jest tu leśniczówka w pobliżu. Gdy w końcu dojeżdżam w miejsce, skąd powinienem zacząć objazd trasy dydaktycznej okazuje się, że wszystkie moje urządzenia straciły zasięg. Mocuję się jakiś czas z nimi, zamykając i uruchamiając nawigację… i jednocześnie powolutku przejeżdżam obok położonego w środku lasu domostwa. Bardziej wystawić się chyba nie można. Dociera to do mnie natychmiast, gdy tylko słyszę pierwsze ujadanie z głębi podwórza. Zza bramy wypadają dwa psy, mniejszy oczywiście robi hałas, ale ten większy… wcale nie marnuje czasu na poszczekiwanie. Wbijam się w pedały i spieprzam stamtąd co sił konstatując, że wzdłuż drogi, którą jadę stoją jakieś tablice. Ha! To ta ścieżka dydaktyczna, alleluja. Psy odpuszczają, a ja mam czas by spojrzeć na nawigację - ha! ruszyła!… i wtedy dociera do mnie, że ruszyła nie w miejscu, gdzie ją uruchomiłem, ale podczas ucieczki przed psami. Bajka. Bo ja muszę domknąć ślad. Będę więc musiał obok tego domostwa przejechać jeszcze… dwa razy. Po raz drugi - zamykając pętlę, a po raz trzeci… wracając do Krucza. Dobrze, że chociaż drogi są w dobrym stanie.

Gdy zbliżam się do końca pętli ekipa burków nadleśnictwa (bo że to jest dom leśników zauważam przy drugiem przejeździe) czuwa. Tym razem gonią mnie skubani znacznie dłużej, niż za pierwszym razem, a potem… widzę w lusterku że ten mniejszy usiadł na środku drogi i filuje. Cudnie. Postanawiam więc jechać znowu dookoła i skorzystać z pierwszej możliwości, by skrócić drogę. Pierwsza możliwość to wjazd na bagna, gdzie moja obecność płoszy przyczajonego kota.. nie wiem, czy spał, czy tak się podniecił perspektywą złapania kaczki, że startuje mi biedak spod koła w ostatniej chwili (też go nie widziałem - nie wiem dlaczego) i pierwsze odbicie łap zalicza w kępie traw, która okazuje się być zanurzona w wodzie. Rozlega się głośny miauk i plusk, z wody wyskakuje dalej coś kotopodobne i mknie przez chaszcze w kierunku leśniczówki. Sorry stary, miej pretensje do burków z podwórka.

Zawracam, dwieście metrów dalej znajduję kolejną drogę, która przeprowadza mnie w bezpiecznej odległości od moich psich fanatyków i tak wracam do wsi. Gdzie okazuje się, że mój towarzysz jeszcze nawet nie wjechał na ten najdłuższy ślad. Wywracam oczami, wybieram jego trasę, a on wskakuje na ostatnią ścieżkę dydaktyczną, której początek wspólnie odnajdujemy i w drogę. Ta trasa okazuje się być pozbawiona jakichkolwiek emocjonujących przeżyć, co przyjmuję z nieskrywaną satysfakcją. Wreszcie ktoś wytyczył ślad, po którym da się jechać „bez przygód”. Wracam do miejsca startu, próbuję dzwonić do kolegi… nic z tego. Żadnego zasięgu. Gdy w końcu jednak udaje nam się skontaktować, Szczepan też jest już „po robocie”. Ustalamy spotkanie, czekam cierpliwie, aż mój towarzysz nadjedzie, bo z miejsca gdzie jestem zaczniemy dwie kolejne i zarazem ostatnie trasy. Robi się już bowiem późne popołudnie, wolimy zatem nie ryzykować nocnego jeżdżenia po nieznanych lasach.

Nadjeżdża, chwilę czasu zajmuje nam ustalenie dalszego planu w końcu ruszamy. Najpierw asfaltówką w kierunku Wronek, a potem przez lasy do Klempicza. Jedzie się przyjemnie, droga jest naprawdę przyzwoita, a wzdłuż niej (pośrodku lasu) co jakiś czas obserwujemy dobrze przygotowane parkingi leśne. Najwyraźniej ktoś poszedł po rozum do głowy i zezwolił na wjazd do lasu autami, zabezpieczając jednocześnie miejsca, gdzie grzybiarze (których jest co niemiara) mogą pozostawić swoje samochody. Docieramy do Klempicza, a że jest jeszcze na tyle wcześniej, to możemy domknąć ten ślad. Rezygnujemy więc z bezpośredniego powrotu do Piotrowa i drałujemy w kierunku Boruszyna. No niestety, jakość dróg gwałtownie się pogarsza, ja na swoich 1,75 calowych oponach jakoś daję rade, ale Szczepan ma węższe koła. Kilka razy więc piachy pokonują go i jak to mawia dywizja leszczyńska „pchalim”…

Ostatecznie domykamy trasę, wracamy do Piotrowa (piękną, wręcz autostradową szutrówką), pakujemy się na rowery i … mamy 60% tras z tego nadleśnictwa zaliczone. Czas planować kolejny wypad, czyli ciąg dalszy nastąpi, o ile pogoda dopisze…

Trasa (prawie cała, bo brak na niej odcinka 9 km, który zapisał się osobno) wyglądała tak:



zdjęcia są tu...




  • DST 19.40km
  • Teren 12.00km
  • Czas 01:55
  • VAVG 10.12km/h
  • VMAX 27.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 495kcal
  • Podjazdy 188m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Na grzyby...

Niedziela, 17 września 2017 · dodano: 18.09.2017 | Komentarze 0

... z córcią i żoną. Przyjemny czas. I koszyk grzybów na obiad. 




  • DST 118.00km
  • Teren 26.00km
  • Czas 06:07
  • VAVG 19.29km/h
  • VMAX 40.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 3106kcal
  • Podjazdy 518m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wielkopolski Szlak św. Jakuba - cz. 3

Niedziela, 3 września 2017 · dodano: 11.09.2017 | Komentarze 0

 Rankiem, może nie za wczesnym, ale jednak rankiem zbieramy się do drogi. Zaraz na początku, jeszcze w Osiecznej, żegnamy się z Agnieszką, która wraca do domu, a do ekipy dołączają Darek z synem oraz Maciej. Powiększonym teamem ruszamy do Leszna. Nie bezpośrednio jednak, a lekkim objazdem via Kąkolewo - Nowa Wieś. Dzięki takiemu posunięciu co-poniektórzy mają okazję podjechać sobie „górkę” przed Łoniewem, ale… gdy sterczę u góry kręcąc filmiki konstatuję, że to nachylenie chyba na nikim nie robi już wrażenia. A pamiętam czasy, gdy byłyby tylko utyskiwania. Jakoś tak szybko mijamy Kąkolewo i do miasta mojej młodości docieramy porządną asfaltową ścieżką przez Nowy Świat.. Ullala... no no, postarali się.



Dobra, przesadziłem z tym „postarali” - zaraz za rondem, tamtejszy DDR wzdłuż Estkowskiego przestaje być fajny - gdybym jechał szosą, już bym klął. Czytałem ostatnio tekst u pewnego mądrali, który dowodził, że jak chce ktoś pojeździć rowerem szosowym, to nie powinien próbować jeździć po mieście, tylko… ma wyjechać z miasta autem. Z ostrożności procesowej nie skomentuję… W każdym razie wjeżdżamy wreszcie do centrum, zastając ekipę na leszczyńskim rynku, ustawiającą się do zdjęcia. Nawet Jędrzej zdążył się już obudzić, więc pamiątkowa fota idzie sprawnie. Cykamy co trzeba i rozsiadamy się w kawiarence na kawie. Zamawiam dwie kawy i dwa ciacha. A co, wolno mi. Pamiętacie? To nie maraton, mamy czas. Chyba…



Czas mija jednak zbyt szybko. Zabieramy się w drogę, bo już po 10, a jeszcze sporo przed nami. Święciechowa, dokąd docieramy równie paskudną ścieżką rowerową, co ta wcześniej przy Estkowskiego… eee, no nie, DDR przy Wolińskiej to już jakiś dramat. Współczuję znajomym, którzy muszą tam śmigać na szosach. Gdy docieramy do Święciechowej, na czoło wysuwa się Jarek. Wszystko w trosce o kolejne punkt wycieczki, czyli kościół pw. św. Jakuba. Jedzie pierwszy, nadając ostre, zakapiorskie tempo… i ten oto w klasyczny sposób likwiduje ucieczkę zająca (lokalnego rowerzysty, który gdy tylko nas zobaczył - przyspieszył). Koszulka zobowiązuje. Zająca więc mijamy na święciechowskiej górskiej premii (IYKWIM) może bez wyniosłych min, ale z delikatnie skrywaną radochą. Przystajemy na chwilę pod kościołem (wcale nie z uwagi na brak sił, wyjaśniam, gdyby ktoś tak perfidnie sobie pomyślał) na focenie i zwiedzanie (bo to Kościół Jakubowy), niestety jak to zwykle bywa w niedziele… trwa msza, więc nici ze oglądania. W trakcie postoju budzi się wreszcie Fanky… tak to jest, jak ktoś przedawkuje krople… na sen poprzedniego wieczoru. Na ryneczku święciechowskim łopoczą flagi: Polski i UE… no no, w dzisiejszych czasach to wręcz demonstracja polityczna. Przystaję jeszcze przy obracającej się na wodzie kamiennej kuli - globusie, kręcę filmik i gdy wreszcie wyjeżdżam na szlak, ekipy już nie ma.



KBR-y pojechały, ale… jak się okazuje, nie wszyscy. Szczepan mnie dogania, zjeżdżamy na offroad i jedziemy do Trzebin, gdzie w tamtejszym pałacu czeka na nas Pan Marek. Tzn. dojeżdża ekipa, a my omijamy pałac bezwiednie i dopiero telefon, dość specyficzny w treści („halo, Kris, jesteśmy w pałacu, musisz skręcić w prawo obok tego żółtego bloku” … - „okej, ale obok żółtego bloku nie da się nigdzie skręcić w prawo. Czyżby chodziło Ci o ten pomarańczowy blok?”) zawraca nas w stronę, gdzie jest reszta ekipy. Chwila błądzenia powoduje, że gdy docieramy na miejsce nie pozostaje ani okruszek - podobno pysznego - placka, przygotowanego dla nas jako poczęstunek na pałacowym dziedzińcu. Hm, może ta ściema z kolorami nie była przypadkowa? Ekipa się zbiera (klasycznie: o jesteście, to fajno, możemy jechać bo my odpoczęliśmy), więc znowu będę ich gonił, gdyż nie zamierzam odpuścić i robię sobie kilka pamiątkowych zdjęć. Potem ruszam i dopadam ich na krawędzi lasu. Do Wschowy jeszcze 20 km, w większości bezdrożami, więc trzeba jechać, TRZEBA!!


Jedziemy. Czasami pchamy, tzn. pcha Skfar, który w moim przekonaniu musi zrobić to, co robi zazwyczaj każdy nowy członek KBR krótko po przystąpieniu do Bractwa. Musi kupić nowy rower. Primo, bo ten, na którym jeździ jest na niego za mały (z tym opuszczonym siodełkiem po ułamaniu sztycy to już w ogóle wyglądał, jakby ukradł rower synowi po komunii), a sekundo: bo na tych oponkach cienkich to on se może jeździć po leszczyńskich ścieżkach rowerowych. Tych dziurawych, z kostki brukowej, albo z połatanego nie wiadomo czego. Ale w teren, gdzie drogi leśne, błotnisto - piaszczyste, tudzież generalnie niełatwe, to sorry… kończy się potem, że Jarek obwieszcza wszędzie „pchalim”. Przed Niechłodem owszem pchał, ale tylko Skfar. Tak-że wicie, rozumicie. Nju bajk albo śmierć!


Gdy wreszcie docieramy do Wschowy, jest południe. Zaplanowane jest zwiedzanie Lapidarium i kurcze… Pani Marta przygotowała się do naszej wizyty niesamowicie. Aż żal nie skorzystać. Większość ekipy zatem wysłuchuje arcyciekawej opowieści o historii, a my naradzamy się szybko, co dalej. Bo, by tak rzec… jesteśmy już w niedoczasie. Zostało nam wg plany 90 km do przejechania, a czasu coraz mniej. Właściwie to nie ma czasu na nic.



Zapada więc decyzja: ekipa KBR w Kórnika rusza na obiad, a potem przez Górę do Rawicza na pociąg, a ekipa leszczyńska i ja jedziemy dalej wg planu. Czyli do Głogowa. Kuszę jeszcze przez moment Norbiego, że „przecież zdążymy we dwóch, zobaczysz”… ale gdy idę zrobić kilka fotek w centrum, Norbi znika i zostajemy w pięciu.


No to start. Wyjeżdżamy ze Wschowy i zaraz na rogatkach dopada nas ulewa. Pierwsza i … jedyna tego dnia. Przytomnie zawracamy na dopiero co minięty przystanek autobusowy, wyciągamy przeciwdeszczówki… i przestaje padać. Jest jednak mokro, więc chwilę (ściślej, to do Konrdadowa) jedziemy ubrani jak na ulewę, ale gdy przystajemy pod tamtejszym kościołem św. Jakuba, zdejmujemy warstwy wierzchnie, robimy fotki i ruszamy dalej.


Szkoda, że nigdzie nie ma oznaczeń, gdzie znajduje się jeden z dwóch tamtejszych krzyży pokutnych: jeden stoi sobie w cieniu bramy wjazdowej do kościoła, ale drugiego nigdzie nie widać. Robię jeszcze pamiątkowe zdjęcie tamtejszego dworu z XIX wieku i potem już tylko jedziemy.


Przed Serbami wyjeżdżamy na DK 12 i od tego momentu każdy ostro tnie, by jak najszybciej wjechać do Głogowa. Przekraczamy tęczowy most, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie pod zamkiem i rozjeżdżamy się na chwilę. Ekipa z Leszna jedzie do Maka na żarełko, a ja do centrum, by zrobić kilka fotek. Rynek, ruinę kościoła św. Mikołaja, ładne centrum… ładne miasto. Gdy dojeżdżam do pobliskiego McDonalda, trafiam na jakąś mega kolejkę. Zanim więc zamówię i zjem, minie dobre 40 min. Fast food? Tjaaa…



Na szczęście wcześniej uzgodniłem sobie z chłopakami z Leszna podwózkę na najbliższe 25 km.



Pakujemy rowery na bagażnik w aucie, my wskakujemy do środka i w trasę. Siedzę sobie grzecznie i dumam, co jest nie tak. Dociera do mnie to po chwili: słuchamy pewnego radia z Torunia… no ok, kierowca rządzi, więc trza się dostosować. Staram się jak mogę, ale… gdy w trakcie audycji pojawiają się przerywniki (piosenka znaczy się, ale nie kościelna, nic z tych rzeczy)… nie daję rady. Gdy tylko wjeżdżamy do Góry… „tu mnie wyrzuć, tu” - wolam zaraz na wjeździe ipo chwili wysiadam gdzieś w centrum. Osakwiam rower, żegnam się z kumplami i ruszam… na zdjęcia, a potem do domu. W słuchawkach Office of Strategic Influence rzęzi gitarami i powoli dochodzę do siebie. Uff…



Dalsza część powrotu upływa w jeździe pod wiatr.


Uśmiecham się zatem znacząco do figury św. Krzycha, stojącej na ulicy... hehe, Chopina w Gołaszynie. Święty chyba łaskawie na mnie wejrzał, bo wiatr powoli zmienia kierunek (a może to ja lekko halsuję), w każdym razie od Ponieca jest już znacznie łatwiej jechać. Kilka km przed domem widzę tablicę, że droga Karzec - Pudliszki zamknięta… i w tym momencie przychodzi SMS od brata. Nie patrz na zakaz, jedź, to przejedziesz.. Takoż uczyniłem. I koniec.


Uzupełnienie: ekipa, która skróciła trasę dojechała wg planu do Rawicza, zapakowała rowery na auto, a sama wsiadła do pociągu (niestety nie szło sprawdzić, czy PKP zabierze 10 rowerów do składu, na który mieli bilet, bo nikt w PKP nie wiedział, z jakich wagonów będzie się składał pociąg, który dopiero ma wyjechać na trasę). Wysiedli w Mosinie, wypakowali rowery i wrócili na kołach do Kórnika. Już po zmroku. Ale… mają do zaliczenia trasę ze Wschowy do Głogowa. Hehehe…





  • DST 147.10km
  • Teren 44.00km
  • Czas 08:05
  • VAVG 18.20km/h
  • VMAX 44.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 3990kcal
  • Podjazdy 753m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wielkopolski Szlak św. Jakuba - cz. 2

Sobota, 2 września 2017 · dodano: 08.09.2017 | Komentarze 1

Czemu część druga, skoro nie widać pierwszej? Aaa, to akurat proste - bo pierwsza była rok temu. Ale gdyby komuś nie chciało się klikać w link - uprzejmie wyjaśniam, skąd i po co to się wzięło…


A zatem… dawno dawno temu, tak dawno, że właściwie to nie pamiętam kiedy, w rozmowie z Jarkiem i Maciejem wpadliśmy na pomysł, by na rowerach pojechać do Santiago de Compostela. Najlepiej tym najsłynniejszym Szlakiem św. Jakuba, z francuskiego Saint-Jean-Pied-de-Port aż na wybrzeże Atlantyku. Wiecie, aż po finis terrae w miasteczku Fisterra. Ale na to trzeba mieć sporo czasu, którym my, ludzie tłamszeni przez codzienność, nie dysponujemy. I tak plany pozostały planami. Prawie. Bośmy sobie wymyślili substytut. Polskie Drogi Jakubowe.


Zaczęło się to ukonkretniać w 2015 roku. Nadwarciańską Drogą św. Jakuba z podsłupeckiego Lądu do podkościańskiego Lubinia. Wzdłuż Warty, rzecz jasna z niewielką modyfikacją. Nie, wcale nie dlatego, że to szlak pieszy i pewnymi ścieżkami jechać się nie da (bo się da, sprawdziliśmy). Raczej dlatego, że a to trza zobaczyć było Ciążeń, a to Miłosław tudzież Winną Górę… w każdym razie w maju 2015 roku pojechaliśmy w piątkę wzdłuż oznaczonej „muszelką” trasy. Jak było, można sobie przeczytać TU (dzień pierwszy) i TU (dzień drugi). Spodobało się. Rok później, czyli w 2016 roku chłopaki z Bractwa wybrali się w dwudniowy wyjazd na północną część Wielkopolskiego Szlaku św. Jakuba. Z Inowrocławia do Poznania. Pojechali beze mnie, bo ja załatwiłem sobie achillesa na Maratonie Podróżnika i… rozsądek (w postaci gniewnej miny mojej małżonki) przeważył. Zostałem w domu. Ale… co się odwlecze to nie uciecze… zamiast jechać ten odcinek w dwa dni, machnęliśmy to we wrześniu 2016 roku z Norbim i Rafałem na raz. A co, nikt nam nie powie, że #niedasie. Przyznaję, chwilami było trochę zbyt ostro, zważywszy na ilość offu i konieczność robienia zdjęć… ale czego to się nie robi, by nie mieć niedokończonych spraw? Odcinek północny zatem został zaliczony, zaś dokończenie wielkopolskiej drogi zaplanowaliśmy na ten rok. Tzw. część południową, czyli trasę z Poznania do Głogowa. W sumie znowu jakieś 200 km z kawałkiem.



Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym czegoś nie wykombinował. Pięć dni przed wyjazdem zachciało mi się zawieźć kosiarkę do naprawy. Dźwignąłem ją sobie do bagażnika i … ostro naciągnąłem sobie mięśnie pleców. Znowu rehabilitacja u pani Emilii, znowu nerwowość i wywracanie oczami. Ostatecznie… wszystko dopięte, plecy jakby nie bolą - można jechać.


Do Poznania, na plac Bernardyński (miejsce spotkania z ekipą z Leszna) wyruszamy kilka minut po siódmej. Od początku objawia się w grupie pewien nerw… a te zapędy kórnickich zakapiorów do naparzania jeszcze niejednokrotnie będą zgrzytać między uczestnikami. W każdym razie do stolicy Wielkopolski docieramy przed 9 rano, przybijamy piątki z Dywizją Leszczyńską i … hajda na szlak.



Początek nowiusieńką rowerową Wartostradą, a potem przez Dębinkę i kolejowym mostem na drugą stronę rzeki. W kierunku Głuszyny, gdzie jest pierwszy na naszej trasie zabytkowy kościółek pod wezwaniem św. Jakuba. Przerwę techniczną na fotki ("i fajeczkę, ok?”) wykorzystujemy na naradę. Czy jechać terenem (co jest ryzykowne, zważywszy na piątkowe ulewy w Wielkopolsce), czy też delikatnie objechać te niewiadomego stanu gruntówki asfaltem. Ostatecznie ekipa rusza asfaltem, a Norbi robi rozpoznanie bojem i jedzie po śladzie. Ruszam za nim i ... przez następne kilka km jedziemy osobno. Zjeżdżamy się dopiero przed Rogalinem, gdzie po wjeździe na wały za kościołem podziwiamy piękną panoramę Warty. Przekraczamy rzekę i ruszamy przez Sowiniec, w stronę Jaszkowa. Jest… by tak rzec błotniście, więc śmiechu i sytuacji na krawędzi jest co niemiara. Koniec końców jednak nikt nie ląduje w wodzie ani w błocie, jedynie Norbi nas porzuca chwilowo, bo zajechał hamulce. Grzeje więc do Mosiny, a my spokojnie jedziemy w stronę Krajkowa. No dobra, niby spokojnie… a tu nagle wszyscy stają, a co-poniektórzy padają ze śmiechu na asfalt. Współczuciem ogarnięci. Dla Skfara, który wziął był i ułamał sztycę. Nie pytajcie jak. Ułamał, to ułamał. Po co drążyć.


Na szczęście daje się złamaną część wyjąć z ramy, ba, nawet da się z niej odczytać średnicę. Dzwonię do Norbiego (pamiętacie, chwilę temu pojechał do Mosiny kupić nowe klocki do hamulców)… ejże, on już wraca!! Dojechał, wymienił i wraca. Pewnie jeszcze w międzyczasie zjadł pączka w Puszczykowie. Nieśmiało mówię w czym rzecz … zawraca i jedzie na zakupy. My tymczasem skręcamy Skfarowi siodełko jak dla dziesięciolatka i jedziemy dalej. Na szczęście droga jest asfaltowa aż do Żabna, gdzie przystajemy na chwilę przy tamtejszym kościółku… dzwonię - Norbi kupił co trzeba i jedzie do nas. Ruszamy dalej, bo przy tym zabytku to zatrzymała się tylko część ekipy… niestety naparzacze pognali dalej. Za Żabnem, przy stacji benzynowej przystajemy na zakupy, a tak się składa, że mamy tam zjechać w teren. Znowu w błoto. Omijamy je jednak zgodnie (ostatni raz tego dnia) i jedziemy do Brodnicy, gdzie wreszcie mam do woli czasu, by obfootografować tamtejszy pałac. Następny przystanek to pałac w Jaszkowie… który okazuje się być zamknięty dla zwiedzających. No bardzo nie halo! Czekam jeszcze chwilę na maruderów, czołówkę wycieczkowiczów puszczając w drogę pod nadzorem Jędrzeja (pamiętacie ze szlaku latarni: „Krzysztof, jedziemy poza śladem”). Nie wiem na co liczę. Bo gdy wreszcie ruszam i zbieram jadącego wolno Jasia, dochodzi mnie Norbi. Jedziemy dalej wzdłuż śladu i okazuje się, że reszta ekipy pojechała asfaltem w stronę Śremu. No i weź ich spuść na chwilę z oka…



Byliśmy na końcu, jesteśmy w czubie. Czekamy na polach przed Gajem aż nas wreszcie dogonią entuzjaści asfaltowych dróg… ostentacyjnie leżę sobie w trawie żując suche źdźbło… gdy wreszcie nadjeżdżają. Jedziemy dalej i w Gaju spotykamy Agnieszkę. Biedactwo się na nas naczekało prawie dwie godziny…


No i poczeka jeszcze kilka minut, bo Norbiś wyciąga z sakwy nową sztycę i … ciach... wymiana gotowa. Błociszewo, a za Błociszewem… błota co niemiara. Czekam znowu na maruderów, naiwnie licząc, że osoby nawigujące po śladzie, który zrobiłem (czyt. Jędrzej, Norbert, ktoś jeszcze?) zauważą „ważne miejsce” do odwiedzenia. Akurat! Gdy wjeżdżam jako ostatni do Turwi, oczywiście nikogo już tu nie ma, a pałac, leżący tuż obok drogi, którą wyjechaliśmy pozostawiono bez odwiedzin. Olewam zatem fakt, że znowu mi odjechali i jadę do dawnego majątku Chłapowskich. Robię zdjęcia, chwilę rozmawiamy z małżeństwem zwiedzającym w ten weekend Wielkopolskę samochodem… i w końcu ruszam dalej na szlak. Ten odcinek jedziemy (dobra, to eufemizm, bo jadę sam, nie mam pojęcia, gdzie reszta ekipy) fragmentem EuroVelo nr 9. Liczę, że znajdą się w Rąbiniu, bo Jarek raczej im nie odpuści wizyty w późnogotyckim kościółku, obok którego mieści się nekropolia generała Dezyderego Chłapowskiego.



I nie przeliczam się - faktycznie tam czekają. Krótko daję do zrozumienia, czym charakteryzuje się wyjazd na Szlak Jakubowy i chyba do ferajny dociera, co uczynili, bo odtąd już pojedziemy z większym umiarem.


Jest już popołudnie, fajnie byłoby coś przekąsić. I wręcz idealnie wpasowuje się nam w te plany wizyta w Cichowie. Co prawda filmowy majątek z Pana Tadeusza jest tego dnia „wynajęty” na jakąś imprezę, ale zdjęcia da się zrobić, a obok w restauracji bardzo przyzwoicie dają jeść. Jest prawie siedemnasta, do celu zostało nam 25 km. Trochę ponad godzina jazdy. W sumie - dwie godziny w trasie. Dlaczego? Bo po drodze jest Lubiń.


Gdy dojeżdżamy do dawnego majątku benedyktynów (kluczowe miejsce na szlakach jakubowych, bo jest to jednocześnie koniec Nadwarciańskiego Szlaku św. Jakuba i fragment wielkopolskiej części) kościół jest otwarty, a ekipy nie ma. Tzn. wydaje nam się, że ich nie ma, bo jednak schowali się w innej części dziedzińca i spotykamy się już we wnętrzu świątyni. Lubiński kościół to jeden z najpiękniejszych obiektów sakralnych tych ziem, kawał historii naszego kraju (choćby dlatego, że znajduje się tu kaplica nagrobna - bo samych szczątków raczej już tu nie ma - księcia Władysława Laskonogiego). Robi niesamowite wrażenie. Fotki, zwiedzanie i … w końcu trzeba ruszać. Zwłaszcza, że zgubił się nam Skfar. Okazuje się (już w Krzywiniu, kilka km dalej), że nie zauważył zjazdu ekipy do klasztoru (a co mówiłem? jak można nie zauważyć takiego wielkiego kościoła??!!) i pojechał do Osiecznej. I dobrze, ktoś musi rozpalić pod grillem.



Do celu docieramy zaliczając po drodze jeden z najbardziej wymagających odcinków gruntowych… tu ża Krzywiniem spory kawałek jedzie się polną, a potem przechodzącą w taką jakby ścieżynkę na łące, dróżką via różne zarośla. Zwłaszcza, gdy człowiek próbuje dokumentować kamerą trzymaną w ręce wyprawę, to jazda po takim terenie jest… zabawna. Koniec końców wyjeżdżamy na asfalt przed Osaką (jak mówią lokalsi) idocieramy do celu w bardzo przyzwoitym czasie. A potem… wszyscy biorą kropelki nasenne i idą spać grzecznie. Dzięki takiej wzorowej postawie dożywają następnego ranka. No albo coś w tym stylu.




  • DST 136.70km
  • Teren 88.90km
  • Czas 08:19
  • VAVG 16.44km/h
  • VMAX 38.50km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Kalorie 3704kcal
  • Podjazdy 625m
  • Sprzęt Zethos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Latarnie cz. 4

Poniedziałek, 14 sierpnia 2017 · dodano: 24.08.2017 | Komentarze 0


Z Ustki zwijamy się o 9 rano. Byłoby szybciej, ale jednak łazienka na kilka pokoi to nie jest dobre rozwiązanie. Zwłaszcza, gdy po drodze znajdą się dziewczyny robiące się na bóstwo przed pójściem na plażę… Trza się było zerwać o szóstej, zamiast tego wstajemy nieśpiesznie i mamy tego skutek. W końcu wcinamy śniadanie i gdy wreszcie się pakujemy na rowery - jest dziewiąta. Można ruszać na najtrudniejszy odcinek trasy. Oczywiście dla zasady nie mówię tego Jędrzejowi. Co się ma chłopak zniechęcać…

Pierwsze blisko 40 km to offroady. Ale za to jakie?!! Świetny szlak do Rowów („Rowy, tu wszędzie są rowy”) zachwyca widokami. Sporo ptactwa, do tego niezła droga wzdłuż różnych kanałów, kanalików, stawów i łąk.

Są odcinki leśne, gdzie lokalne piachy sprawdzają naszą czujność, są odcinki z płytami betonowymi, gdzie trzeba się wykazać ekwilibrystyką przy unikaniu pułapek w rodzaju sterczących drutów i luźnych kamieni. W jednym z takich miejsc spotykamy grupkę rowerzystów, którzy mocują się z wymianą dętki.. grzecznie pytam, czy potrzebują pomocy.. nie, ok, tniemy dalej.

W Rowach… kawa. I gofry z bitą śmietaną i owocami. Mniam. Ciacho jest na tyle duże, że dzielę się nim z Jędrzejem. Obok sakwiarze jadący w te samą stronę też zapijają kawą naleśniki. Byli tu przed nami, wyruszają też szybciej. Nie spieszy nam się. Za Rowami na szlak wjeżdża się poprzez bramę Słowińskiego Parku Narodowego. Zanim kupimy bilety, trzeba swoje odstać. Okupujące okienko małżeństwo a to nie może zdecydować się, czy wybrać taką czy inną pocztówkę, a to przegląda książkę, a to jeszcze pieczątki. „Spokojnie Krzysztof, spokojnie…” - w tyle kolejki szepcze Jędrzej.

Jedziemy! No, wreszcie. Turysta polecał jazdę tędy i miał rację. Ależ świetnie przygotowana trasa dla rowerów. Utwardzona, co kawałek albo miejsce na odpoczynek, albo jakieś punkty widokowe. Bajka. Stajemy na zdjęcia to tu, to tam, czas płynie nieśpiesznie, a kilometrów ładnie ubywa.

Dopiero te ostatnie 2 km, od parkingu leśnego, wzdłuż szlaku spowalniają nas troszkę. Sporo tam kamieni, korzeni, dziur i błota, dwa razy wypinają mi się sakwy, zanim je w końcu dociągnę porządnie, toteż gdy z krzaczorów wychyniemy wreszcie na asfalt, oddychamy z ulgą. Zwłaszcza, że na tym bagnistym odcinku też jakoś tak parno i duszno się nagle zrobiło. Na wprost mamy drogę do latarni, więc bez zwłoki jedziemy, najpierw mały kawałek asfaltem, a potem już gruntówką przez las. Aż po same schody. Tam przypinamy rowery do drzewka, zabieramy aparaty i marsz po piachu na wzgórze. Trochę turystów mijamy, niektórzy nawet zasuwają z rowerami do góry, ale to ci, co zamierzają jechać dalej szlakiem po mierzei. Tzn. … raczej piachem, wszak każdy ma prawo do własnych ścieżek.

Pod latarnią - z racji braku rowerów do pilnowania - rozdzielamy się. Jędrzej zostaje na dole jeszcze chwilę, ja stukając blokami maszeruję na szczyt. Drzwi skrzypią niczym w nawiedzanym przez duchy dworzyszczu, ale za nimi jest miła pani sprzedająca bilety. Wyłażę na zewnątrz, przyjemnie rejestrując super widoki i chłodzące podmuchy wiatru. Bo.. zapomniałem wcześniej napisać: jest gorąco :) I to bardzo. W sumie chciałoby się rzec - nareszcie!

Złazimy na dół akurat w momencie, gdy pojawiają się sakwiarze, co to się nimi mijaliśmy w kawiarni w Rowach. Gdzieś ich wyprzedziliśmy, nawet nie zauważyłem gdzie? Może pojechali objazdem przez las, a nie tak jak my szlakiem, tą dwukilometrową ścieżynką, która tak nas wyłopotała chwilę temu. W każdym razie dopiero dojechali i zastanawiają się, czy dygać rowery na górę, czy nie. Jedna osoba chce jechać plażą… dwie nie bardzo. Chwilę dyskutujemy, przedstawiając nasze argumenty. A potem pakujemy się na rowery i jedziemy do Kluk. Gdy wyjeżdżamy na asfalt z powrotem dogania mnie Jędrzej, odchrząka znacząco i pyta: „Krzysztof, czy ja dobrze słyszałem, że ma być ciężko…?”

Wywracam tylko oczami. Ojtam, ojtam - mówię…

W Klukach przystajemy trochę pod skansenem. Oczywiście warto byłoby wejść, ale… Hel. Hel czeka. Kiwa do Jędrzeja zza horyzontu i wabi jak kwiat pszczołę. Więc robimy foty zza płotu. Mój kompan nagle zauważa, że nie ma już prawie wody. Dobrze, że dygam na bagażniku butelkę zimnej herbaty, która nie zdążyła się jeszcze zbytnio nagrzać. Przelewamy resztki do bidonów i ruszamy na szlak.

Mamy szczęście. Praktycznie zaraz po zjeździe w teren napataczamy się na rowerzystę jadącego z przeciwka. Wypytuję go dość sumiennie o stan drogi, co powoduje, że mój towarzysz patrzy na mnie z coraz większym zdumieniem. Ofroad? Brak drogi? Bagno? … „Czekaj, powiedziałeś ‚bagno’?”. Dowiadujemy się, że żółty szlak przez Lisią Górę jest nieprzejezdny. Tzn. da się nim przeprawić, ale raczej pchając rowery przez błocko na bosaka, niż jadąc. Nasz rozmówca sugeruje jazdę objazdem, po płytach betonowych via. Zgierz (nie, nie ten pod Łodzią, jakby co). Póki co jednak ruszamy dalej, przebijając się przez kładki i podtopioną łąkę.

Komary gryzą (parafrazując „co one jedzą, jeśli dookoła nie ma rowerzystów?”), niektóre kładki wystają na tyle wysoko nad grunt, że ciężko się na nie z sakwami wbijać. Za którymś razem, w obawie o przetrzaśnięcie dętki (zdecydowanie lepiej jeździ się po piachach nie mając pięciu atmosfer w kołach) po prostu zsiadam i wprowadzam rower. A potem hulajnoguję sobie po kładeczce. I tak do znudzenia. W międzyczasie spotykamy jeszcze trójkę rowerzystów. Dwoje z nich twierdzi, że szlakiem przez Lisią Górę da się jechać, ale jakoś im nie ufam i przepytuję ostatniego, który pojawia się tuż po nich. Ten zaprzecza jakoby szlak był przejezdny. Że mówi prawdę (a Ci wcześniej chyba jednak oszukiwali) potwierdza stanem swojego obuwia. I ubabranym w błocie rowerem. Rozstajemy się, czekam na kompana, a gdy kładki znikają i pojawia się ścieżka, którą da się jechać… jedziemy i przy mostku spotykamy parę z Poznania, wcinającą drugie śniadanie.

Ta dwójka jedzie też do Łeby. Aha, czyli tak jak my. Nie znają jednak stanu drogi i zamierzają jechać jak prowadzi żółty szlak. Ok, wasza wola. Ruszamy z Jędrzejem i gdy dojeżdżamy do rozstajów, czuję się trochę jak Gandalf. Zdecydowanie nieprzyjemnie pachnie z kierunku odradzanego. A droga z płyt betonowych (polecana przez pierwszego rowerzystę) wygląda obiecująco. Szybka decyzja…

„- Krzysztof, zjechaliśmy ze szlaku! Wiem Jędrzej, chcesz pchać przez bagno? Ja tylko informuję…”

Cały Jędrzej. Na szczęście decyzja, by zjechać z trasy to dobra decyzja. Nadkładamy trochę drogi, ale przecież zawsze lepiej jest jechać niż pchać rower, prawda? Na rozstajach przed Skórzynem delikatnie kusi znak, że w pobliżu jest zabytkowy, dziewiętnastowieczny pałac rodziny Stojentin, ale na szczęście Jędrzej, zaaferowany tym, że „dalej jedziemy poza szlakiem” nie zauważa wspomnianej tabliczki w końcu, przez Borek Skórzyński dojeżdżamy do Zgierza i wyjeżdżamy na asfalt. Ha! Byłem tu już na rowerze. Na kwietniowej „w(y)prawce przed MP 2015”. Wtedy też moim crossem, tyle, że na cienkich, szosowych oponach. Stare dzieje. Pierwszy maraton z Rapsem, zorganizowany przez Turystę.

Tą asfaltówką dojeżdżamy do Izbicy. Pojawiają się w międzyczasie znaki R10 (znikły gdzieś nagle wcześniej)… co ciekawe, byłem przekonany, że Eurovelo prowadzi właśnie przez Lisią Górę (czyli tam, gdzie NIE jechaliśmy), a tu proszę… oznaczenia są wzdłuż asfaltowej drogi ze Zgierza do Izbicy. Dziwne. W samej Izbicy przystajemy na chwilę pod sklepem. Jędrzej uzupełnia wodę, ja wcinam batonika. Nie mówię mu, że to nie koniec „trudności”…. ruszamy w stronę Gacia i do tej miejscowości jest w sumie nieźle. Dalej… dalej zaczynają się piachy. Słońce świeci, ptaki śpiewają, las szumi, Jędrzej klnie. Jest chyba nieźle :D

Aha, wróciliśmy na wytyczony ślad. Jedziemy. Gdzieś tam, pośrodku niczego, przystaję nad jeziorem, na które prowadzi ładny pomost. Na jeziorze chmara ptactwa, niestety zdążyła się poderwać, bo właśnie przede mną wlazła tam dwójka nastolatków. Szkoda. Widokowo jednak miejsce niezwykłe, cisza, spokój, patrzę na telefon… brak zasięgu. Fajno. Wracam, ruszam za Jędrzejem, bo nagle okazało się, że popędził do przodu. Hel, pamiętacie? Hell…

Doganiam go wkrótce. Droga jest piaszczysta, co kawałek podjazd i zjazd w piachu, toteż nic dziwnego, że mój kompan wyzywa na czym świat stoi. Coś tam na temat osoby tyczącej szlak (nie, nie do mnie to było na szczęście), coś tam na temat osób odpowiedzialnych za jego utrzymanie… powtarzać hadko. Gdy zatem wreszcie wyjeżdżamy z lasu w Żarnowskach i potem wskakujemy na DW 214 do Łeby, wydaje nam się, że najgorsze już za nami. Ale… Bogusław Wołoszański, pamiętacie?

W Łebie - obiad. Tani, bo w jadłodajni tuż przy szosie. Potem poszukiwania bankomatu, uzupełnianie zapasów i start w dalszą drogę. Mamy dobry czas, powinniśmy dziś zameldować się na Rozewiu, jak tak dalej pójdzie. Jedziemy dalej, szlakiem R10 wzdłuż północnego brzegu Jeziora Sarbsko. Najpierw idzie nieźle, choć… „Krzysztof, zjechaliśmy ze śladu…”. Ok, wytyczona trasa idzie bardziej na północ, ale dochodzę do wniosku, że nie warto jej szukać. Koniec końców tam są wydmy, a gdzie są wydmy, jest piasek. Całe góry piasku. Zostańmy zatem bliżej jeziora, na erdziesiątce. I tak jedziemy. Pchamy. Prowadzimy, znowu jedziemy… ilość rozpirzonych przez piach, korzenie, zwalone drzewa i błoto odcinków spowalnia nas tak bardzo, że gdy wreszcie wyjeżdżamy pod latarnią Stilo, okazuje się, że straciliśmy na tych dziesięciu km ponad godzinę. A nawet ciut więcej, bo do latarni też jest pod górkę. Gdy zatem zjeżdżamy ku cywilizacji, wiem już, że na Rozewie nie dojedziemy. Chwilę mocujemy się z wyborem trasy w Osetniku, ale ostatecznie ruszamy dalej dziesiątką do miejscowości Kopalino. Wyjeżdżając ze świetnej gruntówki na asfalt do Kopalina postanawiam jechać do Karwi, rezygnując przy tym z wytyczonej trasy (biedny Jędrzej). Zakładam, że start z Karwi następnego dnia da nam na tyle duży zapas czasu, że nawet gdybyśmy z jakichś powodów mieli problem z wyjechaniem pociągiem lub statkiem z Helu, to będziemy w stanie wrócić na kołach do Gdyni. Tniemy więc asfaltami (już nawet nie zwracam uwagi na mantrę „zjechaliśmy ze śladu”) z Kopalina na Lublewo i potem Żarnowiec… Jędrzej dzielnie zalicza górkę pod Żarnowcem (był taki plan, by jechać naszą trasą z 2015 roku, ale… zachodzące słońce i coraz chłodniejszy wieczór na szczęście go zweryfikowały). Przed Krokową stajemy w zajeździe, ubieram kurtkę, choć powinienem był założyć też nogawki. Licznik pokaże bowiem 8,9 stopnia, gdy zjedziemy na łąki przed Karwią. Szkoda też, że w ostatnich promieniach słońca nie decyduję się wjechać do Krokowej. Co prawda tamtejszy pałac widziałem już i mam jego ładne zdjęcia, ale… no szkoda. Byłoby to coś ładnego na koniec dnia.

Przed Karwieńskimi Błotami Pierwszymi próbujemy pierwszy raz pytać o nocleg. Tzn. zjeżdżamy do zajazdu, ale wolnych miejsc nie ma. Jedziemy więc dalej i właśnie w Karwieńskich Błotach Pierwszych zauważam ogłoszenie agro. Dzwonię… jest wolny pokój, ale tylko na jedną noc. No a przecież my właśnie na tyle potrzebujemy. Zjeżdżamy więc na kwaterę, właścicielka szykuje nasze lokum i na moje protesty, że nie trzeba, bo wyśpimy się w śpiworach, wzdryga jedynie ramionami i metodycznie układa nam świeżutką pościel. W ten sposób, za 30 zł od osoby mamy pokój z łazienką, ogromnym telewizorem (Jędrzej jest zachwycony, siedzi wgapiony weń do nocy, jakby ten trzydniowy detox mu zaszkodził) i kuchnią. Mankament - nie bardzo mamy co jeść. Na szczęście w pobliżu jest jeszcze czynny sklep, więc da się temu zaradzić. Pierwszy raz od kilku dni rozwalam się w świeżej pościeli i zasypiam słuchając Arianny Savall.

Najtrudniejszy, ale chyba najfajniejszy odcinek. Prawie 90 km offów, bardzo zróżnicowanej, urokliwej trasy. Zdecydowanie dla tego odcinka warto jechać szlakiem latarni.